Listy z Afryki/Tom II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Afryki |
Wydawca | „Słowo“ |
Data wyd. | 1893 |
Druk | K. Rubieszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Niepodobna opisywać wszystkich pochodów, albowiem często nie różnią się one od siebie prawie niczem. Wstaje się zwykle o 5-ej rano i wyrusza się przed wschodem słońca. Po drodze strzelanina do ptaków i krótkie wypoczynki w cieniu drzew. O dziesiątej namiot ma być już rozbity i obóz winien stać aż do następnego świtu. To się nazywa dzień karawany. Pochód pięciogodzinny nuży zanadto — i kto podróżuje w ten sposób, może przez długi czas oprzeć się febrze, albo nawet całkiem jej uniknąć. Na nieszczęście, o ile nie idzie się wzdłuż rzeki, często niepodobna zastosować się do tych przepisów. Postój musi wypaść nad wodą, inaczej bowiem niema na czem gotować, trzeba więc iść, póki się nie trafi na strumień lub kałużę. Strumieni jest w ogóle bardzo mało: rzeki afrykańskie prawie nie mają przytoków, kałuże zaś wysychają od upałów, a w takim razie niema innej rady, jak iść popołudniu dalej, póki się na wodę nie trafi.
Ponieważ podróżowaliśmy w najsuchszej porze roku, więc zdarzało nam się to ustawicznie. Wysyłaliśmy nieraz naprzód ludzi, niosących namiot, by nam go rozbili w miejscu, gdzie miała się znajdować kałuża i przygotowali wszystko do postoju, tymczasem, gdyśmy nadeszli, czarni wychodzili z gąszczów naprzeciw nas z wydłużonemi twarzami, mówiąc: „Madi apana!“ (wody brak).
Łatwo zrozumieć, w jaki humor wpada po otrzymaniu takiej wiadomości człowiek, zlany potem, zdyszany, napół upieczony, któremu drżą nogi, biją tętna w skroniach i język wysycha w ustach. Ale niema rady. Trzeba, po przespaniu najgorętszych godzin, rozpiąć podartą przez mimozy parasolkę i wlec się dalej. Dobrze, gdy się ma zapas w manierce, a wodę sodową w skrzyni, ale gdy to wszystko wyjdzie, droga staje się nieznośna. Nie umilają jej nawet nowe widoki, gdyż kraj na znacznych przestrzeniach jest jednostajny. Wszędzie ten sam step, gąszcza, fantastyczne firanki ljanów, gaje lub samotne drzewa, które zdaleka wydają się być zbitym lasem, w rzeczywistości zaś stoją jedno od drugiego o kilkanaście kroków, tak, jak jabłonie na normandzkich łąkach.
Niedaleko Muene-Pira ludzie nasi spróbowali po raz pierwszy postąpić samodzielnie. Zdarzyło się, że ja i mój towarzysz pozostaliśmy dla polowania z kilkoma murzynami w tyle, resztę zaś pagazich wysłaliśmy naprzód z rozkazem niezatrzymywania się aż u starego króla ludożerców, u którego mieliśmy spędzić noc. Tymczasem, doszedłszy do pewnej wioski, lezącej nad Muene-Pira, dowiadujemy się ze zdziwieniem, że nasi ludzie rozbili już w niej namiot i przygotowali wszystko do postoju.
Co się stało? Bruno, wysłany naprzód, wyjaśnia wkrótce sprawę. Oto w wiosce odbywa się uroczystość „pombe.“ Jest to piwo, wyrabiane z ziarn rośliny sorgo. Murzyni wyrabiają tyle tego napoju, że żadna wioska nie jest w stanie wypić swoich zapasów, że zaś „pombe“ kwaśnieje po dwóch dniach, trzeba przeto wezwać na pomoc sąsiadów, którzy oczywiście nie odmawiają sąsiedzkiej usługi i zebrawszy się tłumnie, piją na umor, bębnią równie zapalczywie i tańczą dopóty, dopóki ostatnia kropla „pombe“ nie zostanie pochłoniętą.
