<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Mandera. — Miłe wrażenia. — Wypoczynek. — Sąd polubowny. — Wpływ misyonarzy. — Wymowni murzyni. — Nasi ludzie. — „Wielki świat“. — Pochód do M’Pongwe.

Mandera jest małą misyą, położoną na granicach kraików U-Doe i U-Sigua. Mieszka w niej tylko trzech księży: przełożony, ksiądz Korman, ojciec Enderlin i brat Aleksander. Dom jest niski, zbudowany z takich samych materyałów, jak chaty murzyńskie, a różniący się od nich tylko tem, że jest obszerniejszy, prostokątny, opatrzony kwadratowemi otworami, zastępującemi okna, a wreszcie wytynkowany w środku. Obok domu wznosi się mała budowla, obejmująca salkę jadalną i kuchnię — dalej rodzaj długiej szopy, w której mieszkają, uczą się i modlą dzieci. Kraniec dziedzińca zajmuje wioska murzyńska, złożona z kilkunastu chat. Pierwotnie miano widocznie zamiar założyć tu wielką misyę, w którejby czarna ludność mogła znaleźć ochronę w razie niebezpieczeństwa, wszystkie bowiem budynki, dziedzińce i ogród misyi, otoczone są wykopanym w kwadrat rowem. Na środku każdego boku kwadratu wznosi się piętrowa wieża, zbudowana z kamienia i opatrzona strzelnicami. Wieże te stanowią bramy misyi. Po obu brzegach rowu zasadzone są agawy i kaktusy, które, rozrósłszy się z czasem, utworzyły prawdziwe wały liści twardych, kolczastych i sterczących, jak bagnety. Ni zwierz, ni istota ludzka, nie zdoła się przez nie przedrzeć. Ktoby nawet potrafił przeskoczyć pierwszy wał, ten znajdzie się w głębokim rowie i będzie miał przed sobą wał drugi, jeszcze szerszy i wyższy. Warownia taka, przy lada obronie z wież, byłaby trudna do wzięcia nawet dla regularnych żołnierzy, cóż zaś dopiero dla nagich murzynów lub nawpół nagich Arabów?
Dawniej misya, jako położona wśród plemion ludożerczych i niemal pod ręką Arabów, musiała często chronić swe owieczki przed rozmaitymi wilkami; dziś, choć warownia jeszcze się wzmocniła przez rozrost agaw, zabezpiecza tylko kozy misyjne przed panterami, zamieszkującemi lesiste brzegi Wami.
Po trudnych pochodach, po noclegach wśród wiosek murzyńskich, ta kultura, którą tu spotykamy, czyni głębokie i przyjemne wrażenie. Ubogo wszędzie bardzo, ale na każdym kroku znać pracę. Oto domy, bądź co bądź, europejskie, oto aleje cienistych mangów, palmy kokosowe, których nie widzieliśmy od czasu wyjścia z Bagamoyo, różne inne owocodajne drzewa, grzędy warzywa, a nawet i kwiatów.
Trzeba doświadczyć, co to jest podróż po Afryce, żeby zrozumieć, jak taki widok może uradować, zwłaszcza, gdy na wstępie witają podróżnika rozjaśnione twarze takich samych, jak i on, ludzi. Mile nam się także uśmiecha myśl o odpoczynku i o tem, że przez parę dni nie będziemy zmuszeni zajmować się szafarstwem, kłopotać się o obiady, wieczerzę — i sypiać w prawdziwych łóżkach, rozebrani.
Przyjęcie, jak wszędzie, tak i tu, serdeczne i uprzejme. Podczas obiadu poznajemy się bliżej z gospodarzami. Przełożony ojciec Korman jestto człowiek lat czterdziestu kilku, jasnowłosy, drobny, bardzo chudy, o twarzy zmęczonej, na której widoczne są ślady febry. Pochodzi on również, jak O. Enderlin i jak większość misyonarzy, z Alzacyi. Wpływ klimatu znać na nim na pierwszy rzut oka, bo, mimo swej nadzwyczajnej ruchliwości, wygląda, jak człowiek, który niedawno powstał z łóżka po ciężkiej chorobie. W ogóle jednak czuje się zdrów i chodzi po górach — (o czem się kosztem własnych nóg później przekonałem) — jak antylopa.
