<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł Lucyan
Rozdział Rozmowa XIV. Tymon, Dyalog
Pochodzenie Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym
Wydawca U Barbezata
Data wyd. 1830
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ROZMOWA XIV.
Tymon, Dyalog.

Tymon. O! Jowiszu ze wszystkiemi przydomkami, które ci ludzie nadali, lub nadać jeszcze mogą rymotworcy, a wówczas osobliwie, gdy im wiersz nie w skład idzie, ciebie to albowiem, jak oni mniemają, wielce obchodzi; gdzież twój łoskot? gdzież twój grom? gdzież twoje błyskawice? trzęsienia ziemi? zburzenie żywiołów? Patrz, jak Salmoneusz zamyśla przeciw tobie piorunami trzaskać, gdy ty na to wszystko niebaczny wśród niebios zdajesz się drzymać i zasypiać! Gdyś był młodszym, drżały szalbierze, oszusty i zdrajcy. Grzmoty, grady, powodzie, oznaką były zapalczywości twojej, i ledwo jednego razu Deukalion tylko ocalał. Teraz świątynie puste, z ołtarzów się ani kurzy, kto wie czy się z tobą nie stanie, coś ty ojcu wyrządził. Oto jeszcze niedawno odarli ci złotą brodę w Olimpji, a tyś z twoim piorunem siedział, jakby kogo innego golono.
A i ze mną patrz co się dzieje! Tylem nędzarzów zapomógł, ubogich zbogaciłem, zgoła będąc dobroczynnym, względnym, ludzkim, to zyskałem, iż jestem w nędzy, a nikt o mnie nie pamięta. Ci co byli na zawołaniu, patrzyć teraz na mnie nie chcą; jeżeli kogo spotkam, albo mnie mija, albo skoro zdaleka spostrzeże, wraca się nazad, jakby węża obaczył. Ściśniony nędzą, uciekłem w las, i za najem ziemię kopię : to mi tylko zostało w zysku, iż na niewdzięczników nie patrzę.
Powstań Jowiszu! rozpal w Etnie grot twój dzielny, i daj poznać, co ten grot może : bo inaczej kto wie, czy nie uwierzą Kreteńczykom, co powiadają, iż tam nie osiadłeś, gdzie mówią, iż siedzisz.
Jowisz do Merkuryusza. Coto za oszarpaniec, co pod górą Himetu ziemię kopie, a na mnie wrzeszczy?
Merkuryusz. Alboż nie znasz, ojcze, Tymona Echekradczyka! Tento jest sam, co nam słał hojne ofiary, i darami świątnice nasze obdarzał.
Jowisz. A czemuż w nędzy? jakże się odmienił! ledwiem go poznał.
Merkuryusz. Zbytnia go poczciwość, i dobroć serca zniszczyła : rozumiał, iż użyczał przyjaciołom, co między kruki i wilki miotał. Ci objadłszy go, skradli i poszli, bo już nie było co jeść i kraść. Musi więc jak widzisz, ziemię kopać dla kawałka chleba, iżby z głodu nie umarł.
Jowisz. Zabiegę ja temu, i poradzę, żeby nie mówili ludzie, żeśmy im podobni. Zatrudnienia inne nie dały czasu zwrócić oczu ku niemu, zwłaszcza teraz gdy mędrki zyskały wziętość; odtąd taki wrzask w Atenach, iż prośby poczciwych ludzi ledwo usłyszeć można! Przywołaj Plutusa, i powiedz mu, iżby się tu z trzosem swoim stawił, a potem niech idzie do Tymona, i choćby go przyjąć nie chciał, niech nie odchodzi. O niewdzięcznikach i zdrajcach będę ja pamiętał, skoro mi piorun naprawią, bo mi się strzaskał na Anaxagorze, co powiadał, iż bogowie o ludziach nie pamiętają, i o rzeczy ziemskie nie dbają.
Merkuryusz. Jak widzę, niezłe to czasem i wrzaskiem się naprzykrzyć, kiedy inaczej zyskać nie można. Gdyby był Tymon cicho siedział, kto wie, jakby był jeszcze długo ziemię kopał.
