Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin (Ossendowski, 1930)
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.

Lenin jechał do fortecy św. Piotra i Pawła. Na narożnikach i na kopule katedry, dumnie podnoszącej ostrą „igłę“ dzwonnicy ze złotą galerą na szczycie, powiewały już czerwone flagi.
Plac przed kościołem, blanki i podwórka cytadeli były szczelnie zapełnione przez żołnierzy, robotników i ciekawy tłum uliczny. Powitano Lenina burzliwemi okrzykami. On szedł, otoczony eskortą i towarzyszami, na środek placu, gdzie dla niego przygotowano mównicę.
Wstąpił na nią i długo patrzył na zwolna milknący tłum. Gdy ostatnie pomruki zacichły na blankach murów i krużgankach katedry, wyciągnął ręce, niby objąć, ogarnąć chciał wszystkich tu zebranych, stojących w oczekiwaniu namiętnem.
— Towarzysze! — zawołał. — Po raz pierwszy w dziejach naszego kraju rewolucja stąpa po kamieniach tego straszliwego miejsca. Po raz pierwszy dumnie i zwycięsko powiewają nad niem sztandary czerwone, sztandary wyzwolenia! Wieki widziały tu rewolucjonistów, w lęku śmiertelnym dążących ku miejscu stracenia, lub dzwoniących kajdanami w kazamatach i lochach fortecy. Zgoła inne flagi biły czerwienią w oczy wykonawców woli carów i burżuazji. Były to skrwawione, szkarłatne, krwią zlane ciała męczenników, straconych ręką kata za walkę o wolność!
— Śmierć carowi! Precz z burżuazją! — buchnęły złe, ogłuszające okrzyki.
— Car będzie oddany pod sąd robotników, włościan i żołnierzy! — ciągnął Lenin, gdy się uciszyło znowu. — Burżuazja zostanie wytępiona, jako najstraszliwszy wróg wasz, wróg proletarjatu! Odbierzecie od niej ziemię, fabryki, kapitały, władzę; burżuazja zmarnieje, bo to tylko stanowiło jej siłę. Jeżeli zaś ośmieli się sprzeciwiać wam, zginie w potokach krwi! Proletarjat będzie nielitościwy i zwycięstwo rewolucji utrwali na zawsze! Towarzysze! Wszystko należy do pracujących i nic bez ich woli i zgody nie zostanie postanowione!
— Śmierć ministrom! — rozległ się krzyk. — Znajdują się w cytadeli! Oddać ich w ręce nasze!
Nie zdołał przebrzmieć ten krzyk niebezpieczny, podbudzający, gdy Lenin rękę podniósł i, uprzedzając inne głosy, zawołał donośnie:
— Towarzysz nie wyraża woli proletarjatu, żądając burżuazyjnej zemsty nad nieszkodliwemi nikczemnikami. Kierenskij umknął i zamierza prowadzić na stolicę wojska. Lecz wiemy, że nasi towarzysze już uniemożliwili ten zamiar. Wojska Kierenskiego rozpadły się i żadna kompanja nie dojdzie do Piotrogrodu!
— Niech żyje Lenin! Lenin! Lenin! — przelewała się fala krzyków.
Finnowie uciszyli tłum.
— Towarzysze! Któż pozostał? Niemowlęcy Tereszczenko, śmieszny ministerek, kukiełka dziecinna, i inni, co nic nie zrobili ani złego, ani dobrego, bo nie mogli nic zrobić, nie mając ani rozumu, ani woli, ani władzy? Muszą oni wykryć nam wszystkie tajemnice carskiego rządu, nieznane narodowi układy, najważniejsze dokumenty i tem przysłużyć się proletarjatowi. Zwolnimy ich, bo tymczasem są nam potrzebni. Ministrowie Kierenskiego nie są dla was bardziej niebezpieczni niż wróble na dachu, towarzysze!
Tłum ryknął śmiechem, niosły się zewsząd okrzyki:
— Och, Lenin! Och Iljicz, tęgi chłop! Ostry ma język, niczem brzytwa! Cha — cha — cha! Ministrów nazwał wróblami na dachu! Och, rozśmieszył nas! Lenin! Lenin!
Inni wołali jeszcze głośniej:
— Wypuścić wróbli z klatki...! Hej, czem oni są dla nas?! Plunąć i rozetrzeć...
