Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upływały miesiące i przemijały, jak zły sen. Z ciężkiej mgły, wiszącej nad Rosją, wynurzały się potworne, apokaliptyczne postacie i ślad swój znaczyły krwią.
Lenin nie widział tego, siedząc w zaciszu Kremla.
Jednak nie tylko nad ludnością zawisła mgła nieznośna, jadowita.
Wszechwładny dyktator, opierający się na oddanej mu bezwzględnie partji komunistycznej, otoczony wierną gwardją, odczuwał ją, być może, po stokroć boleśniej.
Sto dwadzieścia miljonów Rosjan z biegiem czasu doszły do straszliwej, choć naturalnej obojętności. Nic już ich przerazić nie mogło. Kara śmierci nie wywierała żadnego wrażenia, przestała być batem, zmuszającym do spełnienia rozkazów rządu proletarjackiego. Jedni umierali, drudzy, z całym spokojem oczekując śmierci, biernie sprzeciwiali się woli panującej partji, uciskającej ich coraz bezwzględniej. Rosja jeszcze nie miała sił do nowego powstania, była znużona straszliwie; chłop, robotnik, inteligent wiedzieli, że niema nikogo, kto mógłby ująć w mocne dłonie ster państwa po komisarzach ludowych, gdyby tłum zrozpaczonych ludzi rozszarpał ich na ulicach Moskwy i Piotrogrodu. Kto żył, zaciskał zęby i czekał na cud, bez wzruszenia idąc pod mur widząc śmierć bliskich istot i dla opłakiwania ich nie mając łez.
Lenin przeżywał inne męki, być może, gorsze, o wiele straszniejsze, bo długie, nigdy nie ustające.
Widział upadek swego zuchwałego planu. Ratował go, jak mógł, za cenę rewolucyjnego sumienia, uroku i wpływu imienia swego.
Był zmuszony dopuścić kapitał cudzoziemski; terorem zniewalać robotników do pracy; kapitulować niemal codziennie przed włościaństwem, które, zwalczywszy „biedotę“, coraz szybciej i wyraźniej tworzyło nową, potężną liczebnie burżuazję. „Ziemia“ wyłoniła ze swego mrowiska ludzi rozważnych, przebiegłych i stanowczych. Umieli już wywierać nacisk na wszystkie instytucje bolszewickie i nawet przekształcać je.
Zrywały się powstania na Kaukazie, w Turkiestanie i wśród Kirgizów. Wprawdzie tłumiono je z całem okrucieństwem, lecz wywierały one szkodliwe dla Rosji wrażenie zagranicą i budziły nadzieje w innych narodowościach, zgnębionych przez rząd moskiewski.
Miasta, przemysł i sami komisarze pozostawali na łasce chłopów, karmiących ich niechętnie, pod przymusem i groźbą.
Krwawa robota „czeki“ po zamordowaniu katolickiego księdza, prałata Budkiewicza, wywołała oburzenie całego świata cywilizowanego. Lenin był zmuszony zreformować tę instytucję, pozornie nadając jej inne oblicze i nazwę.
Wyczuwał dyktator, że w głębi partji rośnie zwątpienie w jego nieomylność, że grupa towarzyszy ze Stalinem i Mdiwanim na czele występuje z ostrą krytyką chwiejnej polityki Rady komisarzy ludowych.
Lenin marzył o możliwości nowej wojny, w ciągu której wszelkie metody rządzenia krajem znajdywały łatwe objaśnienie i usprawiedliwienie.
Przyczyn do wojny, mimo nieprzerwanych pogróżek, zbrodni i intryg Kremlu, nie było.
Europa zrozumiała, że bolszewizm zaplątał się we własnych sidłach i spokojnie czekała na rozgrywkę ostateczną.
Do pogrążonego w niewesołych myślach Lenina weszła osobista sekretarka dyktatora — Fotijewa.
— Włodzimierzu Iljiczu! — zawołała z wesołym śmiechem. — Przybyła na podwórze dziatwa z przytułku waszego imienia. Dzieci proszą, abyście wyszli do nich!