Plutus. Stawam Jowiszu, na twój rozkaz, ale do Tymona nie pójdę.
Jowisz. Dlaczego? a zwłaszcza gdy ja każę?
Plutus. A on cito mnie z domu swego wypchnął, mnie który przodków jego, rodziców, nierozdzielnym byłem towarzyszem. Mamże się poto wrócić, abym pochlebców, oszustów, wyjadaczów pasł, jak mi się to już u niego zdarzyło. Masz mnie Jowiszu posyłać na świat, tam mnie raczej posyłaj, gdzie wiedzą, co komu, jak, i wiele dać należy. Ale tacy, jak on, niech się o rydlu i o łopacie z ubóztwem i nędzą rozpoznawają. Dobry temu na dzień grosz, kto się 100,000 na rok obchodzić nie umiał.
Jowisz. Nie taki już teraz Tymon, jak był przedtem. Nauczyła go nędza, jakto trzeba być bogatym. Ale też i ty Plutusie masz mu za złe, że cię na świat puścił, a skarżysz się ustawicznie na tych, którzy jak cię raz złapią, nie dają ci wynijść na świat. Duszą cię w skrzyniach, pleśniejesz w sklepie, a od ustawicznego rachowania, powiadasz, iż ci się palce pokurczyły. Przykrzą ci się, jak mówisz, twoi ustawiczni posługacze.
Plutus. Ja się z tego nie usprawiedliwiam, co mi zarzucasz. Nie z łaski swojej Tymon mnie wolnością obdarzył : jego nieczułość i lenistwo otworzyły mi wrota. Ci co mnie zamykają i strzegą, mniemają, iż przeto wzmogę się i urosnę, i zostają w błędzie. Daremnie mnie albowiem więżą, gdy wkrótce i rychle, albo złodziej, albo co pewniej dziedzic, najczęściej marnotrawnik, przewietrza mnie, i wypuszcza. Ani więc chwalę tych którzy mi dają wolność, ani ganię, co zatrzymują; ale tych szacuję, którzy umiejąc się zemną obejść, i w zatrzymaniu, i w wypuszczeniu roztropną miarę dzierżą : zgoła tak zemną trzeba poczynać, jak z młodą żoną, która zbyt strzeżona, i nadto wolna, zawiedzie.
Jowisz. Darmo się z mową rozwodzisz, sami się oni karzą, gdy albo jak Tantal, wśród wody pragną : albo jak Fineasz muszą cierpieć, iż co przed nimi dla posiłku postawią, Harpije zjedzą, a oni głodni : idź do Tymona.
Plutus. Pójdę, ale woru dziurawego nie napcham; ja będę lał, a przez rzeszoto Danaid wody przeciekną.
Jowisz. Jak wór się nie napcha, znajdzie się na dnie rydel : ty zrób go bogatym. Ty zaś Merkuryuszu, zaprowadź go.
Merkuryusz. Idźmy Plutusie. Cóżto? widzę, kulawiejesz.
Plutus. Nie często ja chramię. Kiedy mi Jowisz do kogo każe iść, umyślnie się czynię chromym i kulanym, a czasem tak długo się wlokę, iż się drugi i nie doczeka, co na mnie wyglądał; ale kiedy trzeba odchodzić, mam u nóg skrzydła, i chyżej nad ptaki lecę.
Merkuryusz. Nie ze wszystkiem to prawda, co mówisz; znałem takich, którzy nie mając za co kupić powrozu, żeby się powiesili, nazajutrz panowie, śmieli się z ubogich.
Plutus. Kiedy się to zdarza, wtenczas mnie Pluton posyła; i bywam u dziedziców, ci skoro nieboszczyka pochowają i niby opłaczą, udają się do mego więzienia. Dopieroż tam rozkosz, gdy mnie z łańcuchów i kłódek uwolnią, a ja się cieszę, iż się śmieją z przeszłego mojego strażnika.
Merkuryusz. Powiedz mi teraz, jak umiesz trafić tam, gdzie cię posyłają, kiedyś ślepy?
Plutus. Alboż ty rozumiesz, że ja tam idę, gdzie mnie posyłają?