— Dobrze, towarzysze, spełnimy wasze życzenie! Ministrowie po przesłuchaniu ich przez towarzyszy Trockiego, Preobrażeńskiego, Zalkinda i Rykowa zostaną zwolnieni — krzyknął Lenin. — A teraz rozchodźcie się do domów po znojnym dniu, a bądźcie baczni, aby nigdzie nie zaczaił się wróg rewolucji i proletarjatu! Niech żyje socjalistyczna republika! Niech żyje pracujący lud całego świata!
— Hurra! Hurra! — wył tłum. — Niech żyje Lenin! Niech żyje rewolucja!
Lenin stał i przyglądał się krzyczącym bezmyślnie ludziom.
Badał każdą parę oczu, każden grymas, wsłuchiwał się w ryk, chwytając ostrym słuchem oddzielne słowa; zamieniał się w jakiś najczulszy mikrofon, odpowiadający ledwie zapalającej się w mózgu myśli tych tysięcy ludzi, każdemu jeszcze podświadomemu nastrojowi, rodzącemu się dopiero uczuciu.
Widział przed sobą to morze głów o pałających oczach i szeroko rozwartych ustach, lecz odróżniał wyraźnie każdą twarz, poznawał ją w szczegółach najdrobniejszych, czuł żądze i pragnienia wszystkich i każdego zosobna. Przemawiał do nich ich myślami, budził w nich to, co leżało głęboko w ich mrocznych duszach niewolników nienawidzących, spełniał ich zatajone marzenia; był władcą, bożyszczem tego tłumu; czuł się jednak sługą jego, biegnącym przed orszakiem; wiedział, że już nie może się zatrzymać ani na mgnienie oka, bo pozostanie sam; nie może się cofnąć, bo zgniecie go ta tłuszcza rozszalała, żądna coraz to nowych ofiar, wstrząsów i obietnic, gdyż wymagały tego nagle wyzwolone siły, zduszone ciężką stopą ucisku, obezwładnione okrucieństwem rządu, podstępem kościoła, zgnębione nieudanemi próbami socjalistów-ugodowców.
Fińscy strzelcy i bataljon pułku Pawłowskiego zręcznym manewrem odcięli większą część zgromadzonych od mównicy i, niby torując dla nich drogę, oczyścili plac, blanki i boczne podwórka koło rawelinów, gdzie jeszcze niedawno pędzili smutne życie wrogowie cara.
Lenin z towarzyszami pozostali sami na placu.
Na krużganku katedry stał jednak tłum, zbity głowa przy głowie.
Byli to ci, o których Leninowi nie chodziło. Gawiedź uliczna, służba domowa, drobni urzędnicy, jakieś kobiety w chustkach na głowach i szalach na ramionach — przeróżne typy, przerzucające się w dobie rewolucji z jednego obozu do drugiego, „polityczna galareta“, jak zwykle mawiał.
Narazie chciał kazać, aby usunięto tę gromadę ludzi, lecz po chwili pomyślał, że są to ci, którzy najszybciej rozniosą po mieście potrzebne wieści. Należało uczynić tak, aby mogli potwierdzić zwycięstwo partji. Podniósł głowę i wesołym głosem krzyknął:
— Towarzysze! Zajrzyjmy w oczy ciemiężców naszych! Do katedry!
Szybko zbiegł po stopniach i wszedł do przedsionka świątyni.
Ludzie tłoczyli się przed nim, milknąc i żegnając się nabożnie.
Lenin wkroczył do kościoła w czapce, a za nim szli komisarze, fińscy strzelcy, prowadzeni przez Chalajnena, i żołnierze, a nikt nie obnażył głowy.
Tłum skamieniał i ze zgrozą patrzał na bezbożników. Gdyby kościół był przepełniony ludźmi, Lenin nie uczyniłby tego, bo nie potrafiłby uprzedzić wybuchu oburzenia. Z tą gawiedzią eskorta dałaby sobie radę, więc nie obawiał się i postanowił dać pierwszą naukę. Skutki jej i doniosłość dla przebiegu „wiecznej rewolucji“ obmyślał na wygnaniu syberyjskiem, po więzieniach i na emigracji zagranicą.
Los sprzyjał mu.
