Listy z Afryki/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Afryki |
Wydawca | „Słowo“ |
Data wyd. | 1893 |
Druk | K. Rubieszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Kraj znów jednostajny na znacznych przestrzeniach, tylko coraz bardziej pogarbiony we wzgórza. Pochody również jednakie. Cały urok podróży w tem, że się idzie w strony nieznane, dziewicze, puste, że widać wciąż dalszy widnokrąg, że człowiek zagłębia się coraz bardziej w przestrzeń bez końca — i że żyje się życiem nowem, wolnem od tych wszystkich przegródek, które ograniczają swobodę w miastach.
Co chwila, mimowoli, nasuwa się na myśl ten ustęp z „Farysa“:
Tu natura, snem ujęta,
Nigdy ludzkich stóp nie słyszy;
Tu żywioły drzemią w ciszy
Jak niepłoszone zwierzęta,
Których stado nie ucieka,
Widząc pierwszą twarz człowieka.
Gdy się ze szczytu wzgórza spogląda w dal, zdaje się, że przed nami puszcza i puszcza. Złudzenie! Drzewa tam stoją rzadko, tylko mniejsze zarośla tworzą zbite szmaty gąszczów, rozrzucone tu i owdzie między wielkiemi drzewami. Doliny, w których zbiera się wilgoć, porośnięte są tatarakiem, nieraz dwa razy tak wysokim, jak człowiek. Ludzie, pełznąc ścieżką nakształt mrówek, pogrążają się w tę zieloną toń, jakby w jezioro — i tylko po chwianiu się trzcin można poznać, że nurkuje wśród nich karawana.
Rankami na źdźbłach i liściach zbiera się obfita rosa; ubrania nasze przemakają w niej do nitki, a nagie plecy i ramiona murzynów świecą się, jakby dopiero co wyszli z kąpieli. Zresztą i im i nam sprawia to tylko przyjemność, bo gdy ranny powiew przychodzi na mokrą skórę lub mokre ubranie, czyni się człowiekowi chłodno, a w tym klimacie katar nie grozi, zwłaszcza, gdy się jest w ciągłym ruchu.
Idąc tak, to dolinami, to po wzgórzach, przychodzimy wreszcie do wioski Tebe, zkąd już tylko jeden dzień drogi do Mandery. Ułożyliśmy między sobą zamiar zabrania króla Tebe, który jest z zawodu myśliwcem, ale w wiosce niema nikogo, prócz bajecznej wielkości karaluchów.
Z pustych chat przychodzą one pod nasz namiot, jak celnicy i badają nasze rzeczy tak dokładnie, że jednego znajduję nazajutrz w lufce od strzelby. Przenocowawszy, ruszamy o pierwszym brzasku dalej i koło godziny ósmej stajemy nad Wami. Jest to druga z kolei afrykańska rzeka, przez którą mamy się przeprawiać.
Brzegi Wami pokryte są w tem miejscu nie przez zarośla na podobieństwo wybrzeży Kingani, ale przez prawdziwy las dziewiczy. Rzeka bieży wartko środkiem koryta, bliżej zaś brzegów łamią jej bieg ogromne głazy, wskutek czego rozdziela się i tworzy niewielkie zalewy, napełnione niemal stojącą wodą. Wysokie piramidy drzew przeglądają się spokojnie w tych zalewach, które, odbijając razem i błękit nieba, wydają się bezdenne.
Upięcia ljanów, poprzerzucane z drzewa na drzewo, zwieszające się — i tuż nad wodą i dalej, w głębi — tworzą pozór kotar nad drzwiami mrocznych świątyń leśnych. We wnętrzu ich światło jest uroczyste i przyćmione, jakby przechodziło przez gotyckie okna; pnie drzew majaczeją nakształt kolumn w ołtarzach, głąb’ całkiem jest zakryta dla oka; wszędy spokój, milczenie; wody ocembrowane murem drzew — dziwne, prawie mistyczne zacisze!
Pogrążony w niem człowiek mniema, że wdziera się w jakąś tajemnicę i że kogoś obraża. Wszelka nadprzyrodzona istota wydałaby się tu rzeczywistą, tak, jak w obrazach Boecklina. Mimowoli słuchasz, czy w głębinach leśnych nie rozlegnie się krzyk dryady. Zdaje ci się koniecznie, że tu ktoś czasem śmieje się, woła, i że gdy żadne oczy ludzkie nie szpiegują lasu i rzeki, wówczas z pod firanek ljanów wysuwają się jakieś nadzwyczajne twarze, naprzód oglądają się bystro naokół, a potem dziwaczna rzesza wyskakuje z gęstwiny i pluska się rozkosznie w zacienionych wodach.
Gdzieniegdzie z drzew kapią kwiaty i tuż nad zwierciadłem wodnem leżą w cieniu płatki krwawe lub różowe. W miejscach, gdzie lasu nie podszywa zbita gęstwina krzaków, widać grunt czarny i wilgotny, podobny do ziemi, używanej w cieplarniach; wyżej nad nim wisi leciuchna koronkowa zasłona paproci, jeszcze wyżej pnie, pookręcane jakby okrętowemi linami i wreszcie jedna wielka kopuła liści zielonych, czerwonawych, złotych, wielkich i małych, o kształtach wachlarzów, mieczy, piór, ostrzów od włóczni.