Merkuryusz. Już ci nie inaczej, a jakżebyś woli Jowisza zadość uczynił!
Plutus. Bynajmniej się tak nie dzieje : jak mnie gdzie poślą, ja jak ślepy idę na domysł, i na kogo napadnę, tego bogacę, a on rozumie, że do niego poselstwo, i ciebie czci, jakbyś ty bogactwa, ile bożek przemysłu, sprowadził.
Merkuryusz. Więc się nie tak dzieje, jak Jowisz chce?
Plutus. A poco ślepego posłańca wybrał! że więc wiele złych, a dobrych mało, niedziw, że ja tam idę, gdzie częściej trafiam.
Merkuryusz. A jak ty zdołasz wynieść się i z domu uciec, gdzie gościsz, kiedyś ślepy?
Plutus. Wtenczas i wzrok się wraca, i nogi zdrowe.
Merkuryusz. Odpowiedz mi jeszcze na to, dla czego choć jesteś wynędzniały i nikczemny, chromy i ślepy, tak cię kochają i wielbią?
Plutus. Albo rozumiesz, że ja się im takim wydaję, jak jestem?
Merkuryusz. Chybaby byli ślepemi, żeby cię takim nie widzieli, jakim jesteś.
Plutus. To, co mnie leczy, gdy uciekam, ich zaraża. Gdy u nich siedzę, mają wtenczas na inne rzeczy wzrok bystry, ale gdy na mnie patrzą, inakszy ich wzrok, a ja też przywdziewam na siebie inszą postać, i choć to czynię dość niezgrabnie, oni są oszukani, bo chcą być oszukanemi.
Merkuryusz. A gdy mają dosyć, czy trwają w błędzie?
Plutus. A kiedyż chciwy ma dosyć! a choćby i tak było, i na to ja mam na pogotowiu moje sposoby.
Merkuryusz. Jakież są?
Plutus. Oto skoro się przedemną domu, gdzie mam wnijść, drzwi otworzą, natychmiast wsuwają się za mną, duma, zuchwałość, chełpliwość, fałsz, potwarz, naśmiewanie się z drugich, wielkie osobie rozumienie, wzgarda inszych, i inne liczne, a zwyczajne moje posługaczki. Te jak tylko opadną gospodarza i z nim się oswoją; wielbi, czem gardził : naśmiewa się z tego, co czcił, żąda, czego się strzegł, i tym szacowniejszym stawam się względem niego, im mnie większa sług moich gromada otacza.
Merkuryusz. Jednakże niestateczny jesteś, i jak węgorz wijesz się i wyślizgasz się z ręku tych, co cię trzymają. Ubóztwo zaś jak chmiel trzyma się trwale, gdzie się raz imie; i choć mu nieradzi, zostawa przecie. Ale czas trawimy, a tu trzeba iśc z trzosem do Tymona.
Plutus. Nie Trasuj się o to, gdzie ja, tam i trzos.
Merkuryusz. Zalecieliśmy już do Attyki, ujmij się mego płaszcza, żebym cię do Tymona zaprowadził.
Plutus. Dobrze czynisz, gdy chcesz być moim przewodnikiem, możebym do jakiego lichwiarza, albo oszusta trafił : ale słyszę brzęk, jakby kto bił w kamień żelazem.
Merkuryusz. Tymon to grunt kamienisty wydobywa. Nie sam, widzę : jest przy nim ubóztwo, a obok niego praca, wstrzemięźliwość, roztropność, statek, a nawet i męztwo.
Plutus. Kiedy tak, nie będą nam tu radzi, wróćmy się.
Merkuryusz. Jowisz kazał, trzeba słuchać.
Ubóztwo (do Merkuryusza). A gdzie ty tego ślepego wiedziesz?
Merkuryusz (do Tymona). Posyła nas Jowisz.