Otwarły się złote podwoje „bramy cesarskiej“ w wielkim ołtarzu, i duchowieństwo w rytualnych szatach, z krzyżami w rękach i ewangelją, niesioną na głowie przez opasłego arcydiakona, wyszło na spotkanie nowych władców stolicy.
Lenin stanął i pogardliwie spoglądał na popów, śpiewających i dymiących kadzielnicami.
— Albowiem rzekł Chrystus, Zbawiciel nasz: „Każda władza od Boga jest...“ — zaczął proboszcz katedralny przemówienie swoje, ze zgorszeniem i strachem patrząc na małego barczystego człowieka w robotniczej czapce, z pod daszka której pytająco i przenikliwie błyskały zmrużone oczy mongolskie.
— Dość tej komedji! — dobitnie rzekł Lenin. — Władza pracujących nie jest od żadnego z istniejących bogów, tylko — od warsztatów i pługów, z potu i krwi! Dość tego! Nie znamy waszych bajek o bogach. Nie potrzebujemy tego opjum, tego haszyszu, krępującego wolę ludu! Bogów niema ani na niebie, ani na ziemi! Nigdzie! Nigdzie!
Duchowieństwo w lęku cofać się zaczęło; jeden z popów, zakasawszy ciężką szatę, biegł, plącząc się w jej połach.
Lenin wybuchnął śmiechem, a za nim komisarze, żołnierze i tłum, przed chwilą zgorszony i strwożony.
Ta zmiana nastroju nie uszła uwagi Lenina, więc, zwracając się do popów, zawołał:
— Gdyby wasz Bóg istniał, to i wtedy odstąpiłby on was, — służalców carskich, pasibrzuchów, pijaków, rozpustników, ciemiężycieli pracującego ludu. Lecz niema Go nigdzie! Pokarałby mnie za słowa moje, a tymczasem widzicie? Cofacie się i uchodzicie, posłyszawszy prawdę!
Lenin spostrzegł, że ten i ów z tłumu wcisnął czapkę na głowę, a stojąca wpobliżu kobieta, zamierzająca zrobić znak krzyża, nagle opuściła rękę i uśmiechnęła się zagadkowo.
Otoczony komisarzami i eskortą Lenin poszedł dalej. Wzdłuż ścian ciągnęły się grobowce carów i ich małżonek. Biały i różowy marmur, korony, krótkie, złocone napisy...
Chalajnen zatrzymał się przy jednym grobowcu i uderzył weń kolbą karabinu. Żołnierze i tłum rzucili się do rozbijania pobliskich grobowców, wywlekali trumny z zabalsamowanemi resztkami dawnych władców, otwierali je, zrywali złote przedmioty, drogie tkaniny i wlekli sztywne, zabalsamowane zwłoki po posadzce, śmiejąc się, krzycząc i dopuszczając się sprośnych, bezwstydnych żartów.
— Wrzućcie te lalki do Newy! — poradził Lenin, dobrotliwie patrząc na rozzuchwalony, rozbawiony tłum, niby ojciec na dzieci swawolne.
Wyciągnięto ciała i trumny na plac i wleczono dalej aż do murów; wśród gwizdu, wycia, krzyku i śmiechu strącono wszystko do rzeki.
Tłum z wesołemi okrzykami powracał do katedry, lecz baczny na wszystko Lenin zjawił się na krużganku. Twarz mu się śmiała. Wołał, wyciągając ręce do biegnących ku niemu ludzi.
— Wyrzuciliście te niepotrzebne śmiecie, te relikwje burżuazji! Pokazaliście całemu światu, co myślicie o koronowanych katach!...
— Towarzyszu... — przerwał mu człowiek w czapce listonosza. — Pozostał tam jeszcze Piotr Wielki... Poigralibyśmy z nim...
Lenin wybuchnął beztroskim śmiechem.
— To, już widzę, nie chcecie, towarzyszu, nic dla mnie zostawić? Podarujcie mi Piotra Wielkiego!
— Cha! cha! Darowujemy ze wszystkiemi gnatami, jeżeli jeszcze pozostały!... Podarunek dla Lenina, ho — ho — ho! — zaryczał ubawiony tłum.
— A wiecie, dlaczego proszę o niego? — zapytał Lenin, mrużąc oczy i dotykając ręką brody.
— Nie wiemy! Nie wiemy! Niech mówi towarzysz Lenin! — rozległy się krzyki i śmiech.