Księdza Enderlina podtrzymuje młodość. On jeden wygląda tak czerstwo, jakby mieszkał w Europie, ale też nie wiem, czy liczy trzydzieści lat życia. Najstarszy wiekiem w misyi jest brat Aleksander. Pamiętam jego smutny uśmiech, jakim odpowiedział na pytanie mego towarzysza: czy nie jest chory? Jakoż z podróży misyjnej, którą przed niedawnym czasem odbył, przywiózł on febrę i ta nie opuszczała go odtąd, co nie przeszkadzało mu spełniać codziennych obowiązków przy dzieciach, zajmować się nami i pracować przy budowie kościołka, którego Mandera dotąd nie posiada.
Widocznie jednak czuł się bardzo słabym i przewidywał śmierć, wskutek czego nie mógł się oprzeć nostalgii. Wyobrażam sobie, że myśl o śmierci, tak daleko od swoich, musiała go napełniać wielką do nich tęsknotą. Wszystko to było jakby wypisane na jego twarzy, pełnej zresztą rezygnacyi. Był to człowiek wykształcony, zajmował się dużo zoologią i botaniką, dostarczał do muzeum ciekawych okazów i umiał je przyrządzać. Wyznaję, że dziwiło mnie nieco skromne stanowisko brata, jakie zajmował w misyi, ale o powody nie chciałem pytać.
Gdyśmy opuszczali Manderę, brat Aleksander czuł się nieco zdrowszy. Potem nie miałem o nim wiadomości.
Pierwszy dzień zeszedł nam szybko. Zażywaliśmy wczasu, to śpiąc, to siedząc na biegunowych krzesłach pod werandą i spoglądając na zatopiony w świetle ogród. Gawędka z księżmi skracała godziny między obiadem a wieczerzą. Podczas małej przechadzki, przed zachodem słońca, przybiegły dzieci z misyi z oznajmieniem, że „nioka“ (wąż) siedzi między dylami, przygotowanemi pod budowę gmachu kościołka. Ponieważ nie spotkałem dotąd węża w Afryce, wziąłem strzelbę i poszedłem. Dzieci poczęły wyciągać dyle z wielką odwagą i nakoniec wyparowały z nich nieszczęśliwą „niokę“, którą wystrzał śrutem rozerwał na dwoje, tak, że drugą połowę znalazłem o kilkanaście kroków od pierwszej. Rzecz przytem godna uwagi, że gdy przednia część przestała się ruszać zaraz po wystrzale, druga wiła się gwałtownie przeszło pół godziny. Był to wąż długi mniej więcej na metr, czarny, z dwiema podłużnemi pręgami od głowy do ogona. Ubarwieniem przypominał pijawkę. Brat Aleksander mówił mi, że należy on do gatunku bardzo jadowitego; na nieszczęście, skóra była tak porwana, że nie mogłem jej zachować.
Noc przyniosła mi doskonały wypoczynek, naprzód dlatego, że spędziłem ją rozebrany, w łóżku, a powtóre, że od Adenu nie mieliśmy ani jednej tak chłodnej. Mandera leży już na znacznej wysokości nad poziomem morza, kraj bowiem podnosi się stopniowo coraz wyżej od samego oceanu, a po przejściu Wami, idzie się do samej misyi zupełnie pod górę. Czułem się zdrów i gotowy do dalszych trudów, natomiast towarzysz mój, który nocował w jednej z wież kamiennych, nadszedł blady, niewyspany i oświadczył, że całą noc spędził, jak król Popiel, na zaciętej walce z olbrzymiemi szczurami, które miały gniazdo w samem jego łóżku i wzięły go widocznie za „nyamę“ (zwierzynę), przeznaczoną na natychmiastowe spożycie. Brat Aleksander wypowiedział im zaraz za to wojnę, w której, mimo cudów waleczności z ich strony, wyparł je z łóżka i z wieży na dzikie pola.
Zrana tegoż dnia mieliśmy dowód, jak wielki wpływ wywierają misyonarze na okoliczną ludność. Koło godziny dziesiątej przyszła cała gromada murzynów sądzić się o kobietę. Domyślałem się wprawdzie, że to nie są chrześcianie, między chrześcianami bowiem tenby się uważał za właściciela kobiety, który wziął z nią ślub, sądziłem jednak, że to ludzie z najbliższej okolicy. Tymczasem, gdzie tam! Przyszli oni o cztery dni drogi. Dwaj młodzi murzyni stanęli, jako strony sporne, równie młoda, i mówiąc nawiasem, wcale przystojna murzynka, jako przedmiot sporu, ojciec jej, jako osoba oskarżona, że pobrała zadatki od stron obu — i wreszcie pięciu lub sześciu innych czarnych, jako świadkowie.