Lenin ociężale podniósł się z fotelu i otworzył drzwi na balkon.
Na placyku wewnętrznym stała gromadka dzieci.
Wyglądały na najnędzniejszych żebraków w swoich łachmanach różnobarwnych, zniszczonych: dziewczynki — w dziurawych szalach na ramionach, chłopcy — w czapkach, z których wyzierały kłaki waty; dzieci bose, o szarych, złośliwych twarzach, ponurych oczach, otoczonych sinemi cieniami, trzymały w rękach czerwone chorągiewki z napisami komunistycznemi i portretami Lenina.
Ujrzawszy go, zaczęły wymachiwać czerwonemi skrawkami papieru i wykrzykiwać:
— Niech żyje Iljicz!
Rozległa się śpiewka „Międzynarodówki“.
Lenin przemówił, patrząc na tę gromadę dzieci o ruchach ociężałych, leniwych i chorych:
— Młodzi towarzysze i towarzyszki! Wy będziecie wykańczać to, co my zaczęliśmy budować. Jest to szczęście ludzkości. Pamiętajcie o tem ciągle i nie traćcie sił na przywiązanie do rodziców, braci, przyjaciół. Zapomnijcie o miłości dla Boga, którego sfabrykowali popi-fałszerze. Całe serce, całą duszę oddajcie na walkę o szczęście świata!
— Niech żyje Lenin! Lenin — ojciec nasz i wódz! — jak najgłośniej krzyknęli wychowawca i nauczycielka.
Dzieci wykrzykiwały coś niewyraźnego, śmiały się złośliwie i trącały się łokciami.
Leninowi wydało się, że posłyszał piskliwy głos dziewczynki:
— Ojciec, a jeść nie daje!... Wciąż ziemniaki i ziemniaki... Do cholery ciężkiej!
Delegacja, pokrzykując, opuściła dziedziniec kremliński, nie oglądając się na stojącego na balkonie Lenina.
Dzieci szły przez całe miasto.
W drodze kradły jabłka, ogórki i chleb ze straganów; wykrzykiwały sprośne słowa i co chwila rozpraszały się na wszystkie strony. Jeden z chłopaków cisnął kamieniem w wystawę sklepową. Dziewczynka, może, trzynastoletnia, spostrzegłszy przechodzącego czerwonego oficera, szarpnęła go za rękaw i szepnęła, bezczelnie zaglądając w oczy:
— Daj rubla, to pójdę z tobą...
Wreszcie doszli do przytułku.
Był to mały pałacyk, opuszczony przez właściciela i zarekwirowany przez władze. Nad frontonem, opierającym się na czterech kolumnach, wisiała biała płachta z napisem: „Przytułek dla dzieci imienia Włodzimierza Iljicza Lenina“.
Słońce zapadało za drzewami parku i wysokiemi kamienicami.
Dzieci z hałasem wchodziły do pięknej niegdyś sali. Teraz panowały tu zniszczenie, zaduch i brudy. Ściany, posiekane przez kule, powalane tłuszczem i upstrzone komunistycznemi hasłami, pomieszanemi z ohydnemi napisami; szerokie prycze w dwa piętra, niczem nie okryte, pełne kurzu, śmieci i śladów zabłoconych nóg, ciągnęły się dokoła.
Wychowawca zapalił latarnię naftową, a jeden z chłopców postawił na stół miskę gotowanych ziemniaków.
— Ścierwo! — warknął siedzący na pryczy wyrostek. — Tylko na kartofle mogą się zdobyć! Niech ich czarna śmierć wydusi!
Po kolacji dziewczynki i chłopcy zaczęli wchodzić na nary, podkładając pod głowę zwinięte łachmany, złorzecząc i bluźniąc co chwila.
Do pokoju bez szmeru wślizgnęła się dziewczynka lat czternastu. Była lepiej od innych ubrana.
Milczała, patrząc poważnie i surowo piwnemi oczami.