Trafiliśmy właśnie na taką uroczystość. Gdyśmy zbliżyli się do wioski, przeszło trzystu czarnych wyległo na nasze spotkanie. Stanęli oni murem, jakby chcąc nam zagrodzić drogę. Była godzina może piąta po południu; słońce zeszło już nizko i oblewało ich czerwonawem światłem, w którem wyglądali dziko i malowniczo. Był to widok prawdziwie afrykański. Szczepy, zamieszkujące pomorze, odznaczają się silną budową; widziałem więc muskuły piersi i ramion, poprostu muzealne. Większa część posiadała przepaski perkalowe, niektórzy jednak mieli biodra otoczone suchemi trawami. Wielu nosiło „pelele“ w wargach; spostrzegłem także wiele czupryn, ułożonych bardzo sztucznie w róg nad czołem, wedle zwyczaju, przyjętego u narodu U-Zaramo. Broni, z wyjątkiem kilkunastu dzirytów, nie spostrzegłem.
Cała ta czereda była w stanie podniecenia pod wpływem pombe. Zdaleka słyszeliśmy gwar, okrzyki i śmiechy, które jednak ucichły, gdyśmy się zbliżyli. Nasi ludzie spoglądali niespokojnie z po za pleców tłumu, niepewni, czy im pozwolimy zostać i korzystać z gratki, jaka się przytrafiła, czy też każemy ruszać dalej.
Obaj czuliśmy się mocno zmęczeni, był to bowiem drugi pochód tego dnia i słońce już prawie zachodziło. Brała nas ochota zostać, choćby dlatego, by się przypatrzeć tańcom i uczcie czarnych, ale nie mogło to być. Koniecznem było pokazać przy tej pierwszej sposobności ludziom, że muszą się stosować do naszej woli i spełniać ściśle rozkazy. Braliśmy jeszcze i to na uwagę, że w razie pozostania, popiliby się z pewnością pombe i że mogłaby wyniknąć ztąd jakaś kłótnia lub bijatyka między nimi a miejscową ludnością, a w takim razie, zamiast odpoczywać po długich pochodach, trzebaby sądzić, wymierzać kary itp.
Mitręga i tak nas wprawiła w zły humor. Gniew, z jakim wydaliśmy rozkazy, by ruszać dalej, był wprawdzie nieco udany, ale zmieniłby się niechybnie w rzeczywisty i bardzo dla naszych ludzi dotkliwy, w razie najmniejszego z ich strony oporu. Murzyn jednak pojęcie służby łączy dziś jeszcze z pojęciem niewoli i nie opiera się rozkazom nigdy. Trzeba było widzieć gorączkowy pośpiech, z jakim skrzynie zostały podniesione na głowy i z jakim cała karawana ruszyła naprzód w step. Niewątpliwie żal było poczciwcom serdecznie smakowitego pombe, ale pocieszali się myślą, że skończyło się na rozkazach, nie na kijach, a co który tymczasem chłypnął, to chłypnął.
Między zgromadzonymi na uroczystość pombe znajdowało się zapewne wielu mieszkańców Muene-Pira, gdyż byliśmy już w granicach U-Doe i obie wioski należały do tego samego narodu. Nasz Tomek może już i zapomniał trochę drogi do rodzinnego gniazda, ale prowadził nas dobrze i szybko inny kilkunastoletni wyrostek, który się do nas przyłączył. Droga była daleka i trochęśmy w duszy żałowali, że nie wypadało nam zostać w poprzedniej wiosce. Do Muene-Pira przyszliśmy prawie zupełnie po ciemku i również po ciemku zabraliśmy znajomość ze starym królem, noszącym toż samo imię, co wieś.
Byliśmy tedy nakoniec u ludożerców. Ale czasy się zmieniły nawet dla nich. Stary król nie przyjmował nas już z dzidą w ręku, ale z najwidoczniejszym strachem. W pomroku nie mogłem rozeznać jego rysów, ale widziałem czarną, wysoką sylwetę, w ciągłych ukłonach i podrygach, oraz słyszałem jego głos, przerywany co chwila uprzejmem „chi, chi, chi!“ — które miało oznaczać radość z przybycia gości, a oznaczało niepokój. Wspomniałem już, że starowinka, folgując dawnym przyzwyczajeniom, kupuje od czasu do czasu, w największym sekrecie, niewolnika i urządza sobie z niego filet, sauce naturelle, ztąd sumienie jego nigdy nie jest czyste i ztąd w każdym białym widzi sędziego, który przybywa z Bagamoyo, aby zrobić z nim ostateczny obrachunek.