Patrzyłem na tę scenę sądu z wielką ciekawością. Ojciec Korman zasiadł przed werandą, czarni stanęli przed nim szeregiem i mówili kolejno. Oczywiście, nie rozumiałem ani słowa, prócz wykrzyknika: „O M’buanam Kuba!“ od którego każdy zaczynał przemowę; podziwiałem jednak łatwość, z jaką wszyscy się wyrażali, obfitość słów i siłę akcentów. Nie zdarzyło się też, by sobie wzajem przerywano, tylko, gdy jedna strona mówiła, druga, przeciwna, za pomocą uderzenia dłonią o dłoń, wznoszenia oczu i wyciągania ramion w górę, zdawała się wzywać wszechmocne nieba, by nie ścierpiały dłużej kłamstw tak potwornych. Panna mówiła także długo i obficie, przymykając chwilami oczy, jakby się chciała napawać własną wymową.
Ksiądz Korman wysłuchał wszystkich w milczeniu, następnie zadał jeszcze kilka pytań i wreszcie wygłosił wyrok, przysądzający czarną piękność jednemu z przeciwników. Ten, nie tracąc chwili, objął dłonią jej kark i cała czereda odeszła pod cień szopy, aby wypocząć po długiej drodze. Nie słyszałem najmniejszego szemrania, nie widziałem żadnych objawów niezadowolenia ze strony przegrywających. Sprawa, po kilku cichych słowach księdza, skończyła się, jakby ją kto nożem uciął, co mnie tembardziej dziwiło, że przecie misyonarze nie mają żadnej władzy wykonawczej. Jest to wprost dowód ze strony czarnych ślepego zaufania w większą mądrość i w większą sprawiedliwość. Ksiądz Korman mówił mi, że taką rolę sędziego pokoju przychodzi mu odgrywać bardzo często i że nigdy nie zdarzyło mu się, aby jego wyroku nie uznano za ostateczny.
Był to dzień urzędowych przyjęć, albowiem może w godzinę później przyszła z kolei do mnie deputacya od naszych ludzi z prośbą, bym im wypłacił po kilkanaście pezas (sou) na życie. Franciszka nie było między nimi, więc wyrozumiawszy przez brata Aleksandra, o co chodzi, odpowiedziałem, że mi jest wszystko jedno, czy dam im teraz, czy dopiero w Bagamoyo; żałuję jednak, żem na pagazich nie najął Zanzibarytów, ci bowiem są bądź co bądź mężami, teraz zaś widzę, że mam do czynienia z głupiemi dziećmi, które nie wiedzą nawet tego, że w Manderze nic nie można dostać za pieniądze. Wzmianka o Zanzibarytach była widocznie szczególniej bolesną dla miłości własnej naszych ludzi, albowiem, gdy brat przetłómaczył im moje słowa, zawstydzili się niezmiernie i odeszli natychmiast — przez całą zaś następną drogę nikt się już o nic nie upominał. Bruno przyszedł znów po chwili i tłómaczył się, że on niczego nie chciał, do niczego nie należał i że nie jest tak głupi, jak inni.
Uwzględniając nawet wszelkie warunki naszej podróży, które czyniły ją dla murzynów stosunkowo łatwą, nie wyobrażam sobie, żeby gdziekolwiek na świecie można znaleźć ludzi łatwiejszych do prowadzenia, wrażliwszych na każde słowo i chętniejszych. Jestem przekonany, że podróżnik, któryby złożył swą karawanę np. z egipskich Arabów, byłby zmuszony codzień uciekać się do pomocy kija, a kto wie, czy i nie do rewolweru. Tymczasem z naszymi ludźmi nie potrzebowaliśmy prawie głosu podnosić. Oczywiście, że taki stosunek zmniejsza o połowę trudności i kłopoty podróży. Istnieje mniemanie, że najwierniejszych pagazich znaleźć można na stałym lądzie; zanzibaryci-mahometanie mniej są łatwi do prowadzenia, jednakże sprężysty człowiek da sobie z nimi radę, a przytem znajdzie między nimi ludzi bardziej przywykłych do służby u białych.

