Lepsze czasy/Dochody bohatera powieściowego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Dochody bohatera powieściowego |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
1. WCZORAJ...
— Honorarja literackie — mówił mi jeden z młodszych kolegów — zostały wreszcie, dzięki bardzo praktycznej uchwale naszego Związku zawodowego, raz na zawsze ustalone. Człowiek piszący jest teraz w ścisłym kontakcie z taksą tramwajową i gdyby tak Petrarka z grobu powstał i — czego mu nie życzę — u nas się osiedlił, miałby prawo za każdy dźwięczniejszy sonet do Laury objechać Warszawę zerem czternaście razy dookoła. Ponieważ zaś podróże kształcą — więc już na Żelaznej przypomniałby sobie błysk jej oczu, albo linję jej spadzistych ramion, ułożyłby nową boską canzonę i jeździłby spokojnie dalej przez całą noc, z Placu Teatralnego na Mokotów oraz zpowrotem.
Przekonałem się, coprawda, że jeszcze nie wszyscy funcjonarjusze miejscy słyszeli o tej reformie. Wskakuję naprzykład wczoraj nad ranem do tramwaju Nr. 10, jestem zlekka zawiany i nie mam przy duszy ani grosza. Furda — myślę sobie — siadam na ławeczce i deklamuję konduktorowi pewien nigdzie dotąd niedrukowany czterowiersz „siedziała na lipie, wołała Filipie“, — poczem żądam kategorycznie, aby mi wydano sto tysięcy marek reszty. Wedle taryfy związkowej bowiem należał się ode mnie jeden wiersz poezji, albo dwa wiersze prozy. Biletu nie dostałem, konduktor mi nawymyślał i wydalił mnie przemocą ze swego głupiego wehikułu. Bardzo być może, że mu się rytm mojej strofy nie podobał.
Pomijając te drobne nieporozumienia — literatom wiedzie się jako tako, żyją...
O ileż gorzej od spraw zarobkowych autorów wygląda budżet ich bohaterów powieściowych! Nikt się o nich nie troszczy, nikt nie myśli o reformie, a kwestja jest coraz bardziej paląca i nagła!
Wyobraźmy sobie, że piszę baśń cudowną w której ubogiemu kopciuszkowi zjawia się na drodze cierniowej żywota książę, tak zwany nabab, osobistość szalenie przystojna i nadewszystko niezmiernie bogata. Ile taki człowiek ma właściwie zarabiać, jaki mu ja — jego autor — mam ofiarować majątek, żeby mi już podczas drukowania książki nie zubożał, a w rok po jej wyjściu nie zeszedł na psy — co mówię! — nie wyglądał na podejrzanego łowcę posagowego, który zaślubia biednego kopciuszka tylko poto, aby żyć z pracy jego (t. j. kopciuszka) rąk?
Nie wiem, czy mówię dość obrazowo i dlatego przytoczę tu przykład z własnej praktyki. Wziąłem się niedawno do roboty i piszę komedję obyczajową. W połowie pierwszego aktu utknąłem, staję, natrafiam na nieprzezwyciężone trudności natury pieniężnej. I — o dziwo — zawadą jest mi, po raz pierwszy w życiu, nie opłakany stan własnej kasy, ale pogmatwane stosunki finansowe moich bohaterów.
Ile właściwie ma zarabiać mąż, o którym mówię, ze jest to typ dodatni i szlachetny, ale skromnie uposażony? ile ma wydawać na fatałaszki jego piękna, choć marnotrawna żona? ile ma — dziennie — wyrzucać przez okno niedoszły amant, hrabia Wądołek, człowiek bajecznie bogaty i żyjący nad stan? Jakiemi cyframi oznaczyć to wszystko?