Mówiąc nawiasem, w każdej wiosce, do której zdarzyło nam się przyjść, pierwszem uczuciem, z jakiem nas witano, był strach. Być może, iż to jest pozostałość z dawnych arabskich czasów, gdy polowano jeszcze na niewolników; być może także, iż przyczynia się do tego surowość niektórych pomniejszych komendantów niemieckich, a zwłaszcza nadużycia, jakich dopuszczają się względem murzynów czarni askarisowie, w czasie przechodów wojennych; bądź co bądź jednak, pod dzisiejszem panowaniem murzyn powinien być pewniejszy własnej skóry, niż pod dawniejszem, i ów strach, jaki wszędzie wzbudza biały człowiek, nie da się całkowicie wytłómaczyć powyższemi tylko przyczynami.
Co do mnie, sądzę stanowczo, że jest on najlepszą ilustracyą do tego, co powiedziałem wyżej, mówiąc o psychologii czarnych i o ich stosunku do tych warunków życia, które przynosi ze sobą cywilizacya. Prawa jej i przepisy, choćby były najprostsze, są dla czarnego zawsze nadto złożone, skutkiem czego nigdy on nie jest pewny, czy czegoś nie zbroił i czy nie spadnie na niego jakaś kara. Jedynie jak najmniejsza liczba biurokratycznych rozporządzeń, częste stosunki z białymi i prace misyonarzy, mogą położyć koniec temu psychicznemu niepokojowi, w którym żyją pierwsze stykające się z cywilizacyą pokolenia.
Co do Muene-Pira, dawniej trzeba było układać się z nim całemi godzinami o „hongo“ (myto za przejście przez terytoryum), urządzać ceremonię mieszania krwi itp. Dziś stary królik nie śmiał nawet zrazu przy nas usiąść. Dopiero gdy mały Tomasz uspokoił go, że nie przyszliśmy na żadne sądy, stał się nieco poufalszy, ale i wówczas gościnność jego nie przestała mocno graniczyć z uniżonością.
Sądziłem, że będę świadkiem rozczulającej sceny między synem a ojcem, tymczasem Tomasz i stary ledwie że zwrócili na siebie uwagę. Nie jestem nawet pewien, czy sobie powiedzieli: „yambo!“ czy też kiwnęli tylko głowami.
Misyonarze wytłómaczyli mi później, że murzyn w ogóle czci matkę bez porównania więcej, niż ojca, o którym wyraża się poprostu: „Mąż mojej matki.“
Jest to oczywiście skutek wielożeństwa. Matka daje wszelkie starania dziecku i przedewszystkiem swoją miłość, ojciec zaś, jeżeli zwłaszcza jest naczelnikiem wioski i posiada pięć lub sześć żon, zapewne nie zawsze umie odróżnić własne owoce żywota od innej, kręcącej się wśród chat, czarnej dzieciarni, której w chwilach złego humoru rozdaje kopnięcia nogą w okolice najlepiej od złamania kości zabezpieczone.
Jakoż tenże sam Tomasz czekał tylko na nasze pozwolenie, by polecieć witać się z matką, nazajutrz zaś był prawdziwie uszczęśliwiony, gdyśmy podarowali mu dla niej piękną perkalową chustkę hindustani, drukowaną w czerwone pawie.
Jeszcze nasz namiot nie stanął i nie zapalono ognisk, gdy papa Muene przyniósł nam własnoręcznie pić. Wiedząc od misyonarzy, że ich niegdyś częstował z czaszki ludzkiej, obmacałem starannie w ciemności naczynie, które mi podał, i dopiero, przekonawszy się, że to tykwa, nie głowa, przechyliłem je do ust. Był w niem miód leśny, bardzo chłodny, ale tak pełen gąsienic, żem go odsunął ze wstrętem, dając znać za pomocą giestów gospodarzowi, by zachował dla siebie samego takie przysmaki. Natomiast pombe, zawarte w drugiem naczyniu, wydało mi się rozkosznym napojem. Teraz zrozumiałem, dlaczego ludzie nasi woleli narazić skórę, niż nie zatrzymać się w poprzedniej wiosce.
