Listy (Krasiński, 1882-1887)/Tom III/Listy do Juliusza Słowackiego/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Listy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1882-1887
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
I.


Rzym, dnia 23 lutego, 1840 r.  


Kto mówi o Keatsu? Kto słyszał o Keatsu? Kto to jest Keats? Łzę litości upuść nad grobem dziecka; niech ptaszki szczebiocą hymn umarłych tej duszy rozwiązanej przez Edymburską krytykę — a teraz słuchaj i wiedz. Gdy Byron zaczął drgać nad uszami ludzi; (zawsze zrazu zaskorupionymi, aż powtórne drgania ich nie otworzą i nie oczyszczą) ludzie rzekli, żaląc się niezmiernym sposobem: „Ciemny, ciemny, ciemny“. Dziś w każde dziecię już wsiąkły myśli Byrona, siedzą malcy za ławkami a rózga przy nich i myślą, że są Korsarzami, Dżaurami, Manfredami, etc. Co ich matkom i ojcom z pracą niejaką wcisnęło się do mózgu, to już w ich żyłach, w ich krwi naturalnie żyje. Kiedy Göthe wydał Fausta, Niemcy całe wyprawiły nie wiem jakiego pedanta w poselstwie do samego Mefistofelesa z zaproszeniem, by sam dyabeł przybył i wytłómaczył siebie samego. Mefistofeles, figlarz wielki, dał mu szczutka w nos i niezmiernie potem zesmętniał, a gdy się go pedant zapytał: czemu? „Oto temu, mości dobrodzieju, że dobre to były czasy, kiedy dyabeł musiał tłómaczyć ludziom w raju jeszcze, czy później za rajem, to, czego ludzie nie pojęli. Teraz już jedyny dyabeł nosi imię: dziesięć lat. Odejdź waćpan, a gdy z piekła wrócisz do Weymaru, przywitają cię niezawodnie słowem Ευρηκα, ale z większą obyczajnością niż Archimedes, bo nie goli od stóp do głów na ulicy“. I tak się stało. Po trzecie: gdy pan Adam zaczął balladkować (ty balladynujesz), kto nie porwał się z całej Polski przeciwko niemu? Pamiętam te czasy: brałem jego pierwsze tomiki, żarłem je, ale dalibóg nie rozumiałem. Wszystkie niedźwiedzie (bo to było w zimie) przestawszy ssać łapy, podniosły się i ryknęły: „Czego on chce“. Wszystkie wiewiórki z sosen pisnęły, zawieszając się na rudych ogonach, „niedowarzony“. A potem co się stało? Precz mi, precz raz jeszcze z grobem Keatsa. Słuchaj i wiedz. W tobie leży jeden ze znaków, że to, co poczytują za umarłe, nie umarło. Życie twoje duchowe jest tak wzniosłem, że mi zawsze jest, jakoby znakiem zmartwychwstania. Znam takie trzy duchy, każdego wielkim w swoim okręgu. Jeden przeszedł, minął, zostawił za sobą obelisk granitowy wśród pustyni. Obelisk stoi; ten, co go postawił, uczy Szwajcarów, jak nie mają nigdy umieć po łacinie. Drugi posiadł wszystko, na czem zbywało pierwszemu: posiadł język polski, tak jak się posiada kochankę, gotową na każde skinienie, na śmierć, gdy każesz, na życie, gdy spojrzysz; posiadł i objął ten język magnetyzera cudną potęgą, tak, że nie on za językiem, ale język za nim goni i prosi go i mówi mu: „Ot cały twój jestem, każ a posłucham, zawołasz — przybiegnę; mrugniesz w niebo — polecę tam; wskażesz piekło palcem — zstąpię do piekła; chcesz, bym stwardniał w bryłę, — patrz, marmur ze mnie; bym w gaz się ulotnił — patrz, jakim błękitny i znów śniady a przejrzysty, płynny, prawie już niebędący, jednak zawsze „twój“. Ten drugi duch zagarnął pod siebie wszystkie widnokręgi wyobraźni: to, co w pierwszym było jednością twardą, granitową, w siebie garnącą świat, w pewne ciaśniejsze kluby niż sam wszechświat chwytającą, tu się stało rozpłynieniem, powrotem do szerzy, do płynności światła, do gry tęcz, do fal muzyki, do woni kwiatów, do wszystkiego, co tylko chce się rozprysnąć i rozwiać na wszystkie strony, by znaleźć nieznalezionego Boga. Jest forma panteistyczna niezawodnie w tym drugim duchu: on stoi jako szyba mórz wśród wszechświata i odbija wszystkie słońca, księżyc, anioły, bogi, szatany, co się przesuwają nad nim. W nim właśnie jest jedność ich wszystkich; stąd pochodzi, że ludzie jego władzy nie umieją odkryć, bo im zawsze chodzi o to, co mają najbliżej pod nosem, nie o to, co nad głowami ich się dzieje, a to jednak dzieje się w niebie. Ten drugi duch, ty wiesz, że to Ty! Trzeci to August Cieszkowski, ale ten należy do filozofii. Otóż w was trzech odgadnąć łacno, że ziemia, co was wydała, zieloną jest i że na jej mogiłach kwiaty porosną. Widać, że cię nie doszły nędzne wiersze, ale nie nędzne myśli, pod ich gałganami ukryte, którymi przed sześcią tygodniami dziękowałem tobie za twoję pamięć, za twój list, wtedy dopiero doszły do mnie, chociaż napisany przed rokiem. Com przed laty myślał o siostrze Aliny (Balladynie), to samo do dnia dzisiejszego myślę. Midsummer­‑nights­‑dream doskonalszego, kapryśniejszego a jednak rzeczywistszego co do formy i treści swojej niema na świecie: płuc już dobrzem nadtracił i żółci mi przybyło nie mało, od kiedy tłómaczę im a oni nie rozumieją; nie widzą, że nawet pod historycznym względem ten czas winien być tak pojęty, bo był w rzeczywistości takim chaosem, taką mieszaniną, takim socyalnym grochem z kapustą, chrześcijaństwa niedowarzonego jeszcze i pogaństwa usuwającego się z powierzchni ziemi. Dalej, wszystkie zarody narodowego charakteru postawione, rzucone doskonale, bez żadnego musu, bez intencyi, bez pedanteryi, słowem, poetycznie! „Jabym zbawcę zbawił“. Kto inny od szlachcica polskiego takie słowo powiedziałby na kuli ziemskiej? Jeźli jest brak ścisłej, klasycznej harmonii, to że właśnie pojęcie dzieła zależy na tym braku widomej jedności, bo to są czasy mityczne, lecz tysiąc lat wyrwane po sobie z grobu, a zatem Ariostycznej tylko formy zdolne nie Homerycznej ani Eschylowskiej, zresztą, ty lepiej to wszystko wiesz odemnie. Mojem zdaniem, komu zaraz sypną się wieńce laurowe, ten znać, że dyablą buffonadę, przystępną, zrozumiałą natychmiast wszystkim powiedział; kto ma nigdy nie umierać, niech poczeka trochę, aż żyć zacznie; wszystko, co tylko ma styczność z wiecznością, powoli się odbywa. Tak myślę; pochlebiać ni chciałbym, ni — mógłbym. Choć moja natura śmiertelna, jednak w czasie ma w sobie zarody nieśmiertelne, a zatem i dumę, bo dumą duch trwa. Indywidualność, to duma, tylko pojąć trzeba co duma, nie mięszać jej z fanfaronadą. Zatem prawdę ci mówię szczerze: gdybym cię liczył do morituris, równie szczerzebym milczał, milczenie jest albowiem mową grobów. A zatem nie Keatsuj mi się, ale wierz, że jesteś i bądź i idź dalej.
