<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy Litwosa z Wystawy Paryskiej
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXX

Pisma ulotne (1878-1880)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Listy Litwosa z Wystawy Paryskiej.
Środa, 2 maja r. 1878.
Otwarcie wystawy. Widok Paryża. Ruch uliczny - Trocadero. Dziedziniec. Gmachy główne. Roboty i ich pośpiech. Wystawa otwarta, ale nieskończona. Uroczystość otwarcia. Pogoda. Deputacye. Marszałek i goście zagraniczni. Mowy. Okrzyki. Illuminacya w mieście. Republikanie i monarchiści. St. Germain. Dzienniki. Radość ogólna. Komplementa. Gniewy.

Wystawa powszechna została dziś otwartą. „Wielka uroczystość pracy i pokoju”, jak ją nazywają dzienniki republikańskie, rozpoczęła się o dziesiątej rano. Cały Paryż wystroił się istotnie, jak na zaślubiny. W chwili, gdy to piszę, setki tysięcy chorągwi francuskich i zagranicznych powiewa na wszystkich ulicach i bulwarach, a miasto mieni się, jak stubarwna tęcza. Miliony lamp płoną świetną illuminacyą. Ruch ogromny: powozy, omnibusy, tramwaje ciągną jedną karawaną bez końca. Konie rżą, woźnice wołają. Tłumy, przybrane świątecznie, roją się na chodnikach i placach, wykrzykując: „vive la France! vive la République! vive la paix!” Radość ogólna, wrzawa, zamęt, tysiące narodowości, tysiące języków, tysiące kostiumów ze wszystkich części świata, — słowem istna maskarada; ponad tem wszystkiem zaś, ponad tem rojowiskiem ludzkiem i ponad miastem, czerwieni się niebo, jakby od łuny pożarnej, — gwiazdy patrzą z zarumienionego tła, a chmury wiosenne wydają się, jakby oświecone różowo żagle nad okrętem, żeglującym wśród nocy.
Tak wygląda Paryż w tej chwili. Od rana jednak wrzało i kipiało w nim wszystko. Cała ludność od dziewiątej ciągnęła przez pola Elizejskie, na Avenue du Trocadero. O dorożce lub omnibusie nie było co i myśleć; idąc zaś piechotą, zaledwie można się było przecisnąć przez wszystkie aleje, wiodące na pole Marsowe. Wystawa istotnie wspaniały przedstawia widok. Głową jej jest pałac Trocadero, zatoczony półkolem, którego strona wklęsła zwraca się ku Sekwanie. Pałac ten jest jeszcze nieskończony, składa się z wielkiego, środkowego budynku, opatrzonego w dwie wieże, i z dwóch skrzydeł bocznych, stanowiących długie kolumnady. Całość, w stylu nieokreślonym, a raczej będącym mieszaniną wszystkich stylów, jakie kiedykolwiek istniały na świecie, krytykowana jest dość ostro przez tutejszych architektów, urządzenia jednak zadowalają najwybredniejsze gusta. Od strony wklęsłej pałacu, zwróconej ku polu Marsowemu, ciągnie się aż do Sekwany obszerny wirydarz, pochylający się zlekka ku rzece, pełen fontann, sadzawek, posągów, czarodziejskich grot, mostów i kiosków. Wiszące ogrody Babilonu zbladłyby zapewne wobec tego jednego dziedzińca. Przed miesiącem było to puste pole, zawalone kupami cegły i gruzu; dziś, pod wszechmocną ręką pracy, wyrosły na nim drzewa, zakwitły bzy, zazieleniła się trawa, szumią jeziora, wodospady i wodotryski. W urządzaniu gier wodnych nikt nie może współzawodniczyć z Francuzami, a urządzenia na Trocadero są tego najlepszym dowodem. Główna masa wody, zasilającej środkowe jezioro dziedzińca, wypływa wprost z pałacu. Na kilkadziesiąt stóp nad ziemią widzisz na froncie pałacu urządzony ogromny balkon, a raczej trybunę, pokrytą czerwonym aksamitem, z muru zaś, wprost z pod balkonu, z pod aksamitów i draperyi, rzuca się na dół srebrny wodospad, tak szeroki, jak szeroka jest sama trybuna. W chwilach pogodnych słońce oblewa olśniewającem światłem tę przezroczystą firankę, a promienie jego załamują się tęczą w kropelkach i pyle wodnym. Wodospad rzuca się na obszerne kamienne schody i, płynąc dalej, szemrząc i dźwięcząc, spadając ze stopnia na stopień, ginie w jeziorku, którego środek zajmuje wodotrysk, rzucający słupy wodne do góry. Naokoło jeziorka zielenią się obszerne trawniki; dalej, po prawej ręce, widać pawilony: japońskie, perskie, marokańskie, chińskie i rozmaite inne; po lewej: algierski i specyalne, poświęcone leśnictwu, meteorologii i t. p.