Ubóztwo. I posyłają, go do Tymona wówczas, gdym go oszukanego, wyniszczałego i w niwecz obróconego od rozkoszy i zbytków, do siebie przyjęło, i oddawszy w straż wstrzemięźliwości i pracy, przeistoczyło go w prawego człowieka. Nie macież dla mnie tyle przynajmniej względu, iżbyście mi chcieli zabierać tego, któregom przecież przyswoiło? iżbyście go dali na łup i pośmiewisko dawnym jego panom, i znowu przywiedli do nędzy, wzgardy, i wyszydzenia?
Merkuryusz. Tak Jowisz chce.
Ubóztwo. Odchodzę. Idźcie za mną praco, nauko, i cnoto!
Merkuryusz (do Plutusa). Już sam, przystępujmy.
Tymon. Ktoście wy, i pocoście tu przyszli? nie trzeba mnie najemnikowi odwiedzin. Wynoście mi się zaraz, precz, bo jak się zacznie między nami rozprawa, od motyki, pójdzie do rydla, a skończy się na kamieniu : rozumiecie?
Merkuryusz. Uśmierz się, niebaczny : bogowie jesteśmy, ja Merkuryusz, a to Plutus. Prośby twoje wysłuchane : Jowisz nas do ciebie przysyła : przynosimy obfitość i szczęście.
Tymon. Czy wy bogowie, czy ludzie, ja wam nierad; dajcie mi pokój, bo ja nie żartuję, a com powiedział, dotrzymam.
Plutus (do Merkuryusza). A to jakiś szaleniec : wynośmy się.
Merkuryusz (do Tymona). Porzuć dzikość prostaczą, a z darów Jowisza korzystaj. Będziesz, byleś chciał, najszczęśliwszym z ludzi.
Tymon. Dajcie mi pokój, obejdę się bez was, przy rydlu i motyce na niczem mi nie schodzi, bylebym był sam.
Merkuryusz. Mamże ja to Jowiszowi powiedzieć? Skrzywdzili cię ludzie, słusznie się gniewasz; ale gdy sprzeciwiasz się dobroci bogów, jestże rzecz przyzwoita?
Tymon. Jowiszowi i tobie wielce dziękuje, ale Plutusa nie chcę.
Merkuryusz. Dlaczego?
Tymon. Bo on mi wszystko złe nadarzył. On mi pochlebców w dóm nasłał, on zdrajców, oszustów sprowadził, a nakoniec sam uciekł, a za nim cała niegodziwa zgraja. Poczciwe zaś ubóztwo, wtenczas gdy byłem opuszczony, samo do mnie przyszło, praca za niem : przestając ze mną poufale i łagodnie, nauczyło tem gardzić, bez czego się obejść można, a nadało czego potrzeba. Skarbu takiego zdrajca nie pozbawi, pochlebca nie wyłudzi, złodziej nie ukradnie, tyran nie wydrze. Wróćcie się do Jowisza i powiedzcie, iż jeżeli chce mi dogodzić, niech skarze filuty i zdrajcy.
Merkuryusz. Porzuć niewłaściwą stanowi twemu porywczość i pracę, a nie gardź tem, coć Jowisz daje.
Plutus do Tymona). Ty widzę chcesz, abym się usprawiedliwił?
Tymon. Mów, ale krótko, bo ja bajek nie lubię.
Plutus. Przyznaj sam, czym ja zle uczynił, gdym ci dał bogactwo, a zatem użycie. Zwiedli cię zdrajcy : a pocoś im wierzył? na mnie się skarżysz! Jabym na ciebie powinien się skarżyć, żeś mnie szanować nie umiał, i polem z domu wypchnął. I cożeś wskórał? za purpurę łachmany, za rozkosz pracę. Nierozumiej, żem ja do ciebie z przeprosinami przyszedł; Jowisz mi kazał i muszę.
Merkuryusz. Kop ziemię Tymonie, a ty Plutusie, każ przyjść bogactwu.
Tymon. A jużci widzę rad nierad, muszę być bogatym, kiedy tak chcą bogowie. Ale sam zważ Merkuryuszu, na jakie mnie ty trudy i niepokoje narażasz, mnie, który już byłem na łonie ubóztwa odetchnął.
Merkuryusz. Znoś przykrość, jeźli to co zyskasz, przykrością jest, albo ci się tak zdawać będzie : ja gdzie mi kazano, udać się muszę.