— Gdzieżeś się wałęsała, Lubka! — okrzyknął ją wyrostek, prawie nagi, bezwstydnie rozwalony na pryczy. — Jeżeli będziesz mnie zdradzała, ja ci zęby powybijam!
Splunął i zaklął ohydnie.
Lubka, nie odpowiadając, rozebrała się i cicho wsunęła wiotkie ciało swoje pomiędzy wyrostkiem, a dziewczynką, leżącą w skulonej postawie.
Na sali zapadło milczenie.
Rozlegał się tylko głośny oddech zasypiających i śpiących dzieci.
Za piecem darł się świerszcz.
Gdzieś niedaleko zawył żałośnie piesek, cienko, jękliwie.
Ciszę przeszył syczący, urwany szept:
— No, no, Lubka...
— Zostaw mnie! — prosiła dziewczynka.
— Stęskniłem się do ciebie... no, nie broń się... przecież nie pierwszy raz... Lubka, ty — najmilsza ze wszystkich... Pocałuj... nie broń się!
— Zostaw mnie! — szepnęła gorąco. — Dziś nie mogę, Kolka!... Byłam z mamą w cerkwi... Biskup odprawiał nabożeństwo... bardzo piękne nabożeństwo... wszyscy śpiewali... Popłakałam się...
— Głupie brednie!... — zaśmiał się Kolka. — Wiara to — opjum dla ludzi... trucizna. Chodźże już... chodź...
— Nie chcę! Nie rozumiesz, że dziś nie mogę? — zawołała groźnie.
Zaczęli się szamotać, dysząc ciężko i miotając przekleństwa.
Dzieci zaczęły się budzić i kląć.
— Spać nie dają, psy parszywe!
Kolka wpadł we wściekłość.
— Aha! Toś ty taka? — krzyknął. — Pluć chcę na ciebie — plugawkę! Nos zadziera... Obejdę się bez ciebie, ale ty popamiętasz mnie, padło! Mańka, do mnie!
Jakaś naga postać, ciągnąc za sobą brudne łachmany, przeskoczyła przez leżące dzieci i ze śmiechem upadła na pryczę tuż przy wyrostku.
— Niech patrzy ta wywłoka, jak się kochają uczciwi komuniści! — krzyknął Kolka, obejmując dziewczynę.
Dzieci podnosiły się ze swoich miejsc i otoczyły miotające się ciała towarzyszy. Patrzyły błyszczącemi oczami, zaciskając zęby i głośno oddychając.
Dopiero po północy w „przytułku dla dzieci imienia Włodzimierza Iljicza Lenina“ zapanowała cisza. Wszystko spało.
Tylko jedna postać, skulona pod dziurawą, poplamioną kołdrą, cicho płakała, podnosząc ramiona i wzdychając żałośnie.
Była to Lubka.
Przeczuwała coś niedobrego i była obrażona w swoich uczuciach, które ogarnęły ją w cerkwi, gdzie tajemniczo płonęły języki świec woskowych, rozbrzmiewały głosy chóru, a biskup, siwy i dobrotliwy, przenikliwym głosem mówił śpiewnie:
— Przeminą dni męki i plagi, przyjdzie Chrystus Zbawiciel i rzeknie: „Błogosławieni maluczcy, albowiem dla nich jest królestwo niebieskie Ojca mego!“
Usnęła we łzach i westchnieniach.
Hałas przebudził ją. Dzieci wstawały, klnąc i krzycząc kłótliwie.
Kolka bezwstydny, nagi, obejmował i szczypał Mańkę.
Nikt się nie mył i nie czesał. Jeden tylko z chłopaków, okryty błotem od stóp do czubka bezbarwnej głowy, nalał wody do miski, pozostawionej po zjedzonych ziemniakach, i mył nogi.
Wniesiono imbryk z herbatą, blaszane kubki i pokrajany na równe kawałki chleb. Dzieci zaczęły się pożywiać.
Ujrzawszy wchodzącego wychowawcę, Kolka zawołał:
— Towarzyszu! Lubka Szanina była wczoraj w cerkwi. Żądam sądu nad nią, bo sprzeniewierzyła się zasadom komunistycznej młodzieży!