Po dwóch, a właściwie trzech pochodach, byłem spragniony nadzwyczajnie, to też przez długi czas nie mogłem oderwać ust od naczynia. Zaspakajałem za jedną drogą głód i pragnienie, albowiem pombe nietylko było chłodne, nietylko kwaskowate, jak rozczyn razowego ciasta, ale w smaku przypominało chleb, było zaś gęste, jak żur, którym żywi się nasz lud na Mazurach. Barwie jego nie mogłem się w ciemności przyjrzeć, ale w tej chwili była mi ona zupełnie obojętna, również jak i to, że od czasu do czasu przesuwały się przez moje gardło kawałki nieco zwartsze, nieznanego mi pochodzenia.
Towarzysz mój raczył się nie gorzej odemnie, co widząc Muene — rad, że nam dogodził — począł podskakiwać z radości, jak Dawid przed arką, powtarzając: „Pombe msuri! pombe msuri!“
Rzeczywiście nigdy żaden napój nie odświeżył nas tak prędko; nie rozumieliśmy tylko, jakim sposobem murzyni mogą upijać się pombe, które w gruncie rzeczy nie jest niczem innem, jak rozrobionem na rzadko i zaledwie nieco sfermentowanem ciastem. Można to chyba objaśnić tem, że czarnym, zamieszkałym nieco dalej od wybrzeża i nieprzyzwyczajonym do naszych napojów spirytusowych, byle co w głowie zawraca.
Po zaspokojeniu pragnienia zajęliśmy się obiadem, a następnie Muene-Pira przyszedł w odwiedziny pod nasz namiot, wraz z dwoma synami, z których starszy, dwudziestokilkoletni murzyn, odznaczał się istotnie wielką pięknością i rozumnym wyrazem twarzy. Ten też miał prawdopodobnie objąć rządy po ojcu — gdyż pokazało się, że nasz Tomek jest Bóg wie którem z rzędu dzieckiem. Jako naszemu słudze, nie przyszło mu nawet na myśl wejść pod namiot; było tam i tak dość ciasno, albowiem oprócz trzech przybyszów, nadszedł i Franciszek, którego musieliśmy zawołać, jako tłómacza. Dwaj synowie siedli obok Franciszka na ziemi, ojciec na mojem połowem łóżku — i poczęła się rozmowa, przerywana co chwila okrzykami podziwu na widok różnych europejskich przyborów. Stary zachowywał się przytem mniej powściągliwie od synów, albowiem porywał się za głowę, uderzał się po udach, piszczał lub wybuchał śmiechem nad każdą nieznaną sobie rzeczą.
Teraz dopiero mogłem mu się dobrze przypatrzeć. Był to człowiek sześćdziesięciu lub siedmdziesięciu lat wieku, wysoki, barczysty. Nosił małą siwiejącą bródkę; czupryna jego, nieco przerzedzona na wierzchu, tworzyła jakby wełniany wałek naokoło głowy. Twarz niespokojna a śmiejąca się ciągle, nie czyniła przyjemnego wrażenia. W nosie i uszach nie miał żadnych ozdób. Synowie jego byli przepasani tylko w biodrach, on zaś ubrany był w rodzaj długiej koszuli z żółtawej dymki, z jakiej angielscy żołnierze noszą mundury w gorących krajach. W ogóle wyglądał bardzo brudno.
Poczęstowałem go winem; ale, gdy nalawszy następnie drugą szklankę, podałem ją domniemanemu następcy, staruszek odebrał mu ją natychmiast i wypił sam, wychodząc zapewne z zasady, że nic tak nie uszlachetnia duszy młodzieńczej, jak wstrzymywanie się od rozkoszy.
Nie pozwoliliśmy mu jednak okazywać stale w ten sposób rodzicielskiej miłości dla synów. Dwie szklanki wina wprawiły go i tak w wyśmienity humor. Stał się nadzwyczaj gadatliwy i skłonny do politycznych zwierzeń, których nie powtarzam, bo już o nich wspominałem. Miałem wielką ochotę spytać się go, jak dawno jadł człowieka, ale wzbudziłoby to w nim obawę i nieufność, więc wolałem się wstrzymać i słuchać jego opowiadań o historyi narodu U-Doe. Wprawdzie, w przekładzie Franciszka, niewiele można było z tego zrozumieć — jednakże coś zrozumiałem, a reszty dopełnili misyonarze.