Bo nie przypuszczam, żeby kogo mógł wzruszyć do łez fragment następujący: „Hrabia Emil rzucił się w wir zabaw. Hojność jego weszła poprostu w przysłowie. Mówiono sobie na mieście, że szoferowi ciska nieraz wielkopańskim gestem po trzy większe abonamenty tramwajowe, że pewnej kwiaciarce ulicznej za bukiecik fiołków dał miesięczny bilet kolejowy Warszawa — Tłuszcz. Kiedy się ukazywał w wykwintnym hallu hotelowym — młody, smukły, smagły, piękny, zamożny — kelnerzy tworzyli szpaler, witając go ukłonem i uśmiechem. On zaś szedł i rozrzucał między nich, nie mrugnąwszy nawet powieką, napiwki, od których w głowie się przewraca. Temu bilet powrotny do Zbąszynia, owemu abonament do golarza, tamtemu plackartę Wołomin — Lwów i cztery peronówki. Grywał niekiedy w karty i nieraz widywano, jak ruchem niedbałym kładł na zielone sukno po czterdzieści tysięcy przejazdów tramwajowych w jednym kawałku! Szalał... Wzruszona pani Dziunia czuła, że słabnie i że mu się nie oprze. Nie dziwmy się tej kobiecie. W domu prawie nędza, mąż pracuje od świtu do nocy, aby zdobyć te, niezbędne do życia, trzydzieści kursów nocnych dorożki parokonnej. Jaś przetarł spodnie na siedzeniu i krawiec zgłasza się codzień z rachunkiem, żądając hałaśliwie biletu sezonowego na kolejki podjazdowe, dług u Zmigrydera przekroczył oddawna cztery sleepingi do Borysławia, kucharce należy się za dwa kwartały trzykrotna taksa samochodu ciężarowego. Skąd brać na to wszystko? Jedyna speranda zawiodła. Wuj Amilkar umarł wprawdzie, ale cały majątek (dwa miljony pensyj stróża nocnego i dwadzieścia pięć szyfkart pierwszej klasy) zapisał na cele filantropijne...“
Mojem zdaniem — jeżeli literatura piękna ma wogóle istnieć dłużej, jakiś walny kongres literacki, pod protektoratem Maryny Mniszek, powinien ustalić raz wreszcie dochody typów powieściowych.
Inaczej grozi nam poprostu ruina. Książka — dziś jeszcze sensacyjna — już nazajutrz jest naiwna, śmieszna, niemożliwa.
Kilka dni temu wybrałem się do teatru na ostatnie przedstawienie pewnego melodramatu krajowego. Jakaś wielka afera bankowa, jakaś Panama, w którą autor zaplątał finansjerę, arystokrację rodową, prasę. W scenie kulminacyjnej grono podejrzanych kanalij zarzuca pewnemu wyjątkowo szlachetnemu młodzieńcowi niesłusznie, że ich podszedł i że zdefraudował — tak jest zdefraudował! — pięć miljonów marek. Oburzenie, repliki, gesty, patos. Tylko w krzesłach — tu i owdzie — ktoś się uśmiecha ironicznie pod przystrzyżonym wąsem. Istotnie bowiem — szlachetny młodzian, zamiast gniewem parskać, powinien był powiedzieć poprostu:
— Pięć miljonów? Pieniędzy tych — jako żywo — nie brałem. Ale nie będziemy się spierali o kwotę tak drobną. Służę — oto jest jedwabna chustka do nosa, rękawiczki skórkowe, szalik, Nadeślę panom jeszcze flanelowy garnitur marynarkowy, pokrywam manco tysiąckrotnie i proszę o wydanie reszty...
Po przedstawieniu lecę do autora krajowego i pytam go gromkim głosem, dlaczego, u licha, zepsuł „samochcąc“ efekt i nie powiększył do rozmiarów bardziej imponujących swego nadużycia bankowego.
— Panie! — powiada mi ów nieszczęśnik — nie dotykaj pan tej kwestji, bo oszaleję! Kiedym sztukę pisał — pięćdziesiąt tysięcy było już sumą wielką i taką też umieściłem w oryginale. Na próbie czytanej podnieśliśmy tę pozycję do pięciu kroć, na premjerze do pięciu miljonów, teraz, na czternastem przedstawieniu znów pan żąda podwyżki? Nie będę dla pańskiej satysfakcji poprawiał manuskryptu codzień, podług ostatniej ceduły giełdowej!