— Mam szacunek dla dwóch tylko carów — dla Iwana Groźnego i Piotra Wielkiego! Tak! Szacunek...
— Oho — ho! — odezwał się tłum.
— ...dlatego, że obaj krew puszczali bojarom, popom, słowem burżuazji. Iwan bronił wieśniaków, Piotr stał się pierwszym rewolucjonistą. Będą naszymi nauczycielami w sztuce tępienia wrogów. Rozumiecie?!
Lenin skończył i z drwiącym uśmiechem patrzył na stłoczoną przed nim gromadę ludzi.
— Cha — cha! — rozległ się znowu śmiech. — Darowujemy Leninowi Piotra Wielkiego ze wszystkiemi flakami, na wieczyste władanie!
Lenin kiwał głową, wtórował tłumowi cichym, syczącym śmiechem i zacierał ręce. Pochylając się do Swerdłowa, rzekł z naciskiem:
— Towarzyszu! Każcie natychmiast odrestaurować zburzone grobowce...
Był niezmiernie szczęśliwy. Dziś pierwszego zaraz dnia zrozumiał, że jest stworzony na wodza ludu. Wiedział do jakiego celu poprowadzi te masy ślepe w nienawiści; miał wolę nieugiętą, aby czynić to; dziś przekonał się, że potrafi wolę swoją narzucić. Wyniosły go na szczyt fali siły żywiołowe, nie będzie się im opierał, jednak... ulegając potędze mas, część tej potęgi skieruje w łożysko, przez siebie przygotowane.
Jakgdyby potwierdzając ten plan, zbliżył się do niego, stary, o zbiedzonej twarzy wieśniak. Miał na sobie porwany kożuch i czapczynę, z której wyzierały kłaki brudnej waty. Zwichrzona, szczeciniasta broda, z zaplątanemi w niej źdźbłami słomy i resztkami jakiegoś jedzenia, okrywała ciemną, węglem i kurzem zawalaną twarz aż do oczu. Malutkie, wylękłe, chytre oczki biegały niespokojnie i ciekawie.
Zdjął czapkę i zbliżył się do Lenina.
— Wysokorodny panie... — zaczął.
— Skądże wiecie, że jestem wysokorodny? — przerwał mu Lenin.
— Jakżeż inaczej — naczelnikiem teraz jesteście... — odpowiedział.
— Włóżcie czapkę, towarzyszu, bo naczelnikiem jesteście wy, nie ja! Z pewnością, pracujecie, jako ładownik węgla na kolei?
— Jakbyście wiedzieli, ładownikiem jestem...
— Cóż chcicie mi powiedzieć? — zapytał Lenin.
— Gadali ludzie, że Lenin nosi na głowie koronę złotą, a w ręku trzyma „białe pismo“... — mruknął. — A teraz sam widzę, że szczekali tylko. Ani korony, ani pisma...
Lenin zaśmiał się.
— Korony nie noszę, bo jakżebym ją nosił, kiedy sam chcę zerwać ją ze wszystkich cesarzy świata? A pismo mam — jest nim wolność dla was, towarzyszu, szczęśliwe życie, równość! Nie potrzebujecie teraz przed nikim zdejmować czapki, nikogo się lękać. Wy jesteście sami „solą ziemi“, jej gospodarzem!
— To już nie mam stać bez czapki przed moim naczelnikiem? — spytał chłop.
— Pocóż robiliście to?
— Bo gdy nie zdejmowałem czapki, bił mnie w ucho i strącał ją — odparł chłop. — Kiedyś tak mnie uderzył, że krew trysnęła i na lewe ucho nie słyszę...
Lenin zamyślił się na chwilę i krzyknął:
— No, to idźcie do tego „naczelnika“ i uczyńcie z nim to, czego doznaliście od niego, a — dobrze! Nie żałujcie pięści!
— Ho — ho — ho! — wyli słuchacze i śmiali się, widząc, że chłop biegł już z podwórza i, zaciskając ogromne, twarde pięści, ryczał:
— Aha! Teraz czekaj, ja z ciebie duszę wytrząsnę!
Lenin zwrócił się do otaczających go ludzi, w zachwycie, strachu i podziwie patrzących na niego, i rzekł dobitnie:
— Proletarjat musi obalić swoich wrogów, którzy znęcali się nad nim! Uczyni to rząd, obrany przez was, towarzysze! Powtarzam, że każdy może dokonać zemsty nad burżujem za swoją ciężką obrazę. Naszym wybaczymy wszystkie winy, burżujom — żadnej!