U-Doe byli kiedyś narodem i licznym i wojowniczym, ale zostali prawie zupełnie wytępieni przez jeszcze potężniejsze szczepy Uzambara i przez wojny domowe. Dawniej mieszkali o wiele wyżej, na północnym brzegu Pangani. Tu, gdzie siedzą obecnie, przyprowadził je dopiero Muene-Pira, przez co ocalił resztki od zagłady. Było już ich tak niewiele, że zdołali założyć kilka zaledwie wiosek. Miejscowe pokolenia U-Zigua i U-Zaramo patrzyły okiem bardzo niechętnem na ową imigracyę. Powstała znów zawierucha wojenna w całem międzyrzeczu, utworzonem przez Kingani i Wami.
Arabowie, do których niby kraj należał, nie chcieli położyć jej końca, z tego prostego powodu, że ich to mało obchodziło, a nawet przyczyniało im korzyści, cena bowiem niewolników spadła w Zanzibarze. Ale stary Muene-Pira, mając ludzi wyćwiczonych przez ustawiczne wojny, odpierał mniej więcej zwycięsko wszelkie napady i nie pozwalał się wyrugować.
U-Doe posiadali także i tę wyższość nad przeciwnikami, że kwestya intendentury, nad którą łamią sobie dziś wszyscy głowy w Europie, dla nich nigdy nie istniała, zjadali bowiem poprostu poległych i jeńców — i w ten sposób wojna żywiła wojnę. Zostawiono ich też w końcu w spokoju, tembardziej, że ziemie, które zajęli, były poprzednio puste. Od tej chwili zaczęły się dla Muene-Pira lepsze czasy. U-Doe, w starych swych siedzibach, byli narodem pasterskim, sprowadzili więc ze sobą trzody, których hodowlą zajmują się do dziś dnia. Trzody mnożyły się, mimo much tse-tse, i w ten sposób Muene-Pira stolica i Muene-Pira król poczęli zwolna porastać w pierze. Ale powodzenie psuje. Nie wiem, czy w imię tradycyi, czy w imię hygieny, nakazującej, jak wiadomo, rozmaitość pokarmów, począł teraz Muene zaczepiać pierwszy sąsiadów i czynić wyprawy po ludzkie mięso, które ostatecznie lepiej smakowało i jemu i jego wojownikom od wołowiny. Wywołało to nową burzę, która nie wiadomo jakby się skończyła dla szlachetnego szczepu U-Doe, gdyby nie to, że przyszli Niemcy i położywszy rękę na wszystkich, zmusili tem samem zacnego staruszka, by, o ile mu nie smakuje wołowina, został wegetaryaninem. Inde irae.
Godnem jest uwagi, iż U-Doe nie zjadali jakoby nigdy białych. Brat Oskar mówił mi, że istnieje między nimi wiara, iż gdyby zjedli białego, to krajby zginął. Podług mnie, rzecz ta musi się wspierać na jakiemś smutnem doświadczeniu. Może niegdyś zjedli, naprzykład, jakiegoś dziennikarza, który im stanął kością w gardle; może uczonego, po którego spożyciu wszystkie miejscowe środki okazały się bezskuteczne, a może poetę, po którym panowały powszechne mdłości...
Jednem słowem, „coś w tem musi być,“ jak mówiła pewna cnotliwa dama, ilekroć zdarzyło się jej widzieć młodą mężatkę, rozmawiającą ze znajomym mężczyzną. Dla podróżników rzecz ta zostanie na zawsze tajemnicą, ale zarazem i poręką, zwłaszcza, jeśli podróżnik należy także do piszących.
Wizyty w kraju U-Doe trwają widocznie niezmiernie długo. Godzina upływała za godziną, spać chciało nam się coraz bardziej, a tymczasem Muene tkwił ciągle w naszym namiocie. Synowie jego siedzieli również, jakby w ziemię wrośli. Zapaliłem wreszcie nić magnezyową, sądząc, że taki ogniotrysk, z jednej strony uwieńczy pięknie naszą gościnność, z drugiej będzie hasłem do odejścia dla gości. O, jakżem się omylił! Nić rozbłysła wprawdzie, jak słońce i spadała brylantowemi łzami na ziemię; stary podwinął, co duchu, nogi pod siebie i począł krzyczeć głosem przerażonej papugi: „aka! aka! aka!“ — wszelako ciekawość wzięła w nim górę nad strachem i rozbawił się do tego stopnia, że ani myślał odchodzić. Czas jakiś czekaliśmy jeszcze cierpliwie na zakończenie odwiedzin, ale napróżno. Co było robić? Nie byliśmy pewni, o ile poklepanie po łopatce przedstawiciela prześwietnego kraju U-Doe i pokazanie mu drzwi namiotu będzie zgodne z etykietą, w tymże kraju obowiązującą, trzeba się jednak było uciec wreszcie do tego radykalnego środka.