Przez cały pierwszy dzień pobytu w Manderze, nasi pagazisowie, siedząc pod werandą szopy, szyli koszule z białego perkalu, który otrzymywali jako codzienną zapłatę na życie. Nazajutrz poubierali się w nie i chodzili po Manderze z tak pysznemi minami, jak pawie, spoglądając z góry na miejscową ludność i udając „wielki świat.“ Zresztą w Manderze dobrze im się działo, albowiem kassawy był dostatek i mogli ją jeść z solą, za którą przepadają, ale która w ogóle należy do przedmiotów takiego zbytku, na jaki lada murzyn nie może sobie codziennie pozwalać.
Mandera. — Dom główny.
W Manderze spędziliśmy całe dwa dni, aby zupełnie dobrze wypocząć. Zeszły one bardzo szybko na oglądaniu misyi i rozmowach z księżmi. Ojciec Korman potwierdził nam to, co już słyszeliśmy od brata Oskara w Bagamoyo, że przybyliśmy w porze dla polowania najgorszej. Był to marzec, zatem na południowej półkuli koniec lata, czas największych upałów i wysychania kałuż, podczas którego zwierz cofa się w góry, by w chłodnych wąwozach znaleźć ochronę przed spiekotą. Szczególniej zebra, antylopy i bawoły, które żyją nie w gąszczach, ale na otwartych łąkach, szukają wówczas stron mniej gorących, za niemi zaś ciągnie rzesza drapieżników. W okolicach rzek można jednak znaleźć małe stadka, a ojciec Korman upewniał nas, że idąc w stronę góry M’Pongwe, która właśnie miała być ostatecznym celem naszej wycieczki, będziemy z pewnością widzieli antylopy.

Ponieważ zdrowie służyło nam dotąd wcale nie źle, mieliśmy żywną ochotę dotrzeć przynajmniej do gór U-Zagara, położonych jeszcze o ośm lub dziesięć dni drogi od Mandery, ale ze względu na spóźnioną porę roku, musieliśmy wyrzec się tej myśli. Massika mogła się lada dzień rozpocząć, a w czasie massiki zwierz chroni się w gąszcza, człowiek pod dachy chat, karawany nie chodzą, kraj jest cały w dżdżu, w błotach i wyziewach, na które naraża się ten tylko, kto przedsiębiorąc podróż ogromną, nie może jej ukończyć w porze suchej. Jedyny sposób byłby przeczekać w jakiej misyi porę dżdżystą i po jej przejściu puścić się dalej, ale to mogą czynić, albo ludzie, którzy z podróży zrobili sobie wyłączny zawód życia, albo ci, którzy nie zostawili nikogo w domu.
Przytem polowania mogliśmy znaleźć w drodze powrotnej, w miejscowości Gugurumu, położonej w kraju zupełnie niezamieszkałym, na północ Kingani, niedaleko od jej ujścia. Znajduje się tam kałuża z wodą słodką, że zaś na kilka mil wokoło niema innej, a woda w Kingani jest już z powodu bliskości morza słona, przeto wszelki zwierz, żyjący w okolicy, musi przychodzić do owej kałuży, jako do jedynego poidła. Ksiądz Korman namawiał nas koniecznie, byśmy, wracając, rozbili na kilka dni namiot w Gugurumu lub pobliskiej Karabace; my zaś oczywiście postanowiliśmy pójść za tą radą.
Tymczasem czekała nas jeszcze wycieczka w górę rzeki Wami, aż do podnóży M’Pongwe, z których wypływa mała rzeczka M’sua, wpadająca aż do Lungerengere, jedynego przytoku Kingani. Dowiedzieliśmy się też z przyjemnością, że O. Korman zamierza wziąść udział w tej kilkudniowej wyprawie.
Jakoż, po południu następnego dnia, wyruszyliśmy we trzech, w towarzystwie naszych ludzi i pewnego królika sąsiedniej wioski, który znany był O. Kormanowi, jako biegły myśliwiec. Przed wyjściem posłaliśmy polecenie do Tebego, aby przyszedł do Mandery i czekał tam na nasz powrót w tym celu, by nas poprowadzić następnie do Wianzi i Ibrahimu, pięknych wiosek, położonych nad Wami, na drodze do Gugurumu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.