— Śmierć burżujom! — krzyknął Trockij.
— Śmierć sługom burżuazji — urzędnikom i oficerom! — dodał Zinowjew.
— Śmierć, śmierć! — niosły się coraz wścieklejsze glosy z tłumu.
— Jeżeli jest taka wola wasza, towarzysze, bracia drodzy, czyńcie, co każe wam sumienie proletarjackie! — pokrył te głosy chrapliwy krzyk Lenina. — W tem sumieniu tai się wielka mądrość. Oto czuję, że myślicie w tej chwili: Jakże będę zabijał wszystkich urzędników i oficerów? Wszakże wśród nich mogę zabić synów robotników, wieśniaków?
— Prawda! Pewno, że tak myślimy! — rozległy się zmięszane głosy.
— W sumieniu swojem znaleźliście już odpowiedź. Słyszę ją. Są nasi urzędnicy, nasi oficerowie, którzy wyszli z proletarjatu i proletarjatowi służyć będą. Ale są tacy, co gnietli wszystkich, obsypani łaskami cara, orderami, pieniędzmi i ziemią, zabraną wam! Tym śmierć! Śmierć książętom, bogaczom, generałom, spoglądającym na nas, jak na bydło brudne! Tym śmierć!
Tłum zerwał się z miejsca, jak kupa liści, porwanych przez wicher. Biegli ku bramie cytadeli, rycząc:
— Śmierć książętom, bogaczom, generałom! Śmierć ciemiężcom!
Lenin zacierał ręce, mrużył oczy i milczał.
— Samosąd... teror... — szepnął Trockij, szarpiąc czarną bródkę.
— Samosąd!... teror! — powtórzył Lenin. — Nie mamy czasu do stracenia. Szeregi wrogów rewolucji powinny być zdziesiątkowane!
Zaturkotały zajeżdżające samochody.
Lenin, komisarze i żołnierze eskorty wsiadali do wozów.
Wyjechali z bramy fortecy.
O kilka kroków od niej, duża grupa ludzi, krzycząc i klnąc, biła kogoś. Wznosiły się i opadały pięści. Tłum szamotał się i przewalał z chodnika na jezdnię.
Lenin stanął w samochodzie.
Ujrzał jakiegoś staruszka, małego, siwego, jak gołąb.
Miał na sobie płaszcz generalski z czerwonemi klapami i szlify złote ze srebrnym zygzakiem — oznaką dymisjonowanego oficera.
Siwe włosy w kilku miejscach już nasiąkły krwią.
Staruszek co chwila chylił się pod spadającemi nań ciosami i zataczał się, tracąc przytomność. Nie pozwalano mu upaść i bito, kopano, szarpano.
Lenin zamyślił się i zmarszczył brwi.
Usiadł jednak i niedbale kiwnął ręką, szepnąwszy:
— Ich pierwszy dzień... dzień gniewu...
Nie oglądał się więcej. Samochód szybko mknął wybrzeżem.
Przed pałacem wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza kupa wyrostków ciskała kamieniami do dużych okien na parterze, a inni zbiegali schodami, wynosząc zrabowane rzeczy.
— Ich pierwszy dzień... — powtórzył Lenin.
Zmrużywszy oczy, zaczął liczyć czerwone flagi, powiewające nad domami, pałacami i gmachami urzędów i przyglądać się bacznie tłumom przechodniów, wzburzonych, biegnących w różnych kierunkach i radośnie wymachujących rękami. Tu i ówdzie tkwiły patrole i niewielkie oddziały żołnierzy z czerwonemi wstęgami na rękawach obok — grupki uzbrojonych robotników.
Gdzieś zdaleka dochodził turkot kulomiotu i salwy karabinowe.
Były to ostatnie echa dogasającej bitwy o władzę w stolicy, ostatnie chwile obrońców rządu Kierenskiego, który w przebraniu wieśniaczki miotał się w okolicy Piotrogrodu, próżno szukając wiernych pułków dla wyzwolenia zdradliwie opuszczonych przez niego kolegów — ministrów.
Lenin rzekł do Chalajnena:
— Każcie, towarzyszu, jechać na główny telegraf! Muszę wiedzieć, jak stoją sprawy w Moskwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.