Las składa się, jak zwykle podzwrotnikowe, z wszelkiego rodzaju drzew: rosną tu palmety, draceny, drzewa gumowe, sykomory, tamaryski mimozy — jedne przysadkowate i grube, drugie strzeliste, całe w smukłych pędach. Czasem niepodobna rozpoznać, jakie liście do którego drzewa należą, bo wszystko to miesza się ze sobą i z liściami ljanów, przepycha się, obejmuje, idzie w zapasy i przygniata, by tem swobodniej dostać się do światła.
Tam, gdzie las jest podszyty, na krok nic widzieć nie można. Człowiek w tych dziewiczych ostępach, gdzie każda paproć wznosi się nad nim, jak baldachim, maleje we własnych oczach i wydaje się sam sobie lichym ślimakiem, który, nie wiadomo dlaczego, tam zalazł.
Stoimy długo i w milczeniu nasycamy się widokiem. Ale wreszcie czas przeprawić się przez rzekę. Chwila to mniej ponętna, ponieważ Wami słynie ze swoich krokodylów. Na wszelki wypadek biorę naprzód rewolwer i strzelam pięciokrotnie w nurt, poczem bez dłuższych namysłów, zstępuję w towarzystwie kilku czarnych do wody.
Przedemną idzie Kirshali i Franciszek, za mną Sulimue, Simba i M’kamba. Bardzo lubię murzynów, wyznaję jednak, iż w tej chwili z pewną satysfakcyą przypominam sobie, że krokodyle lubią ich także i że w ogóle czują większy pociąg do czarnego mięsa, niż do białego.
Przeprawa istotnie nieznośna. Woda, która w pobrzeżnych zalewach jest prawie stojąca, czyni się we właściwem korycie rzeki niezmiernie wartka. Poniekąd zabezpiecza to od krokodylów, ale utrudnia pochód. Pomnąc, że kogo nurt porwie i stoczy na głębsze i spokojniejsze wody, tego krokodyle znajdą z pewnością, opieram się z całych sił na dzirycie, który wziąłem od jednego z pagazich, a mimo tego postępuję z wielkiem wysileniem.
Nakoniec jednak dostajemy się na spokojniejszą wodę, a z niej na nizką skałę, za którą jest już tylko maleńki i płytki zalew, stykający się wprost z lasem. Śmieję się teraz ze wszystkich krokodylów, ale zarazem klnę nieco przeprawę, albowiem zmęczyłem się i poobcierałem sobie nogi o ostre podwodne kamienie. Chcąc widzieć, jak przeprawa pójdzie memu towarzyszowi i reszcie pagazich, wychodzę na skałę, ale tu czeka mnie nowa przyjemna niespodzianka. Przez podeszwy bosych nóg mogłem wyczuć, do jakiego stopnia stojąca w pełnem świetle skała jest rozpalona, za to siadłszy, zerwałem się coprędzej i uciekłem w las, w cień drzew i paproci.
Murzyni muszą mieć jednak znacznie grubszą skórę, nasz M’sa bowiem siedział sobie w chwilę później spokojnie na tym samym głazie i nie zauważyłem, żeby się zmienił w grzankę.
Towarzysz mój przebrnął rzekę w towarzystwie kilku czarnych, z powodzeniem równem mojemu, poczem spoglądaliśmy obaj na resztę przeprawiających się ludzi.
Widok to bardzo zajmujący. Murzyni idą jeden za drugim, ze skrzyniami na głowach. W miejscach, gdzie woda jest głębsza, podnoszą je przez ostrożność do góry i wówczas ze wzniesionemi ramionami wyglądają, jakby ofiarowali niebu zawarty w skrzyniach dobytek.
Naokół wzburzona ruchem woda gra w słońcu; czarne, nagie ciała, to wynurzają się prawie zupełnie, to chowają się prawie do ramion, a nad tonią widać tylko sznur skrzyń, które zdają się same przepływać przez rzekę.
Ci, co już się przeprawili, brodzą po płytkich zalewach lub grupują się w cieniu drzew. Wszędy słychać głosy, śmiechy, nawoływania, pustynia ożywia się i rozbrzmiewa gwarem ludzkim: wreszcie wszyscy zbierają się po tej stronie, natomiast tamten brzeg puścieje, fala wygładza się, wielkie plamy światła i cienia układają się do dawnych granic i wspaniały obraz odzyskuje swój zwykły dziewiczy charakter.
Ubrawszy się, idziemy dalej. Nieznaczna ścieżynka wije się wciąż wśród lasu, w głębokim cieniu. Gałęzie i liście tworzą w górze sklepienie, przez które słońce nie przenika.
Twarze nasze wyglądają zielonawo, a ciała murzynów, jakby zoksydowane, zczerniałe ze starości bronzy. Na prawo i na lewo słychać czasem łopot skrzydeł pentarek lub innych ptaków, których nie można dojrzeć oczyma.
Czasem który zagwiżdże, jak nasz kos lub zawoła jak dziecko; gdzieniegdzie zaszeleści coś w paprociach, gdzieniegdzie zakołyszą się upięcia ljanów — zresztą powaga, spokój i mrok.
Nagle las urywa się, jak nożem uciął. Oczy nasze mrużą się pod nadmiarem światła. Przed nami kraj jasny i wesoły: rozległe wzgórza kąpią się w blasku; zdaleka widać gromady drzew, jak przy naszych wsiach. Na jednem wzgórzu, hen, daleko, coś bieli się, niby domek, niby kapliczka.
Nagle Bruno zbliża się do mnie i ukazując na ów bielejący się przedmiot, mówi:
— Mandera! Mandera!