Listy (Krasiński, 1882-1887)/Tom III/Listy do Juliusza Słowackiego/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Listy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1882-1887
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
II.


Rzym, 19 grudnia, 1840 r.  


Drogi Julu! I Lilla i list twój oddane mi są; o pierwszej już temu pięć tygodni długi a długi do ciebie wyprawiłem artykuł. Iżaliś go odebrał? przeczytałżeś skargę białej dziewczyny? uznałżeś w głębi serca Jej prawo do skargi i rozrzewniłżeś się nad nią? Oby cię zły duch Szekspira nie popchnął do niesprawiedliwego sfuknienia się na klęczącą u stóp twoich! Odpowiedz mi na to zapytanie, proszę cię. Użyłem wyrażenia: zły duch Szekspira, i musiałem ci się zuchwałym wydać kacerzem; ale kacerstwo moją naturą jest, i iścizną mojej figury. Jest w starym Szekspirze i duch dobry, wzniosły, tytański, ale i zły jest również, i ten zły, czyli niedomiar dobrego, brak wielkości, brak pojęcia na czem powszechność, ogół, harmonia wszechżycia zależy, piętno materyalizm u angielskiego, piętno specyficzne, narodowe wyciska na czole Szekspira, piętno charakterystyczne, ale nie piętno piękności. Nieporównany co do szczegółów, co do ich doskonałego wyrobienia, co do analizy życia, w tem nikt go nie prześcignie. Lecz właśnie dlatego, że nadto wyłączny i jednostronny, za nadto w same pojedynkowe rzeczy i części tylko zapatrzony: zewnętrzny mechanizm życia ziemskiego rusza się w nim, ale głęboki wieczny jego organizm gdzie? Gdzie wiara życia, gdzie to, co wszystko rozsypane skupia, wszystko rozmaite jednoczy, wszystko sprzeczne w końcu godzi i tożsamuje. Wielki to mistrz na dysonanse — dysonanse są połową życia; lecz gdzie przejście w harmonią, w ogół, w nieskończoną prawdę i piękność, w tę drugą wyższą życia zarazem i połowę i całość? Czem w stosunku do filozofii historyi taki wielki historyk jak Tacyt, tem w stosunku do pomysłu poezyi taki wielki poeta jak Szekspir: wielki zaiste, lecz niedorównywający całemu pomysłowi poezyi. Wiele w nim jeszcze martwego, nierozbudzonego, nieprzypomnianego lub niewskrzeszonego, bo to na jedno wypada; i brak tego, czego niema w nim, a ku czemu dysonanse jego same z siebie się garną, czego dysonanse jego się domagają, brak ten właśnie nazywam złym duchem Jego. I w naszym wieku, na stanowisku naszem, chcę i żądam, byśmy się strzegli takiego nierozwiązywania fałszywych akordów, takiej wyłączności w ostawaniu się w pośrodku szczegółowych partykularności, niepodwyższonych do właściwej im prawdy, t. j. do pojęcia, że nie są rozsypką marną ślepego losu, ale że owszem podobne do żyjących członków jednego ciała, do żyjących części jednego organizmu, do płynących fal jednego życia. Poezya, tak jak wszystko reszta, rozwija się coraz wyżej, a gdy mędrkując, krytyki bełkocą o jej upadku, ja nowy wschód jej przeczuwam, nową gwiazdę jej widzę! Dopóki ducha, dopóty poezyi, bo jest formą konieczną ducha. Duch odbija się sam w sobie pryzmą poezyi. Natura jest poezyą przyrodzoną Boga! nigdy niepoczęta, nigdy nieskończona! A ta sama władza, która jest u Boga wieczną i jedną, u nas doczesną i rozmaitą się staje, tj. podlega coraz innym kształtom a wyższym — piękności! Dziś dochodzim punktu, w którym duch nasz przechyli się ku