<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lotosy
Pochodzenie Szkarłatny kwiat kamelji
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LOTOSY.

Niedaleko od starej Jokohamy stały przed 400 laty olbrzymie świątynie z posągami Buddy-Gotamy. Ludzie nie pamiętali ani czasów, gdy tu stanęły, ani ludzi, którzy wznosili te potężne ściany z grubych kloców cedrowych i sosnowych, mury z kamieni, piękne pagody z porcelany, laki i złocenia, posągi bóstwa z bronzu, drzewa, kości lub tajemniczych nefrytów, barwą przypominających zielone wodorosty z dna głębokiego stawu, ciepłą, różową skórę niewinnej musme, lub obłoki mleczne, mgliste i tajemnicze.
Za świątyniami ciągnęły się zabudowania klasztorne, domy zajezdne, przepełnione ryżem śpichrze, składy ze wszelkim dobytkiem, pałacyki starszych mnichów i bonzów w żółtych i czerwonych szatach.
Kapłani Buddy zapomnieli przepisów jego mądrej nauki i pędzili życie w bezczynności, zabawach i rozpuście, gorsząc naród Daj-Nippon i rzucając w jego środowisko ziarna zepsucia i trucizny dla ducha.
Nikt nie wertował starych ksiąg mądrości, nikt nie studjował Atharwy Wedy, Dhammapady i Katha Vatthu, nie czytał życiorysów boskiego Sakkia Muni i mnisi coraz bardziej pogrążali się w ciemnocie i zepsuciu. Słowa ich były jak suchy piasek, jak ziarno, oddawna zgniłe i umarłe, jak tchnienie mogiły. Nikogo już one nie porywały, nie wstrzymywały i nie nauczały.
Pobożni przestali odwiedzać świątynie i unikali kapłanów, głoszących prawdę zimnemi ustami obłudników. Niewiara i zwątpienie wkradły się w serca ludu, aż stracił ścieżkę, prowadzącą do Boga przez trzęsawisko życia.
Zbrodnie i zepsucie panować zaczęły na ziemi Daj-Nippon. Nic już nie kierowało ludem. Wiara stała się przesądem, miłość — rozpustą, ojczyzna — targowiskiem, mądrość — zwątpieniem.
Zdawało się, że naród, stary, waleczny, uczciwy naród zapadł na ciężką i śmiertelną chorobę.
Ujrzał tę klęskę Nobunaga, wielki syn swego kraju. Całe życie poświęcił walce o spokój i potęgę Daj-Nippon. Poskramiał możnych, a czyniących krzywdę dajmio, hamował swawolę walecznych samurajów i z dymem puszczał osady rozbójników i piratów, tylko trupy za sobą zostawiając.
Na drodze stanęli mu kapłani i mnisi ze świątyń Buddy. Zapomnieli oni prawa, co doszły z Gangesu aż hen! na Hondo, Hokkaido, Kiuszu, Szikoko i Karafuto, i na bezczynną, bezwładną i bezładną tłuszczę zamienili naród, przez groźnego Nobunagę umiłowany nad życie.
Przywołał pewnego razu Nobunaga przed oblicze swoje ulubionego wodza Hidejoszi, i jego druha wiernego — Jejasa i rzekł:
— Gdy na dobrem drzewie rodzić się poczynają trujące owoce, ogrodnik ma ściąć to drzewo, ponieważ przestało być dobrem.
Wodzowie słuchali w milczeniu, nie rozumiejąc, do czego zdąża władca, a ten ciągnął dalej:
— Wielki nauczyciel, Budda, rzucił nam ziarna swojej nauki, iskry swego ducha. Porwał je wiatr południowy i niósł przez Indję, Chiny, Koreę... Upadły na naszą ziemię i plon obfity przyniosły. Lecz źli ludzie, duchem słabi i nieświadomi wielkiego celu, stratowali żyzny łan i zgasili płomień boski! Ze zdrowych ziaren chwasty wyrosły, z ognia — ciemność powstała. Zbrodniarze powinni być śmiercią karani, krzew jadowity ma być z korzeniami wyrwany.
— Rzekłeś, władco! — odpowiedzieli wodzowie. — Lecz o kim mówisz? Na kogo ma spaść ręka twoja?
— Nędzni, rozpustę szerzący kapłani mądrego Buddy mają zginąć! Ich klasztory i świątynie oddacie płomieniom, gdyż trucizna dla ducha obrała sobie w nich siedlisko...
Odeszli Hidejoszi i wierny Jejas, a w kilka dni później po całym kraju szalała krwawa wichura. Wojownicy Hidejoszi mordowali bez litości żółtych i czerwonych mnichów i kapłanów Buddy i palili klasztory i świątynie, jakgdyby dżuma straszliwa kryła się w ich murach.
Gdy Hidejoszi doniósł Nobunadze, że wszystko już skończone, władca zechciał odwiedzić najbliższy klasztor, zburzony z jego rozkazu.
Pokazano mu około Jokohamy miejsce, gdzie stały świątynie, pagody i domy mnichów.
Nobunaga stał i patrzył na zgliszcza, gruzy i trupy.
Nagle do duszy jego zakradło się zwątpienie.
— Czy dobrze uczyniłem, burząc przybytki Buddy? — pytał siebie z trwogą.
Długo trwała ta rozterka i walka w duszy, aż Nobunaga padł twarzą na ziemię i zawołał głośno:
— Budda — Nauczycielu dobrotliwy! Miota się dusza moja i nie mam znikąd odpowiedzi. Błagam cię — uczyń cud, abym wiedział, dobrze, czy źle zrobiłem dla mądrości twojej i dla dobra ludu mego! Uczyń cud!
Nie zdążył jeszcze skończyć błagania swego, gdy z ziemi, zgliszczami i skrwawionemi trupami pokrytej, wyrastać zaczęły lotosy.
Rosły szybko, pędy puszczając obficie, aż pysznie zielenić się zaczęły piękne liście i różowem, żółtem i białem kwieciem rozkwitły wspaniale.
Cała równina w morze lotosów zmieniać się zaczęła, ciesząc oczy Nobunagi i kojąc trwogę jego wielkiej duszy...