Sąd odbył się natychmiast tuż przy stole, gdzie stał wykrzywiony imbryk i zardzewiałe, brudne kubki.
Lubka została pozbawiona prawa korzystania z dobrodziejstw „przytułku imienia Lenina“.
Po chwili stała na ulicy i oglądała się bezradnie.
Nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Iść do matki, która sama przymierała z głodu, nie śmiała.
Bezwiednie skierowała się do miasta.
Na rynku, gdzie każdego ranka przyjeżdżali chłopi z kapustą, ziemniakami i chlebem, zamieniając produkty wiejskie na różne przedmioty i ubranie, Lubce udał się niepostrzeżenie porwać ogórek. Pobiegła z nim w stronę ludnych ulic.
Na Dmitrowce spotkała bandę dzieci i wyrostków.
Zaczepiły ją i wypytywały o Moskwę.
Szły ze wsi i z małych miasteczek. Bezdomni i głodni przybyli do stolicy, gdzie łatwiej było o pożywienie.
— Będę się opiekował tobą! — rzekł czarny, jak cygan, wyrostek, szczypiąc Lubkę w udo.
— Dobrze! — odparła, krzywiąc się z bólu. — Ja wam pokażę Moskwę.
Życie już nauczyło ją, że bez opieki nie można przeżyć nawet jednego dnia i że opiekę należy okupić.
— Będziemy żyli ze sobą — dodał wyrostek. — Na imię mam Szymon, nazywaj mnie — Sieńką... Ale pamiętaj, jeżeli zdradzisz mnie, — zatłukę!
— Dobrze! — zgodziła się natychmiast.
Chłopak wypytywał o jej los, a posłyszawszy krótką zwykłą opowieść, zaśmiał się głośno i zawołał:
— A ja od rodziców uciekłem, oby ich trąd zżarł, bo zwęszyłem, że czas dać nura! Głód u nas w domu był, aż wspominać straszno! Zmarniała i umarła babka, a po niej młodsza siostra... Pewnej nocy widzę, że ojciec bierze siekierę i trach! brata mego w łeb. Później cały tydzień syci byliśmy... Tylko ja na swoją kolej nie czekałem... Niech oni tam się źrą, ja wolę inaczej...
Dzieci przebiegały tłumnie ulice, gapiły się na Kreml i na bramę Iwerską, gdzie pod największą świętością Rosji — cudownym obrazem Matki Boskiej widniał czerwony napis: „Wiara i Bóg — opjum dla narodu!“
Banda żebrała, całą gromadą otaczając przechodniów i skamląc, wystawała godziny całe przed oknami jadłodajni, bijąc się o rzucone im kości i kawałki chleba; czyhała na właścicieli straganów i porywała, co się dało; chłopcy zapuszczali zręczne, małe dłonie do kieszeni wsiadających do tramwaju ludzi; dziewczynki ścigały młodych mężczyzn i znikały z nimi w bramach domów. Powracały ociężałym krokiem, dzwoniąc srebrnemi monetami.
— Słuchaj, Lubka! — szepnął czarny wyrostek. — Widzisz tego starego wywłokę? Już dwa razy obejrzał się za tobą... O! jeszcze... Widzisz? Oko zmrużył... Przejdź-no koło niego... Może zarobisz...
Dziewczynka sprężystym krokiem dogoniła starego człowieka o czerwonej twarzy i porozumiewawczo spojrzała na niego.
Ukryła się w bramie. Poszedł za nią. Wkrótce szli razem. Lubka krzyknęła:
— Sieńka, gdzie mam czekać na ciebie?
— Na Czerwonym Placu! — odkrzyknął i machnął ręką.
Tak minęło lato i jesień.
Dzieci spędzały noce na ławkach, stojących na bulwarach, pod mostami, w parkach, lub za miastem, tam — gdzie niegdyś zwożono śmiecie miejskie.
Przyszły mrozy i wiatry zimne.
Śnieg przykrył grubą warstwą podziurawione dachy, zniszczone jezdnie i chodniki stolicy.