nowemu poezyi pojęciu, ku przybraniu świeżych form, nieznanych, nieoglądanych dotąd, a szerszych niż przeszłe, a jednak tem czystszych, treściwszych, prostszych! Czem perystyl marmurowy grecki piękniał przy słońcu, i czem gotycka czarna katedra tęskniła przy księżycu, to i owo zleje się razem w wyższą potęgę, zawierającą całą rozmaitość i szerz katedry, całą jedność i prostotę świątyni; wprowadzim, że tak powiem, komy, punkta, rytm doskonale miarowy w ten las ogromny, szumny, rozrzucony gotycyzmu, na treść jego nieskończoną wynajdziem formę skończoną, która tę treść całkowicie odbije a odbije marmurowo biało! I stanie się ogół piękności, w którym będzie i człowiek i ta ziemia i niebo i Bóg razem, tak jak są w wszechświecie, tak jak są istotnie w duchu naszym, w tym jedynem Ja, które wszystko zawiera pod kształtem snu coraz rozbudzającego się jawniej. Już słyszę, jak ptaszęta poranku gwarzą i jak kwiaty o wschodzie słońca wonieją. Szekspira stanowisko było jeszcze, że tak powiem, dzikie i dziecinne: stał w pośród rozmaitości świata, obserwował fenomena, w głąb przyczyn nie zachodził, podobny w tem do szkoły filozofii Locka lub Kondyllaka. Sens jego moralny, ogólny taki: „Ty płaczesz, tobie serce pęka! ty krzyczysz: ja nieszczęśliwy! Spojrzyj, proszę cię, alboż to ty jeden? Patrzno: i tam łzy płyną i owdzie, serca pękają wszędzie i zawsze; taki życia tryb od kolebki urodzenia do trumny zapomnienia, wszyscy się zżymają i płaczą i cierpią. Pomyślno, czy to nie wielka buffonada tak rodzić się nie wiedzieć skąd, tak żyć, nie wiedzieć czemu i tak sobie odchodzić, nie wiedzieć gdzie? Jabym ci radził wszystko to za żart jeden przykry uważać; a kiedy żartują z ciebie, nie wiem kto, czy los, czy Bóg, czy dyabeł, czy traf, ej! wierz mi i ty zażartuj z nich, kpiną płać kpinę, bądź aktorem komicznym, ty dotąd tragiczny aktorze na teatrze świata.“ Na tem kończy się Szekspir, bo tylko obserwował fakta, doświadczenia robił z charakterami ludzi, jak fizyk lub chemik z ciałami: wie, że się męczą ludzie, że serca pękają, krew i łzy i pot ciecze; ale nie wie po co, o co, na co, nie domyśla się, żeby ta cała męka ku czemuś wyższemu garnąć się miała. A płakać, męczyć się, krwawić się o nic, za nic, jest w rzeczy samej smętnem błazeństwem; dopiero tam prawdziwa i wyniosła tragiczność, gdzie jest cel męce, gdzie życie pokoleń ludzkich pojęte jako męka po Szekspirowsku, ale jako męka serjo nie buffo męka wznosząca się coraz wyżej ku Bogu, męka rozwijająca wszystkie siły natury ludzkiej na to, by kiedyś ustała i przeszła w błękit pogody, w pogodzenie i pojednanie ziemi, tej trumny, z niebem, tą kopułą świątyni! Śmierć i ból jest momentem tragicznym, ale o tyle tylko, o ile już w sobie ma zaród zmartwychwstania, bo życie tylko jest poezyą; śmierć zaś zupełna, absolutna jest niczem, jest głupstwem, jest nieduchowną rzeczą, jest oderwanem pojęciem, nie poetycznem ale metafizycznem. Śmierć więc i ból uważane jako część, ale tylko część realna życia, są najwyższym smutkiem, najpoetyczniejszą chwilą. Bogu tylko, duchowi tylko może być okropnie umierać, bo żyje, bo jest całością. Lecz stąd, że to Bóg, że to duch umiera a nie kamień, koniecznie wynika, że ten Bóg, że ten duch zmartwychpowstać musi i że ta chwila tragiczna jest