[47]X.
Rzym, dnia 12 kwietnia, 1843 r.
Julu mój! Przez dni czterdzieści nie było mnie w Romie, dopiero wczoraj list twój odebrałem z 23 marca, zarazem powiedział panu Waleryanowi, by na poczcie poszukał. Poszedł, był i wczoraj i dziś, męczył urzędniki papieskie, ale nic dla niego nie znaleziono; smutny więc wrócił do mnie, skarżąc na losy, że list ten twój przepadł, skarżył się mnie także na podejrzenie twoje, jakoby tego listu wielka prostota obrazić go była mogła: „Alboż, mówił mi, ja z tych, którzy nie wiedzą, że prostota jest pięknością aniołów?“ Prosi więc ciebie, byś mu powtórzył w drugim liście to, co się w tym zgubionym zawierało.
Ja znowu, z drugiej strony, nie jasno pojąłem, czem mogłem sobie zarobić na epitet starej dewotki. Zwykle te panie szanowne, najwierniejsze wyobrazicielki światów konających, światów litery umarłej, to mają do siebie, że wszystko niezmiernie ciasno, jednostronnie, karłowato pojmują: wraz z Wyzuwitami, mistrzami swymi, miasto ducha żywego czcić, czczą tylko kształt tego ducha przeszły; miasto rozszerzać się w uni[48]wersalną społeczność, kupią się w sektę i doktrynkę; miasto miłości wszystko obejmującej i pojmującej, wrą fanatyzmem jednę tylko stronę rzeczy ogarniającym i z tej to przyczyny tak okrutnym i nienawistnym. Cóż w moich zdaniach wspólnego z niemi? Ale mniejsza o to, ho to osobistość, a tu nie o osóbkę tę lub ową chodzi, ale o ideę świętą i wyższą od wszelkiej jakiejkolwiek osobistości.
Drogi Julu mój! od dawna mi drogi! Czemu sobie wymarzasz o ludziach, jak np. o Stanisławie Małachowskim, rzeczy, których niema. Dla czegóżby on miał chodzić z puzderkiem filigranowem od zarazy? Dla czegóżby w Romie miał się duch skupiać przeciwko duchowi? Któżby mógł być dość nędznie głupim, żeby marzył stać się protektorem lub sprzymierzeńcem idei, prawdy wiecznej. Każdy z nas jest sługą Jej, a kto najwierniejszym i najprawdziwszym, ten dopiero drugim ludziom stać się może wodzem lub obrońcą. Czemuż podejrzywać? Czemuż domyślać się złych uczuć w kim? Czy to miłości jest cechą, czy to znakiem błękitnego spokoju ducha? Czy nie nadszedł już czas, by zaprzestały prawdy walką świat zdobywać a zaczęły go ogarniać prostem siebie samych objawieniem, wyrzeczeniem, ukazaniem świetlanem, które przez moc swoją bożą i rozumną i serdeczną zarazem, wszystko pogodzić musi i stanąć wyżej niż wszystkie podrzędne sprzeczności dotąd stanowiące rozterkę wieczną świata? Czyż brak nam na prawdach takich i na miłości takiej byśmy się starym trybem udawać musieli do ukrytych dróg, do wstrętów, do niewytłómaczeń się lub utajań, do ukazywania tylko połówek lub trzech ćwierci, słowem, do całej dyplomatycznej metody, jakiej używały wieki przeszłe, gdy pełno złych, nieprzygotowanych [49]i nieodkupionych duchów jeszcze istniało na planecie tym? Oto zadane pytania. W liście Waleryanowym zamknięte pytania, zostały przez przepadnięcie odpowiedzi nierozstrzygnionemi. Twój zaś list wczorajszy te nowe obudził, widzę w nim albowiem jakoby kwas melancholijny przeciwko mnie: już nie czujesz sercem serca mego, czemuż to? Przecież przez te wszystkie lata je czułeś, i w niem nic odmienionego, ono zawsze twojem tak, jak w Villi Róż bywało. Chrystus mawiał: „przyszedłem świat rozerwać, syna od ojca oddzielić, brata od brata“, a znów w innem miejscu: „przyniosłem pokój ziemi“. Niby sprzeczności, ale wrzekomo tylko, bo Chrystus zarazem był duchem, co ma wiecznie trwać na planecie i osobistością objawioną w danej chwili. Jako ta osobistość, będąca i żyjąca ludzkiem życiem przed 1843 laty, w istocie on przyszedł był rozerwać świat, brata od brata oddzielić; ale wiedział Pan, że w następnej epoce słowa jego, nie już rozerwanie ale pogodzenie wszystkich przez ono słowo nastąpi, i dla tego to mówił o nas, mówiąc: „pokój przy noszęprzynoszę“. I wierzę, że dziś nadeszła pora owa: lecz jeźli nadeszła, to jej pierwszą cechą u mnie być powinna wszech‑miłość, która nic nie rozrywa, nic nie rozdziera, i brata już od brata nie potrzebuje oddzielać. Ile razy patrzę w taką przyszłość, klęczę przed taką ideą, jestem! Ilekroć znów ogarnie mnie fałsz świata, wirujący koło mnie, gorzej mi, niż gdybym nie był, bo jestem, a nieszczęśliwie! I ten fałsz świata nie taki dobroduszny, żeby sobie osobnym, oddzielnym stanął taborem, miał obóz swój własny i tylko swoich napiętnowanych służalców: daleko on rozumniejszy, bo wszędzie się wkrada i krąży, czując, że krótki czas już jemu; znajdziesz go i tu i tam, znajdziesz go śród pojmujących [50]przyszłość, jak śród tych, co li tylko przeszłości się trzymają, a wszędzie znakiem, po którym go poznasz, to bezlitość, to brak miłości, to hiszpańsko‑Filipowe potępianie drugich. Ostatnia to pokusa szatana, bo wie szatan, że tylko siłą aspiracyi, siłą miłości, wszech‑westchnieniem ducha można zlać się z wolą i duchem bożym. Zatem pracuje na to, by ci nawet, co pojmują ową wolę świętą, miasto rozlać się na świat, skupili się w siebie; miasto pójść za przykładem ojczyzny polskiej, która się utrzymała oddzielną, służąc całej ludzkości i przelewając się w nią, poszli za przykładem żydowskiej, która się utrzymała oddzielną ojczyzną wręcz przeciwnym a niższym sposobem, t. j. ścieśniając się w siebie i wypowiadając wojnę ludzkości i konspirując jako cząstka. Był to ideał starożytnych ojczyzn; chrześcijański, to nasz! Tak więc myślę, i nieraz rozpacz mnie porywa, jednak wiara moja niewzruszalną jest! Wszystkie błędy ludzkie nie przemogą przeciw Bożemu Duchowi, opóźnią tylko wstęp jego na stolicę!
Lecz znowu, żeby moję osobistość zrozumieć, jeźli się godzi o niej przyjacielowi wspomnieć, trzebaby wiedzieć, o ile ona od roku ciągłą a coraz gorszą znękana chorobą, i ile walk się jej zewsząd gotuje, i ile kielichów goryczy jej co chwila podawanych. Śmierć, gdyby tylko egoizmu swego słuchała, śmierć byłaby jedyną jej ulgą, i prośba o nią codzień z ust jej wzniosłaby się do Boga. Ale trzeba ofiary. Zatem nie modli się ona o spoczynek lub inny kształt mniej nieznośny losów i kolei swoich, bo spoczynku i w grobie nie znaleść, trwa i żyje i żyć będzie, dopóki jej naznaczono jest, i wierzy i kocha; ale darmo, [51]sama w sobie aerumnarum plena est! Aerumna, to pyszne słowo łacińskie użyte przez Cezara, kiedy, chcąc ocalić spólników Katyliny, wystawił senatorom bezlitośnym Rzymu, że zostanie przy życiu pełnem trosk — gorszą karą niż śmierć. Twój imiennik prawdę mówił, Julu! Kocham cię i jestem twój.