Granicą między tą częścią, stanowiącą Trocadero, a głównym korpusem wystawy, jest Sekwana. Od Trocadero do głównego szklanego gmachu, zabudowanego w olbrzymi kwadrat, przechodzi się przez most Jena, umyślnie na czas wystawy rozszerzony. Za rzeką znowu ciągnie się ogromny podwórzec, pełen drzew, kwiatów, jezior i pawilonów, a dalej niezmierny gmach szklany, pokrywający niemal całe pole Marsowe, podzielony na galerye, poprzecinane ulicami i stanowiący właściwy kadłub tej całości, której Trocadero jest głową.
Jeżeli Trocadero ze swoim stylem, jak tu mówią przez kpiny: rococococo! porusza żółć architektów i lubowników prostoty i piękności, wszyscy jednak oddają jednomyślne pochwały głównemu korpusowi. I istotnie, trudno powiedzieć, z jakim wdziękiem, lekkością i śmiałością rysuje się ta niezmierna mieszanina szkła i żelaza, co do ogromu stanowiąca jakgdyby miasto całe. Na rogach jej wznoszą się wyniosłe kopuły, całość zaś, przecięta główną ulicą, dzieli się na dwie części. Wchodząc od Trocadero, część po prawej stronie, a raczej prawa połowa, poświęcona jest zagranicy, lewa wyłącznie Francyi. Wewnętrzna środkowa ulica tak jest szeroka, że mieszczą się na niej ogromne pawilony, przeznaczone na sztuki piękne. Będąc raz wewnątrz, oryentować się bardzo łatwo, każdy bowiem dział zagraniczny zwrócony jest ku głównej ulicy frontem, noszącym cechy narodowego stylu. Galerya więc chińska z frontu wygląda, jak dom chiński, japońska, jak japoński, hiszpańska nosi wybitne piętno stylu maurytańskiego, szwajcarska jest szwajcarskim szaletem, angielska czerwonym zwykłym angielskim domem, rosyjska czemś podobnym do rosyjskiej karczmy, zbudowanej z okrąglaków i przyozdobionej w sposób bizantyjski; włoska część nosi cechy klasyczne, i t. d. Zewnątrz wszystko prawie jest już ukończone, ale wewnątrz pozostaje dużo do zrobienia; mnóstwo okazów stoi jeszcze w paczkach; mnóstwo szaf i wystaw pustych. Część francuska najbardziej jest zacofana, a gotowe zupełnie tylko chińska i japońska. Trudno jednak zrozumieć, jakich cudów pracy i pośpiechu dokonano w ostatnich już chwilach. Gdym trzy dni temu zwiedzał roboty, nietylko wewnętrzne urządzenia nie były jeszcze wykonane, ale nawet galerye i gmachy; wieżycom i kopułom brakowało dachówek, koło ścian stały rusztowania, z fasad zwieszały się liny i bloki, wnętrze ulic zawalone było gruzem, cegłą, pyłem wapiennym, stosami pak drewnianych, heblowin, pakuł, desek i t. d. Ale też roboty szły z szalonym pośpiechem. Dziesięć tysięcy robotników pracowało w dzień przy świetle słonecznem, w nocy przy elektrycznem. Świst lokomotyw, zgrzyt pił, huk młotów, nie pozwalał prawie słowa przemówić. W trzy dni owe stosy i kupy znikły, galerye zostały wykończone, ulice wysypane żwirem lub wylane asfaltem; pozostaje tylko dokończyć urządzenia wewnętrzne, pozapełniać te szafy, które są jeszcze puste, okazami — i powiedzieć sobie: acti labores jucundi.
