Lepsze czasy/Historja cywilizacji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Historja cywilizacji czyli koszyk na Marszałkowskiej |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
KOSZYK NA MARSZAŁKOWSKIEJ
Razu pewnego — w powietrzu czuć było wiosnę i dzień był słoneczny — w koszyku, umieszczonym pod uliczną latarnią, leżeli sobie spokojnie Emil Zola obok Klementyny z Tańskich Hoffmannowej. I ten sam bukinista (nazwijmy tak, dziecino, człowieka w kubraku, który staremi książkami kupczy) zachwalał niedobraną parą przechodniom, wykrzykując chrapliwym głosem, ile są warci i co dla ludzkości zdziałali. Aliści przechodnie, jak to już ich nazwa wskazuje, przechodzili obok kosza obojętnie. Bo i czemże, dziecino, jest nasz dorobek kulturalny, wobec bułki pszennej, czem Zola wobec kajzerki?
— A widzisz! — rzekła Klementyna do Emila Zoli. — Spotkaliśmy się! Rewolucje literackie, manifesty, krzyki po nocy, sprośności — a skutek? Leżysz oto, człowieku, w koszu od bielizny, jakgdybyś miast Rougon-Macquartów powieści dla dorastających panienek pisał. I sumienie cię gryzie i nikt cię kupić nie chce. A widzisz! — Emil Zola milczał, bo ilekroć się odezwał po polsku, mówił niegramatycznie i to go bardzo trapiło, dziecino. I zresztą, jako zapalony zbieracz dokumentów ludzkich, wiedział dobrze, że baby nie przeprzesz. — Chy! — drwiła Klementyna — ilu to ja ich widziałam, krzykaczy, nicponiów, światoburców! Wrzasku narobi, kije we wszystkie mrowiska wsadza, a potem leży, wykolejeniec, żółty, zbutwiały, klejem cuchnie i muchy go pstrzą, reformatora. Wróbelki nań z góry tentegują, na proroka.
— Ależ, Klementyno — rzekł raptem Heine w tłumaczeniu Kraushara. — „Tentegują“ w twych ustach? Nie można obcować bezkarnie z literaturą realistyczną. Nawet cheruby poczynają mówić, jak dorożkarze.
— Tu nie chodzi o kwestje stylistyczne — głosem cichym, znękanym wtrącił Edgar Allan Poe. — Cherub ma słuszność, Klementyna ma rację. Fantazję trzeba mieć w życiu i pogardę dla rzeczy realnych. Ja to najlepiej wiem, bo żyję już, chwalić Boga, cztery tysiące i dziewięćset dwadzieścia lat. W Egipcie byłem kapłanem w świątyni Izydy. Posiadłem wiedzę tajemną, nazywano mnie Mer Aram, zbudowałem drzwi, które się otwierały i zamykały autom atycznie („Nicht zumachen! Schliesst von selbst“) i przewidziałem zaćmienie słońca. Tłum chylił się przede mną w strachu panicznym, byłem czczony, jak bóg. Po śmierci postawiono mi piramidę, której do dziś dnia piaski pustyni nie pogrzebały. Ale ambicja pchała mnie do większych czynów. Już w dwa tysiące lat po śmierci zmartwychwstałem, aby w Judei tłumaczyć Pismo, razem z Jezechielem i Ben Akibą. Talmud, Miszna i Gemara zawdzięczają mi najsubtelniejsze ustępy. Zaprawdę nikt w owych czasach głośniejszym nie był ode mnie. Pokolenia i ludy biegły całować me stopy i rąbek szaty. Odszedłem — aby się wcielić w Juliusza Cezara. Niezła to była karjera, do dziś chłopcy w szkołach średnich podziwiają moje czyny. Ale ludzie dorośli dbają o mnie tyle, co o wyjątki gramatyczne w języku acteków. Przewidziałem, że tak będzie. Porzuciwszy też skórę Cezara, jak zmiętą rękawiczkę, umieściłem się w Leonardzie da Vincim. Mam kartę całą w Encyklopedji Orgelbranda. Za obraz mój, przechowywany w Luwrze, szaleniec pewien chciał oddać życie. Ale setki miljonów ludzi normalnych wolą parę nowych butów, niż moją „Wieczerzę Pańską”. Byłem przez kilka kwartałów Newtonem, zwano mnie urągliwie Izaakiem i gromadka obdartych inteligentów ma dla mnie od tej chwili sporo sympatji. Nauka była zresztą modna przez kilka zaledwie sezonów. Wziąłem się tedy do literatury. Napisałem Szekspirowi „Sen nocy letniej“, podyktowałem Cervantesowi „Don Kichota“, Heinemu „Księgę pieśni“. I leżę w koszu na Marszałkowskiej, obok Klementyny. Co dalej począć, panowie? Trzeba z żywymi naprzód iść. Excelsior! Biorę teraz lekcje mimoplastyki i jutro występuję w „Kolizeum“ jako Gunnar Tolnes. Będę miał tysiąc metrów długości i pięć części.
Ale już jestem zmęczony, bardzo zmęczony...
I ja też, dziecino...