Za to, o co mię się pytasz, czy się może dąsam, z serca wdzięcznym tobie i za pierwsze i za drugie, kiedyś ci odpiszę! A kiedy mówię wdzięczny, to wdzięczny ze łzą w oku, z tą samą, co nieraz może niewidoma tobie ale dotkliwa mnie, przesunęła się pod moją powieką tego samego wieczora, kiedym raz ostatni patrzył na drogę Bolońską i żegnał ciebie! W tej wieżyczce ciemno było, możeś nie spostrzegł, żem płakał! Zgromię cię tylko, Julu, za jeden frazes. Skąd tobie, znawco natury, instynkcie chodzący i wnikający we wnętrza rzeczy i serc, skąd tobie, poeto, przyszło tak grubo się omylić w stosunku do jednej z najpiękniejszych, najnamiętniejszych dusz na ziemi? Mentorem i ochłodzicielem zowiesz przyjaciela mego, gorżka zaprawdę wesołość; pamiętaj jednak, że on pierwszy poznał się na Balladynie. Poeto, kiedy ujrzysz blade lice, zasępione czoło, kiedy ci się wyda, że chłód powiewa z twarzy takowej, pytaj się strun lutni sto razy o rozwiązanie zagadki, bo może pod tym alabastrem wre serce serc. Nie pokazywałem mu tego zdania w liście twoim, on ci się szczerze kłania, on tu jest ze mną, w tym duchu jest ogromny rytm, nadobna miara muzyczna: w najwyższych uniesieniach, w najdzikszych podrzutach jeszcze u niego przebija coś śpiewnego, coś harmonijnego, i właśnie to jego piękność stanowi, to jego władzę nad sobą; w charakterze tym jest pytagorejska siedmiostronność, jest odbłysk starożytnych całości.
Pozwól, bym ci jeszcze jeden apolog o tobie i o sztuce w ogóle powiedział: każdy wielki poeta jest niejako i objawicielem, t. j. że nieobjawione wyrywa z szarej przestrzeni przedstworzenia i przenosi w jaśń świetlaną stworzenia i rzeczywistości. U niego dzieje się to w jednej chwili, torem błyskawicy, spadem gromu; lecz nim grom, co z niebios pada na ziemię i rozlewa się wśród pól zasianych, ukaże się znikłszy od razu, ukaże się później pod kształtem wykłutego, zielonego zboża, musi minąć kilka tygodni. Otóż zboże to wolno wschodzące, z gromu rodem, lecz późno, dopiero po uderzeniu gromowem widne, to są pojęcia w głowie publiczności (a zatem zielono jej w głowie). Grom sam — to poeta! Chciałbym jeszcze z tobą pomówić kęs o poezyi. Poezya, zdaniem mojem, jest to wieczne przewidzenie najwyższych form, jakie, czy na ziemi czy w niebie, przybiorą kiedyś realne życie. Gdyby nie była tem, byłaby fikcyą; że zaś tem jest, jest prawdą. W raju nie było poezyi, w niebie nie będzie poezyi pisanej; poezya śpiewana czy pisana jest to stan przejścia, jest to odwieczny wykrzyk braku, wykrzyk boleści na teraźniejszość, a zarazem hymn wesela na przyszłość. Jest to bóstwo człowieczego ducha, które burzy się wewnątrz niego, nim dostanie się na zewnątrz, nim stanie się krwią jego i ciałem. Zatem wszystkie fale poezyi od początku świata garną się potokiem niewstrzymanym jęków i pieśni ku ostatecznej formie swojej, ku czynności, ku realności anielskiej. I nawet już teraz i dawniej i zawsze nie tylko była poezya śpiewana, ale istniały wśród prozy faktów połyski czynno­‑poetyczne. Są chwile w życiu, schwytliwe ręką, uderzalne serca biciem, widome oczom, słuchalne uszyma, nigdzie nie pisane ni drukowane, które nazwać muszę czynem poetycznym, czyli najwznioślejszą formą poezyi, bóstwem życia. Kiedy więc, przeniósłszy mnie na kulę