Dziś, jak jest, wystawa została otwartą, ale nieukończoną. Otwarcie to odbyło się jak najuroczyściej wśród furkania chorągwi, odgłosów trąb, okrzyków i huku armat. Udział w tej uroczystości mieli tylko zaproszeni, t. j. znakomici goście cudzoziemscy wraz z ich świtami, wojskowi wyższych stopni, urzędnicy wystawy, deputowani, senatorowie, ciała naukowe, wystawcy i korespondenci pism zagranicznych. Jako waszemu korespondentowi, nadesłano zaproszenie i mnie, byłem więc świadkiem całej tej uroczystości. Publice pozwolono wejść dopiero po godzinie trzeciej, ale i tak tłumy uczestniczyły przy otwarciu, zaproszeń rozesłano około trzydzieści tysięcy. Pogoda była czysto wiosenna, jak najgorsza. Od samego rana chwilami świeciło słońce, to znowu zacinał deszcz rzęsisty. O pierwszej deszcz przeszedł w ulewę i burzę. Potoki wody, spływające ze szklanych domów, zmieniły ulice w prawdziwe strumienie. Grzmot wstrząsał szklanemi szybami gmachu, które dźwięczały, jakgdyby z przerażenia. Tłumy ludzi kryły się po galeryach, pawilonach, kioskach. Niektórzy poczynali wątpić, czy marszałek wraz z książętami zagranicznymi nadejdzie. Ale po chwili zaświeciło znów słońce, a z niem razem powrócił i dobry humor. Tłumy wylegały na place przed głównym gmachem i przed Trocadero. Damy w przepysznych strojach, pędzone ciekawością, śmiało brnęły po przemoczonym żwirze, podnosząc w górę atłasy, aksamity, koronki, a nawet i batysty, może nawet nieco wyżej, niż tego wymagała wilgoć i woda.
O kwadrans na drugą przybył trzydziesty z rzędu pociąg kolei żelaznej; przyjechali w nim senatorowie i deputowani. Jedna część z nich udała się natychmiast do Trocadero, druga miała oczekiwać książąt i marszałka, z drugiej strony mostu Jena, na wielkim wirydarzu, na polu Marsowem, przed głównym gmachem. Obok nich ustawiły się niezliczone deputacye: sądownicze, administracyjne, naukowe, duchowne, dyrektorowie banków, poselstwa i t. d. Tłum ten, ubrany w mundury galowe, błyszczał złotem, srebrem, mienił się wszystkimi kolorami na świecie. Zacząwszy od trójkolorowych szarf senatorstwa, zielonych akademickich, widziałeś szarfy i kostiumy wszystkich narodów, świetne mundury wszystkich wojsk, począwszy od czerwonych angielskich, skończywszy na mundurach siamskich i chińskich. Istotnie, nie brakło niczego: wszelkiego rodzaju pióra, ordery, gwiazdy, krzyże, łańcuchy. Dygnitarze: kamerjunkrowie rosyjscy, jenerałowie angielscy, mandarynowie państwa niebieskiego i wszyscy inni, co w mniej więcej ucywilizowany lub nieucywilizowany, głupi lub mądry sposób rządzą światem, stali obok siebie w zgodzie i spokoju, uczestnicząc w „uroczystości pokoju” i z nawpół otwartemi ustami gapiąc się, jak zwyczajni śmiertelnicy na trybunę, na której miał się ukazać marszałek wraz z zagranicznymi książętami. Wszystko to było przejęte i uroczystością i swoją rolą w uroczystości. Czasem tylko przelotna chmura, zawaliwszy ciemności cielskiem słońce, snuła jakby złowrogi cień na to promienne święto pokoju — i może wówczas wydawało się tłumom, że ten cień padał od Wschodu, od tej burzy i od tych chmur, które, skłębiwszy się nad Konstantynopolem, grzmią już groźnie a głucho i grożą co chwila rozpętaniem się w straszną burzę narodów.