tylko przejściem; kto więc ją za ostateczny cel postawi, ten odejmie całości prawdę, a jej samej — jej właściwą tragiczność. Bo któż wtedy umierać i cierpieć będzie? Nie Bóg żywy, nie duch nieśmiertelny, ale ktoś, ale coś przeznaczonego śmierci, coś, czego prawem jest śmierć i ból, zatem nicość wielka. Mający umrzeć, umrze — cóż za tragiczność? żadna, mój drogi. Ten tylko tragicznym jest, kto nieśmiertelny, kto boski, a jednak umrzeć musi i w chwili zwątpienia woła: „Czemuś opuścił mnie ojcze“! Ten tylko tragiczny, kto łzy i krew leje, ale kiedy każda łza jego i kropla krwi policzona jest i zdała się na coś; inaczej byłoby to wszystko, raz jeszcze powtarzam, tylko smętną buffonadą, najniepoetyczniejszą, jaką tylko pomyśleć można, a takie właśnie stanowisko jest Szekspira stanowiskiem. Wszystkie obserwacye jego są doskonałe, jest to najwyższy z empiryków, ale do głębi życia nie dotarł, i dlatego na nim zatrzymywać się jest błędem. Pozostanie on na zawsze drugiem Pismem Św. — narodu angielskiego, bo tego narodu, który się nad myśl ostateczną wygody cielesnej nigdy nie podniósł wyżej i nie podniesie, tego narodu wszystkim potrzebom zadosyć odpowiada i czyni. Już Byron daleko wyżej stał duchem: może wierzył w to samo, co Szekspir, ale rozpaczał o to; rozpaczać zaś — jest nie chcieć czegoś, a niechcieć czegoś — jest już brać się ku odrzuceniu tego. Na co z pokojem greckiego boga patrzył Szekspir, na to samo spoglądał Byron z buntem wszechmocnym, z buntem szatana w oku; być zaś szatanem buntującym się przeciwko śmierci i nicości i materyi, jest to, zdaje mi się, poczuwać się do archanielskich skrzydeł, jest to czuć, że się jest synem Boga, i tem był Byron. Za to też Anglia, co pod poduszką tuli Szekspira jak niegdyś Alexander W. Iliadę, wygnała go i spotwarzyła. Lecz my dzisiaj stoim już daleko od Byrona a od Szekspira jeszcze dalej: długośmy leżeli w grobie, lecz już z grobu wracamy do Boga. Taka wiara moja, taka logika moja.
A teraz oczem innem: piszesz mi, że ci mówili, żem smutny. Byłem tego lata chory bardzo, cholery dostałem w Karlsbadzie, od tego czasu już nie mogłem przyjść do siebie; zresztą co do smutku, nigdym wesoły nie był i znałeś mnie zawżdy prawie pod tym samym kątem umysłowym. Życie codzienne prawdziwie Szekspirowskiem jest, pełno w niem ironii; same fakta, w miarę jak płyną, stawiają się ironicznie w stosunku do człowieka. To, czegoś żądał niegdyś całą duszą, to, za cobyś był życiem sypnął zaraz całem jakby talarem jednym, to samo później ci się zdarzy, a ty nic nie uczujesz, ba! przykro ci nawet. Otóż szczęście, zdarzające się kiedy przestało być szczęściem, lub ból w duszy wymierający, ból dziś prawie niedotkliwy, kiedy dawniej trząsł tobą jak wulkan podziemiem, ta litera umarła szczęścia czy cierpienia, z której duch wyszedł a której forma jeszcze się zdarza, oto jest ironiczny punkt życia praktycznego! W historyi ludzkości tem samem są pozostałe instytucye, w które już nikt nie wierzy.
Tak, pełno jest smutku na tej ziemi: ale poety powołaniem jest rozedrzeć ów kolor czarny, i za nim posąg Boga czy ukazać, jeśli już stoi, czy wykuć przeczuciem i wolą, jeśli go dotąd niema. Pisz, kochaj i wierz twojemu

Z.

















Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.