Dzieci każdego wieczora biegły na Czerwony Plac, Twerską, Kuznieckij Most i Arbat, — jedyne ulice, podtrzymywane dla cudzoziemców w porządku.
Napływały tu rzesze bezdomnych ludzi. Ci walczyli krwawo o miejsce przy zgaszonych, lecz jeszcze gorących piecach asfaltowych, przy ogniskach dla rozgrzania przechodniów.
Czarny Sieńka, którego nazywano „atamanem“ za postrach, który siał wśród innych, prawie zawsze wywalczał dla siebie i Lubki najlepsze miejsce. Jednakże nieraz zmuszeni byli spędzać noce w ustępach publicznych, w skrzyniach na śmiecie, w suterynach opuszczonych, zawalających się kamienic, w studniach kanalizacyjnych, drżąc z zimna i szczękając zębami.
Ciągle głodni i zrozpaczeni chłopcy, pod dowództwem Sieńki, napadali na przechodniów, rozbijali sklepy i staczali walki z innemi bandami, bijąc się na noże i kastety.
Podczas napadów nocnych patrole zabiły i poraniły kilku chłopaków z bandy „atamana“.
Przed świętami Bożego Narodzenia srożyły się straszne mrozy, a z niemi — nieodstępny towarzysz — głód.
Ulice były puste; ledwie przykryte łachmanami dzieci nie śmiały wynurzyć się ze swoich skrytek.
Sieńka odnalazł na śmietniku miejsce, gdzie zwożono gnój koński. Wykopano w nim doły i urządzono ciepłe schroniska.
Pewnego wieczora Sieńka powrócił z wywiadu.
— Hej, hołoto! — krzyknął. — Będziecie mieć wyżerkę. Na śmietnik wyrzucono dziś ścierwo końskie. Ruszajmy na kolację!
Z wesołemi okrzykami wybiegły dzieci ze swoich dołów, nad któremi unosiła się ostro pachnąca para, i otoczyły trup konia.
Nożami dziobały i krajały zmarznięty kadłub, zębami szarpały i odrywały kawały ciemnego padła. Przez kilka dni banda była syta i szczęśliwa.
Jednak nie trwało to długo. Dzieci zaczęły chorować.
Ciała ich okryły się wrzodami, które pękały, sącząc krew, puchły i swędziły ich nogi, ręce i szyje, rany zjawiły się na wargach i języku; gorączka paliła chorych, dreszcze wstrząsały nimi.
Sieńka zrozumiał, że dzieje się coś złego. Z trudem wyczołgał się ze swej nory i zawlókł do miasta, padając co chwila i jęcząc głośno.
Ujrzawszy milicjanta, zbliżył się do niego i zaczął skamłać i wyć:
— Ratujcie!... Jakiś mór napadł na nas... Już dwie dziewczyny zmarły i leżą niepogrzebane...
Milicjant odprowadził chłopca do biura, gdzie Sieńka opowiedział wszystko, ledwie ruszając opuchniętym językiem.
Otoczono śmietnik wojskiem.
Lekarze obejrzeli chorych i w przerażeniu cofnęli się.
— Nosacizna! Nosacizna! — wołali ze zgrozą.
W godzinę później za kupami śmieci ustawiono trzy kulomioty.
Tłum wysłanych z więzienia aresztantów politycznych zaglądał do legowisk bezdomnych dzieci, wyciągał je z nor i dołów, a, gdy skrytki opustoszały, — rzygnęły kulomioty.
Na gnoju, przysypanym stratowanym, topniejącym śniegiem i buchającym parą, pozostały nieruchome ciała chorych dzieci i aresztantów. Długo wywlekano je później hakami, wrzucano do skrzyń z chlorkiem i wapnem i grzebano w głębokich dołach, wykopanych tuż — na śmietniku.
Wypadek epidemji nosacizny i innych chorób, szerzonych po Moskwie i całym kraju przez tłumy bezdomnych dzieci, przerzucających się z miasta do miasta, zwrócił uwagę władz na tak niebezpieczne zjawisko.