Korzystając z przywileju korespondenta, który wścibić musi swoje trzy grosze wszędzie i wścibia je tam nawet, gdzie nie ma prawa, podszedłem bliżej Trocadero, aby słyszeć i widzieć jak najwięcej. Z tego wyniosłego wirydarza oczy moje obejmowały całą wystawę: główny gmach po tamtej stronie mostu tak wielki, że patrząc z jednego końca, widzi się drugi już jakby w cieniach mglistych i błękitnych, dalej szopy, ciągnące się obok gmachu, nieskończony labirynt zielonych alei, a dalej gmachy, domy, kopuły i wieże Paryża. Między głównym gmachem a mostem poruszała się fala głów ludzkich. Dwa lata przeszło, jak wiecie, spędziłem po większej części w milczących i samotnych lasach Ameryki; nie umiem więc wam wypowiedzieć, jak dziwne wrażenie czyniło teraz na mnie to rojowisko ludzkie, ten zebrany blask i przepych wykwintnej i wyrafinowanej cywilizacyi, te mundury, gwiazdy, pióra i ordery. Ale nim wrażenie zmieniło się w myśl, świadomą siebie, nim mogłem sobie powiedzieć, czy to wszystko, co widzę, jest szych i polor cywilizacyi, czy też cywilizacya sama, czy prawda, czy „humbug”, jak mówią bracia moi yankesi, nim przyszło mi na myśl, że, mimo tych świetnych powozów, postęp socyalny tak daleko został za technicznym, i że tak mało, naprawdę, jest szczęścia, a tak wiele nędzy w życiu ludzkości, nim, powtarzam, zawiało z mojej głowy na te tłumy Schopenhauerem i Hartmannem — z fortu Mont-Valérien huknął strzał armatni, jeden, drugi, trzeci, inne forty odpowiedziały salwami; tłumy zachwiały się, słowa „monsieur le maréchal” przeleciały z ust do ust, i „monsieur le maréchal”, ubrany w świetny mundur, z trójkolorową chorągiewką i buławą złocistą w ręku, otoczony książętami zagranicznymi, ukazał się na trybunie.
Po jednej stronie marszałka stanął książę Walii, typ angielskiego gentlemana, o wypukłej piersi, szerokich ramionach, z twarzą, na której kwitnie zdrowie i wesołość. Postać to bardzo popularna w Paryżu, gatunek królewskiego lamparta, nie robiącego sobie nic z niczego, niecierpiącego etykiety, kochającego polowanie na tygrysy, Anglię i własną żonę, dzieci i baletniczki, a przytem umiejącego to wszystko godzić ze sobą.