Święto­‑Petryńską, chciałbyś mię kusić do oddania pokłonu poezyi, źlebyś uczynił, bo kusiłbyś kusiciela, bo kusiłbyś samą pokusę, któraby wtedy, rozwinąwszy skrzydła, ciebie samego porwała; porywając cię w szpony, możeby harfy twojej w tej chwili połamała strun kilka i zaniosła cię w wiry z ognia, w kłęby z dymu, wśród nie widm smętnych ale olbrzymich postaci, zlepionych z marzeń w krew i ciała już zmartwychpowstałych, przeszłych tam gdzie każde uderzenie serca jest śpiewem, każda krwi kropla rymem jednym, każden wzrok średniówką, każden uścisk dłoni dytyrambem, a życie całe poematem poematów, bez śladu wielkim, bez chwały boskim, sobą żyjącym, w sobie skończonym i dopełnionym, jak pierścień jaki saturnowy z ognia i złota, zamknięty ale toczący się wiecznym ruchem i tym ruchem mający w sobie nieskończoność. Dotąd opisywałem ci rozumem, krytyką, nie sercem, ale kiedy papier się coraz bardziej umniejsza, czuję, że mi serce rośnie w stronę twoją i radeby z piersi się wychylić, by spojrzeć ku tobie. Julu, zaklinam cię, nie dbaj o te gwary, które kiedyś nawrócą się do ciebie. Trzymaj, nakształt harfy eolskiej, duszę twoją wyżej nad wszystkie dłonie ludzi, wśród powiewów nieba: niech myśli Boga, promienie gwiazd i skrzydła przelatujących aniołów grają na niej, a nie myśli ludzi, redakcye paryskie, zdania, uwagi, rozprawy. Przymięszaj trochę żółci do twoich lazurów, obaczysz, jak ten ziemski pierwiastek chemiczny ziemię przynęci do ciebie: więcej jest wątrób na świecie niż serc, ach! jakże cię wtenczas będą rozumieć wątroby! Dalej, niezawodnie żółć jest w poecie tym klejem, co spaja rozerwane cząstki jego bytu, co świat cały przeistacza w jego osobę! Spróbuj, oni o to się domagają. Dopiero uczują twoją rękę, gdy z gruba na nich uderzysz, gdy im spadnie ciężka, koścista na skronie. Dopóki wzniesiona w powietrzu i ku gwiazdom, ku przybytkowi Boga, dopóty oni myślą, że to biała lilia rosnąca niewinnie na łąkach błękitnych przestrzeni. Do korda i na sejmik, rąbać mi i siekać, a zostawiwszy trupy na placu, znów poróść w skrzydła i zawisnąć na niebie. Julu, czekam na twój list Wendyjski, pamiętaj, że naszem polem jest sztuka i że o sztuce rozmawiać winniśmy. Dzięki ci raz jeszcze za twoję pamięć i przyjaźń i dobroć.
Zapewnie te ruiny miasta przetrzymają mnie ze sześć tygodni jeszcze; trzeba nie opuszczać już teraz żadnego Zmartwychwstania Pańskiego, bo kto wie, czy liczba dni tych skróconą nie jest? Bądź zdrów, bądź szczęsny, bądź kochany; nie mówię bądź sławny, bo będziesz nim: nie życzę nikomu tego, co mu bogi dały. Dotąd wielki artysta, tylko artysta cię obejmie, zgruntuje, zrozumie; ale ty zstąpisz niżej, by w siąknąć w serca malutkich. Gdybym miał i ja nareszcie jedną ci uwagę uczynić, to jedyną tylkobym uczynił: granit rzuć pod twoje tęcze; tęcza gdy łukiem się zakala po niebie, winna stopy śliczne oprzeć na podstawie granitowej, to jeszcze ją lepiej tęczą robi. A teraz myśl o mnie, pamiętaj o mnie. Tobie tortury zaczęły, mnie skończą życie; oddasz mi kiedyś (jesteś dobry) ten napój pociechy, który zawsze sączyłem tobie, a nie tak z czary mózgu mego jak z serca. Bądź mi sercem kiedyś, kiedyś, w przyszłości! Ściskam cię jako dawniej nad drogą Bolońską!














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.