Przez cały tydzień milicja i patrole wojskowe urządzały obławy. Zgromadzono tysiące dzieci — obdartych, nędznych, głodnych i chorych.
Lenin przeczytał o tem w dzienniku „Prawda“, kierowanym przez Nadzieję Konstantynównę.
Natychmiast kazał zawezwać do siebie kierowniczkę komisarjatu opieki nad dziećmi towarzyszkę Liliną.
Przed rewolucją była ona marną aktorką, lecz później zrobiła fantastyczną karjerę.
Została żoną dyktatora Piotrogrodu, Zinowjewa, i wysokim komisarzem od kształtowania młodych komunistów.
— Cóż wy robicie w waszym komisarjacie? — zapytał Lenin opryskliwie.
Teatralnym gestem podniosła ręce i zaczęła deklamować:
— Nasze dzieci należą do społeczeństwa, a więc do partji komunistycznej! Zabezpieczyliśmy je od miłości rodzicielskiej, która jest szkodliwa, ponieważ wychowane w rodzinie dzieci stają się odłamem antysocjalnym. Tymczasem my wychowujemy dzieci proletarjackie, wrogie szczeniętom burżuazyjnym!
— Dość tych głupich frazesów! — syknął Lenin. — Oto leżą przede mną dzienniki „Komunista“ i „Prawda“ oraz raport towarzyszki Kalininej. Siedem miljonów bezdomnych dzieci, a z nich zaledwie 80 000 w przytułkach? Giną fizycznie i moralnie! Chorują na trąd, nosaciznę, syfilis! Prostytucja nieletnich szerzy się w sposób zatrważający... Wstyd! Hańba! Niech towarzyszka zaradzi złemu, a pamięta, że wszelkiemi sposobami należy ukrywać tę plagę przed cudzoziemcami. Właśnie mają tu wkrótce przybyć towarzysze z angielskiej „Labour Party“!
Lilina wzięła do serca gniewne słowa dyktatora.
Obławy trwały bez przerwy. Wyłapywano wszędzie bezdomne dziewczęta, dzieci prawie, utrzymujące się z nierządu. Znajdywano je w biurach milicji, która handlowała niemi, w koszarach, w barakach robotniczych, nawet w więzieniach. Na chłopaków polowano po śmietnikach, po suterynach zburzonych domów, po cmentarzach, gdzie się ukrywali przed mrozem i pościgiem. W rzadko uczęszczanych miejscach kładziono przynętę — trupy koni, psów, worek zgniłych ziemniaków i urządzano zasadzki, jak na dzikie zwierzęta.
Chorych na nosaciznę i trąd wyprowadzono za miasto, kazano kopać rowy i rozstrzeliwano. Z nimi razem ginęli chorzy na szkorbut i syfilis.
Państwo proletarjatu nie miało ani pożywienia dla nich, ani lekarstw, ani szpitali.
Rowy kopali dla siebie sami, a wapna i chlorku tymczasem nie brakowało.
Resztę wtłoczono do wagonów towarowych, zaplombowano i wysłano na odżywienie się do różnych, bardziej zasobnych miast.
Moskwa została oczyszczona od tłumów bezdomnych dzieci, które, jak psy zgłodzone, włóczyły się po ulicach i wyły, skamłały pod oknami jadłodajni, cukierni, urzędów i wspaniałych restauracyj, gdzie ucztowali cudzoziemscy socjaliści, komisarze i zagraniczni chciwi kupcy.
Angielscy i francuscy towarzysze z zachwytem przyglądali się jedynemu placowi i trzem czystym ulicom stolicy, odrestaurowanym domom na Twerskoj i Kuznieckim Moście, ogołoconym sklepom, o wystawach, przepełnionych zagranicznemi towarami, wspaniałemu Kremlowi i dekoracyjnym fabrykom, pokazywanym naiwnym gościom przez wygadanych komisarzy.