Po drugiej stronie zasiadła figurka mała, nikczemna, z twarzyczką pomarszczoną jak cytryna, z przymrużonemi oczkami i złotą laseczką w ręku. Na jej widok, stojący obok mnie reporter „Figara” począł śpiewać pod nosem: „Jam jest małżonek Heleny, żonek Heleny, żonek Heleny, jam Spartanów, tanów król”. Był to też istotnie offenbachowski Menelaus: Franciszek z Assyżu, mąż eks-królowej Izabelli hiszpańskiej, a ojciec, przynajmniej jak sam zapewnia, panującego dziś króla Alfonsa, typ starego arystokracika safanduły, któremu, kto żył, przyprawiał wiecznie rogi, a który synowi swemu nie może powiedzieć nawet tak, jak w Szekspirze przez usta Falstafa przemawia Henryk IV Bolinbroke do swego następcy: „że jesteś moim synem, przekonywają zapewnienia twej matki, a mianowicie uspokaja mnie pod tym względem szelmoski wyraz twych oczu i głupowata obwisłość twojej dolnej wargi”. Z tem wszystkiem, Franciszek z Assyżu to wcielenie etykiety i pozorów. Pełnomocnik jego długo kłócił się o to, że nie księciu Walii, ale jego panu należy się miejsce po prawej stronie marszałka, co marszałka wprowadziłoby w niemały kłopot, gdyby Anglik, książę Walii, nie był dobrowolnie ustąpił, oświadczywszy, że wszystko jest „right!” i że jemu wszystko jedno, gdzie go postawią.
Z innych ukoronowanych gości, na których tłumy francuskie wytrzeszczały swe republikańskie oczy, byli obecni: książę Aosty, książę Henryk holenderski, następca duński, i książę leuchtenberski. Gdy to wszystko raczyło umieścić swe osoby we wskazanych miejscach, z Mont Valérien znowu zahuczały działa, po nich zaś nastąpiła cisza, którą przerywał tylko szelest wody, spadającej z pod trybuny. Wówczas minister handlu przemówił do marszałka. Stojąc niedaleko, widziałem dokładnie twarz tego republikanina o rysach ostrych i inteligentnych, mowę jednak dosłyszałem zaledwie częściowo, bo szmer wodospadu głuszył słowa. Minister oświadczył, że uroczystość wystawy nietylko jest świętem pokoju, ale zarazem świadectwem odrodzenia się Francyi pod rządem republiki i świadectwem pracy, której świetny rozwój przedewszystkiem istniejąca republikańska i demokratyczna forma rządu zapewnia. Gdy minister skończył, marszałek wysunął się z kolei naprzód z trybuny. Tysiące oczu i lornetek skierowało się na tego starego człowieka, z głową białą jak u gołębia i z mózgiem także niewiele większym jak u gołębia. Cisza zrobiła się jeszcze większa i stara pozytywka, nastrojona na nutę republikańską, zaczęła grać, co następuje: „Łączę się z całego serca (mówił marszałek) do uczuć, któreś pan wypowiedział, i mam nadzieję, również jak pan, panie ministrze, że wystawę naszą uwieńczy świetne a całkiem zasłużone powodzenie. Podziwiając wspaniały owoc pańskich usiłowań, składam publiczne dzięki i panu i pańskim pomocnikom, oddając wam zasłużone świadectwo w całej rozciągłości.
Powinniśmy również podziękować wszystkim tym narodom, które tak chętnie i wspaniale odpowiedziały na wezwanie Francyi.
W imieniu Rzeczypospolitej oświadczam, że wystawa jest otwartą”.