II.

Za Jokohamą od tego czasu pozostało to pole lotosów. Umierają i rodzą się na nowo, gdy miesiąc Amidy — sierpień łka i łzy roni nad ziemią, smętny i beznadziejny. Wtedy kwitnąć poczynają lotosy wokoło Jokohamy, szeleszczą szerokiemi liśćmi i budzą uśmiech nadziei pysznemi cieszącemi wzrok kwiatami o kształtach cudnych, o barwach wesołych.
Szemrzą i szeleszczą liście, opowiadają stare baśnie, wspominają o dawnych ludziach i dziejach, głoszą proste hasła prawdy, rozpalają miłość dla słabych, rzucają ogniste słowa, wołające do walki z nieprawdą i zbrodnią.
Nic nie zmienia woli Amidy i proroczego życia lotosów.
Podziemne, mściwe szatany wstrząsnęły piękną Hondo, w gruzy i zwaliska zmieniły wspaniałe Tokio, zadumaną o przeszłości Jokohamę, uśpioną Kamakurę, rozmarzone Nikko i Nagoję, lecz lotosy przetrwały dzień kaźni, wybujały pięknie i barwnie i szepcą stare opowieści o dawnych klęskach, mękach i dziejach, aby ludzie zrozumieć mogli drogi prawdy i wiekuistego szczęścia.
Żyjcie jak najdłużej, pyszne, barwne lotosy!
Cieszcie oczy ludzi, kojcie ich troski, mówcie o życiu, krótkiem jak błyskawica, i o duchu nieśmiertelnym i potężnym, co nie zna grzechu, nieprawdy, wojny i mordu, o duchu, tym najpiękniejszym darze Boga-Twórcy, który ręką miłościwą i hojną rzucił go na ziemie białych, żółtych, bronzowych i czarnych ludzi, do wszystkich zakątków lądów i wysp, aby kiedyś z tego siewu wyrosła prawda bez skazy, nieśmiertelna, jak Bóg, i potężna, jak On!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.