Nie mogli ochłonąć ze zdumienia, słuchając w rzęsiście oświetlonym Wielkim Teatrze opery z genjalnym Szalapinym, śpiewającym tytułową partję, lub we wspaniałych restauracjach zajadając kawior, nigdy niewidziane ryby, jarząbki i popijając szampanem.
— My God! — dziwili się Anglicy, zaproszeni przez Lenina na bankiet. — Jakie oszczerstwa rzucają burżuje na komunistów, którzy w przeciągu kilku lat stworzyli w kraju taki niebywały dobrobyt i ład! Te sandwicze z jarząbkiem i kawiorem są wyśmienite! I am fed up, lecz zjem jeszcze jeden!
Francuzi kiwali głowami ze współczuciem i wołali, gestykulując energicznie:
— Oh, oui! C’est merveilleux, vous savez!
Podczas, gdy do szklanek drogich gości z nad Sekwany i Tamizy obficie dolewano szampana Moët et Chandon, ozdobionego herbami carów na etykietach, — jeden z wagonów, wiozących bezdomne dzieci do Charkowa, dobiegał Kurska.
Mroźna noc księżycowa otuliła tajemniczą mgłą ciągnące się dokoła plantu pola, okryte śniegiem.
Turkotały koła wagonu i zgrzytały łańcuchy.
Blade niebieskie światło przedzierało się przez szpary ścian i odrzucony żelazny blat, zamykający okienko pod sufitem.
Cicho było w wagonie...
W mroku leżały nieruchome ciała. Okrywały się wzajemnie. Tuliły się do siebie, oplątane nogami i ramionami, wciskały głowy pod łachmany, podkurczały kolana pod brody, palce wtykały do ust...
Nikt nie ruszał się, nikt nic nie mówił, nie wzdychał, nie żalił się, nie płakał i nie jęczał.
Przez te pięć dni podróży w zimnym wagonie, zgrzytającym i skrzypiącym, wszystkie słowa zostały powiedziane, wszystkie westchnienia przebrzmiały i uniosły się do nieba, skargi, zawarte w szlochu rozpaczliwym i jękach obłędnych, zagłuszonych turkotem kół i dzwonieniem łańcuchów, padły ze stygnących warg, pękających od mrozu, i znieruchomiały wraz z ciałami.
Długo i trwożnie ryczała lokomotywa i stanęła.
Jacyś ludzie z latarniami podbiegli do ciemnego wagonu.
Zerwali plombę i odsunęli drzwi.
— Hej, wychodźcie! — zawołał starszy kolejarz z wąsami, okrytemi szronem i soplami lodu. — Wagon się rozklekotał do reszty. Damy inny...
Nikt nie odpowiedział, nikt się nie poruszył.
Świecili latarkami, ciągnęli leżących za ręce i nogi.
Pasażerowie czerwonego wagonu pozostali sztywni, skostniali, milczący.
— Zamarzli?... — szepnął kolejarz z soplami na wąsach.
— Zamarzli... — powtórzyli inni i ze strachem żegnać się zaczęli, szepcąc: — Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie!
W tej chwili w białej sali Kremla podniósł się socjalista francuski i, wznosząc nad głową puhar z szampanem, zawołał dźwięcznym podniesionym głosem:
— Niech żyje dyktatura proletarjatu! Niech żyją towarzysz Lenin i jego dzielni współpracownicy! Są oni apostołami nowej sprawiedliwości i promiennego szczęścia ludzkości całej. Niech żyje Rada komisarzy ludowych!...
Lenin, wesoły i uprzejmy, kłaniał się na wszystkie strony. Towarzyszka Lilina zalotnie patrzyła na mówcę.
Wszyscy byli wzruszeni i szczęśliwi, czując, że wspaniała karta historji zapisana zostanie ręką mądrą, a pełną miłości do całego świata.
Nawet zimni Anglicy podnieśli się i wszyscy naraz z uczuciem krzyknęli:
— Hurra! Hurra! Hurra!
Kolejarze na dworcu w Kursku wywlekali z wagonu zamarznięte trupy dzieci i zrzucali je na peron.
Głucho uderzały głowy o deski i kamienie.