Po ostatnich słowach tłumy gości zaproszonych odpowiedziały jednym okrzykiem: „vive la France! vive la République!”; ozwały się znowu działa i orkiestry wojskowe; marszałek zaś wraz z gośćmi, wyszedłszy z Trocadero, udał się przez most Jena na pole Marsowe, do głównego, szklanego gmachu wystawy. Po drodze witały go jeszcze rozmaite deputacye; w środku zaś gmachu, na ulicach, przed frontami narodowych pawilonów, oczekiwały nań komisye zagraniczne. Jednocześnie otworzono wszystkie bramy i publiczność, której wstęp dotychczas, z wyjątkiem zaproszonych, nie był dozwolony, zaczęła jak fala morska zalewać całą wystawę. W mgnieniu oka sto tysięcy ludzi zapełniło galerye szklanego gmachu i wewnętrzne ulice. Na twarzach wszystkich malowała się istotna radość, a okrzyki: „vive la France! vive la République!” powtarzały się co chwila. Wykrzykiwano także wiwaty na cześć gości zagranicznych, mianowicie księcia Walii, a nawet i na cześć Mac-Mahoma. Stary ten człowiek, od czasu upadku ministeryum Broglie, stał się dość popularny we Francyi. Nawet najskrajniejsze dzienniki odzywały się o nim umyślnie z szacunkiem. Francuzi mówią: „wiemy, że jest safandułą, ale safandułą nieszkodliwym, szanujemy zaś w nim prezydenta Rzeczypospolitej”. I istotnie wbili już tak dobrze w głowę staremu, że jest republikaninem, że w końcu sam w to uwierzył, jak ów molierowski literat, który nie wiedział, że robi „prozę”, i uradował się, gdy mu powiedziano, że nią pisze. Mac-Mahon uwierzył nawet obecnie w to, że to on właściwie uratował Rzeczpospolitę, że poznał się na intrygach Broglie’go, i istotnie też znienawidził go do tego stopnia, że obecnie nie chce go widzieć na oczy. Zresztą wmawiają mu to codzień. Gdyby nie ta taktyka, gdyby nie to wmawianie w tę dość słabą z natury głowę lojalności, prawości i t. p., kto wie, coby się było stało, osobiste bowiem instynkta i upodobania ciągnęły tego starego żołnierza raczej w antyrepublikańską stronę. Ale obecnie wziął swoją rolę na seryo; Francuzi zaś, śmiejąc się na boku w kułak, starają się go w niej utwierdzić. Swoją drogą Paryż pełen jest anegdotek o żołnierskiej naiwności prezydenta. Pewnego razu np., gdy Dumas syn został akademikiem, minister oświecenia przychodzi do marszałka i mówi mu, że musi przyjąć Dumasa. „Niema potrzeby” — odpowiada prezydent. „Owszem, to zwyczaj” — mówi minister. — „Jeśli to zwyczaj, to go przyjmę, służba jest służbą”. — „Ale trzeba mu powiedzieć kilka komplementów (ciągnie minister), to jest komedyopisarz”. — „Powiem mu kilka komplementów” — odpowiada, jak pozytywka, marszałek. Minister tedy objaśnia dalej, kto jest Dumas, że napisał „Damę Kameliową” i „Demimonde”, że ojciec jego był także pisarz bardzo sławny, jako autor „Trzech muszkieterów” i t. d. Poczem wprowadzają Dumasa, marszałek podaje mu rękę i mówi: „Uszczęśliwiony, że widzę pana! Znałem jakiegoś Dumasa porucznika w moim pułku, gdym był w Afryce, czy to nie krewny pana?” — „Nie”. — „Nie? tem gorzej dla niego. Pan jesteś pisarz, wiem to doskonale. Lubię, gdy syn robi to samo, co ojciec: ja żołnierz, mój syn żołnierz; stary Dumas pisarz, młody Dumas pisarz, wybornie! Pan napisałeś „Un demi tour du monde” (Dumas przygryza wargi). Widziałem to: muzyka prześliczna, kostiumy zachwycające. Ojciec pański napisał „Trzech muszkieterów”; mógł napisać więcej, ale to dosyć. Uszczęśliwiony, że pana widzę! Panie ministrze, musimy jeszcze raz widzieć „Un demi tour du monde!”
Si non è vero, è ben trovato! Dość jednak spojrzeć na tę twarz typowo żołnierską, żeby zrozumieć, że człowiek ten, doskonały jenerał dywizyi, zbiegiem okoliczności wyniesiony został na stanowisko, o wiele przewyższające jego siły. To też ministrowie robią za niego wszystko, a z nim co chcą. Wśród labiryntu stosunków politycznych wewnętrznych kieruje go tylko pewien instynkt uczciwości, który nakazuje mu szanować wolę kraju i słuchać jej. Na mocy tego niepodobna go było skłonić do zamachu stanu. Pod wpływem Broglie’go robił wszystko dla monarchistów; ale, gdy mu kazano podnieść rękę na kraj, przeraził się własnych postępków i wszedł na inną drogę równie szczerze, jak dawniej postępował poprzednią.