Noc tę przespaliśmy, z powodu znużenia, bardzo mocno. Ranek przyniósł nam dowód, że Muene-Pira nie obraził się wczorajszemi wyprosinami, albowiem we drzwiach namiotu spostrzegliśmy dużą dzieżę glinianą, napełnioną po brzegi pombe. Jakaś ręka postawiła ją tam, kiedyśmy jeszcze spali. Ale zachwyt nasz nad pombe zdołał już przez noc ochłonąć. Zraziła nas może brudno-szara barwa napoju, może widok kilkunastu mniejszych lub większych owadów, które znalazły w nim śmierć przedwczesną, dość, że zawoławszy Brunona, oddaliśmy całą dzieżę naszym ludziom. Nie potrzebuję dodawać, że została przyjęta i opróżniona z rozkoszą.
Dopiero przy świetle dziennem spostrzegliśmy, że wioska Muene-Pira leżała po większej części w zgliszczach. Nie mogły to być skutki dawnych wojen, gdyż ślady pożaru były zupełnie świeże. Nawet wielkie drzewa, stojące na majdanie, nosiły na konarach znaki ognia. Pożar ten wszczął się wskutek huraganu, który rozmiótł ogniska i powrzucał głownie na trzcinowe dachy. Wszystkie chałupy spłonęły, ale dla czarnych nie wielkie to nieszczęście; w kraju nie brak przecie ani gliny, ani chróstu. Jakoż w gęstwinie drzew wznosiły się już liczne nowe chaty.
Muene-Pira jest dużą osadą, posiadającą kilkaset głów. Ludzie U-Doe różnią się od sąsiadów zaostrzonemi przedniemi zębami. Zęby te są osadzone nieco skośnie, ale mniej, niż u okolicznych U-Zaramo i U-Zigua, wskutek czego kąt ich twarzowy jest nieco prostszy. Dzieci nie widziałem nigdzie tak pięknych. Były one też śmielsze, niż w innych wioskach i na skinienie chętnie się zbliżały. Rozczulał nas zwłaszcza jeden malec, może dwuletni, który z wielką ufnością puszczał się ku nam na swoich chwiejnych jeszcze nóżkach i zbliżywszy się, obejmował łapkami nasze nogi, uważając je widocznie za podpory, stworzone umyślnie na to, aby mały czarny dżentelmen miał się w danym razie czego uchwycić. Z niemniejszą też ufnością wkładał do ust wszystko, co od nas dostawał. Matka owego malca, chodząc za nim, uśmiechała się z taką tkliwością, jak wyrafinowana biała kobieta. Była w tym uśmiechu duma z rezolutności dziecka i zarazem obawa, żeby się nieuprzykrzyło. Inne dzieci siedziały czarnym wianuszkiem koło naszego namiotu, podziwiając nas całemi godzinami, w milczeniu i ze skupioną uwagą.
W ogóle wioska, mimo zgliszczów, czyniła wrażenie ładu i zamożności. U-Doe są też zamożniejsi od sąsiadów. Rolą zajmują się mniej od nich — tyle tylko, by mieć dostateczną ilość sorgo na wyrób pombe. Posiadają natomiast trzody. Od czasu wyjścia z Bagamoyo tu po raz pierwszy widzieliśmy stado garbatych, ociężałych zebu. Widocznie w tej okolicy mucha tse-tse nie jest tak liczną, jak gdzieindziej.
Zabawiliśmy w Muene-Pira do trzeciej po południu. Ludziom naszym chciało się bardzo zostać jeszcze na jeden nocleg, albowiem wszędzie po chatach znajdowały się niedopite resztki pombe. Bruno próbował nam nawet nieśmiało tłómaczyć, że po drodze nie znajdziemy wody, ale odpowiedziałem mu, że jeśli jej niema, to tak dobrze nie będzie jutro, jak dziś — i kazałem ruszać.