Ale mniejsza o to. Wracam do opisu otwarcia. Uroczystość urzędowa skończyła się o czwartej, publiczność jednak do szóstej napełniała gmachy i ulice. Od szóstej do ósmej mają jeszcze prawo pozostawać urzędnicy, wystawcy i korespondenci gazet. Szczegółowy opis gmachów, pawilonów, okazów, mianowicie też okazów, nadesłanych z kraju naszego, prześlę wam w następnych listach. Czasu mamy dosyć, zresztą opisywać wystawę, otwartą już wprawdzie, ale jeszcze nieukończoną, byłoby przedwcześnie; w tym liście, na zakończenie, wolę wam dać opis uroczystości wieczornej.
O godzinie siódmej cały Paryż, z wyjątkiem kilku ulic, zapłonął jednem morzem świateł. Na gmachach publicznych gorzała illuminacya gazowa; w oknach domów prywatnych błyszczały świece i latarnie chińskie. Nietylko główne bulwary, ale i wszystkie place przepełnione były tak ludźmi, że trudno się było przecisnąć. Tłumy wykrzykiwały wiwaty na cześć Francyi i rzeczypospolitej. Na przedmieściach i nawet w środku miasta śpiewano Marsyliankę, czemu policya nie przeszkadzała. Widno było na ulicach, jak w dzień. Prawdopodobnie nigdy jeszcze Paryż nie widział tylu cudzoziemców; po bulwarach roili się Anglicy, Hiszpanie, Yankesi, Turcy, Grecy, południowi Amerykanie, Japończycy, ubrani po europejsku, i Chińczycy, jeszcze w swoich kostiumach i z warkoczami. Widziałem Indyan z Indyi Wschodnich, Murzynów, a nawet i Malajów. Nad Sekwaną palono ognie bengalskie, puszczano race, fajerwerki. Wśród tych świateł białych, czerwonych, niebieskich i żółtych powiewały chorągwie wszystkich narodów; wysoko, pod niebem rozsypywały się i gasły złote i ogniste warkocze rac. Święto było istotnie wielkie, uroczyste i narodowe. Dla Francyi otwarcie wystawy, ten udział tak chętny, jaki wzięły w niem wszystkie narody, z wyjątkiem Prus, ten świetny zjazd i świetne zapewnione już powodzenie przedsięwzięcia jest aktem nietylko przemysłowo-handlowego, ale i politycznego znaczenia. Monarchiści, wojując z Rzeczpospolitą, przepowiadali zawsze głosem Kassandry, że Rzeczpospolita przyprowadzi kraj do ruiny i upadku, że upadnie handel, przemysł, rolnictwo, kraj zniszczeje i zbankrutuje. Tymczasem wystawa nie słowami ale faktami odpowiada na to: kłamstwo! Oto Rzeczpospolita zapłaciła miliardy Niemcom, wytrzymała drugą, równie straszną wojnę domową; upadłą, pobitą, okrwawioną Francyę podniosła i postawiła na nogi, a teraz w wystawie składa dowody swej pracy, swego handlu, swego przemysłu i doskonałych, polepszonych jeszcze i utwierdzonych stosunków z innymi narodami. Wystawa dowodzi, że Rzeczpospolita to pokój, inna zaś forma rządu we Francyi prowadzi jedynie do wojen i zniszczenia. Krótko mówiąc, wystawa jest ostatniem, potężnem uderzeniem kopią, które przeciwnika wysadziło raz na zawsze z siodła. Partye, uważane dotąd za konserwatywne, czują to doskonale. Monarchiści przeszkadzali wystawie, ile mogli; dzienniki zaś ich, nie mogąc obecnie zaprzeczyć faktom, szukają przyczepek, choćby najnędzniejszych. Oto np. ludzie tłoczyli się przed Trocadero, jak zwykle ludzie tłoczą się, gdzie jest coś ciekawego; z tego więc wychodząc, jakiś pan Cassagnac, lub inny jemu podobny wisielec, bluzga błotem na naród francuski, wykrzykując na nieporządki, które toleruje Rzeczpospolita. Ale to już jest złość bezsilna. Dziś, w obecnym stanie rzeczy, partye monarchiczne rozklejają się. Wszyscy ci, którzy należeli do nich istotnie z miłości do kraju, wszyscy uczciwi, którzy sądzili że Rzeczpospolita będzie istotnie równoznaczną z anarchią, przekonawszy się, że tak nie jest, przechodzą do obozu republikańskiego. O co chodziło uczciwym monarchistom? O kraj? Widzą teraz, że Rzeczpospolita zapewnia mu pomyślność, więc czegóż więcej potrzeba. Ta garstka ludzi, która dziś jeszcze trzyma się partyi Rzeczypospolitej przeciwnych, składa się albo z fiksatów politycznych, którym ta a ta osoba zasłania wszystkie obowiązki na świecie i cały kraj, albo z arystokracyi, która niezachwianie wierzy, że Pan Bóg stworzył Francyę wyłącznie dla przedmieścia St. Germain; albo, nakoniec, z wichrzycieli, radych łowić ryby w mętnej wodzie. Z pierwszemi dwoma kategoryami Rzeczpospolita nie potrzebuje się liczyć. W każdym narodzie znajdują się ludzie, mający politycznego bzika. Dla trzeciej kategoryi, dla wichrzycieli, dla rzezimieszków politycznych istnieje kodeks karny i kratka sądowa.
W chwili wielkiej uroczystości narodowej niższe masy narodu francuskiego dały przykład umiarkowania, jakiego nie spodziewałem się nawet po nich, a jakie godnemby było nawet Amerykanów. Pamiętam, jak w Ameryce głupiec jakiś wykrzyknął raz na wyborach: „Hura, for Hell!” (Niech żyje piekło!). Inni z niezachwianą amerykańską tolerancyą odpowiedzieli mu: „All right! evrybody for his country!” (Bardzo dobrze! każdy dla swojej ojczyzny!) i zabili go śmiesznością. Coś podobnego miało i tu miejsce. Bulwar St. Germain, Rue St. Honoré nie oświeciły swoich okien. Dzienniki monarchiczne umyślnie podsuwały na myśl ludowi, niby to wyrażając obawę, wybijanie szyb w ciemnych oknach. Jednakże ani jedna szyba nie została wybita. Nie dopuszczono się żadnego gwałtu. Tłumy śmiały się, patrząc w ciemne okna pałaców i na tem się skończyło. Dowód to pewnej dojrzałości i taktu, tembardziej zasługującego na uznanie, że umiano go zachować w chwilach uniesienia.
Co do mnie, o Rzeczypospolitej francuskiej, a zwłaszcza o demokracyi francuskiej, dużo miałbym powiedzieć. Daleko jeszcze jednej i drugiej do amerykańskiej. Tu jeszcze o tych rzeczach deklamują, tam niemi żyją. Tu demokracya więcej jeszcze siedzi w głowach, tam w obyczajach. Tam obywatele i rząd to prawie wszystko jedno; tu jest centralizacya, tam decentralizacya w najrozciąglejszem znaczeniu, tu istnieje biurokracya, urzędnicy starsi i młodsi, tam niema biurokracyi, niema urzędników starszych i młodszych, niema hierarchii. Powiem nawet więcej; być może, że urządzenia decentralizacyjne amerykańskie, wprowadzone nagle do Francyi, wywołałyby pewien zamęt.

Gazeta Polska, № 103, 104, 105 z dnia 6, 7 i 8 maja 1878 r.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.