Plutus. Znać po szeleście, iż Merkury odleciał. (Do Tymona) : Kop ziemię; bogactwa przybywajcie, bądź zdrów. Odchodzi.
Tymon. Dalej mój rydlu! uderzaj w ziemię, złoto cię czeka. O Jowiszu, Merkuryuszu, Korybanty! wy wszyscy niebios bogowie! co tu ja widzę! jakie skarby? Coto tu złota? jaki blask? ale czyli mi się to tylko nie śni? a jak się obudzę, zamiast brył złotych, węgle się ukażą! ale dotykam, ale piastuję w ręku : złoto widzę, nie węgle. Złoto, zioło szczere, ważne się połyska. O jakżeto radosny widok! jaka postać przyjemna i wdzięczna! złoto! skarbie! ty będziesz odtąd moim wiernym, moim rozkosznym, moim jedynym przyjacielem, wspołecznikiem, towarzyszem, radą, zgoła wszystkiem, czem tylko być można. Zdaje mi się, iż widzę Jowisza przemienionego w złoto; i jak się tu nie dziwować, iż miłość dziewicy zyskał?
O Midasie! Krezusie! jakżeście teraz w porównaniu i ze mną ubodzy! za nic przeciw moim skarby monarchów Assyryjskich i Perskich. Rydlu i motyko, narzędzia szczęścia mojego! Bogom was na ofiarę poświęcam, abyście były wiecznym dowodem i pamiątką wdzięczności mojej!
Teraz od tego zaczynam. Kupię naprzód grunt ten, który nająwszy, z tak wielką dotąd pracą uprawowałem. Wieżą potem na temże miejscu postawię z ciosu, z żelaznemi kratami z głębokim okopem i zwodem, i tam w ogromnych a głębokich sklepach złożę skarby moje; strzedz ich będę przez całe życie, a jak umrę, tam mnie pochowają...
To urządziwszy, takowe czynię ustanowienie, i poprzysięgam, że go wiernie dotrzymam. Towarzystwa ludzkiego, jakiekolwiek bądź, i jakim tylko mogłoby być sposobem, wyrzekam się. Wszystkimi ludźmi przeszłemi, teraźniejszemi i przyszłemi, jaty tylko byli, są, i być mogą, gardzę, brzydzę się, z nich się naśmiewam i będę naśmiewał. Żadnemi się względami, prośbami, obietnicami, darami, nadziejami, wzruszyć nie dam. Żebrzącemu, łaknącemu, pragnącemu, płaczącemu i tam dalej odmówię. Zgoła, całemu rodzajowi ludzkiemu teraz, potem i na zawsze nieprzyjaźń głoszę, i wojnę wypowiadam.
Przybieram do dawnego nazwiska przydomek Mizantropa odludka. Przywdziewam na siebie grubiaństwo, prostactwo, dzikość, nieludzkość. Niech na mnie doświadczą ludzie, czegom ja od nich doznał.
Trzeba teraz, iżby wiedzieli, że ja bogaty; ale ja się widzę daremnie troskam. Już wieść skarbu ich doszła; jużci się gromadzą i biegną do mnie, jakby ich kto pędził. Wystąpię na wzgórek, lepiej stamtąd będzie kamieńmi na nich rzucać. Najpierwszy przystępuje Gnatonides, ten właśnie, który wczoraj dał mi kawał powrozu, gdym go o chleb prosił, a zjadał najsmaczniej przedtem moję pieczenią.
Gnatonides. Sprawdziło się, com ja mówił, iż najcnotliwszego z ludzi bogowie nie opuszczą. Witaj Tymonie najsłodszy i najmilszy, rozkosznych uczt i biesiad dawaczu i sprawco?
Tymon. Witaj Gnatonido! sławny pieczeniami, najżarłoczniejszy z sępów, najniepoczciwszy z filutów.
Gnatonides. A tyś kochanku nie przestał żartować! Powiedz proszę, gdzieś ucztę zgotować kazał. Przynoszę ci nową piękną piosneczkę.
Tymon (pokazując motykę). A ta cię śpiewać kochanku nauczy. (Bije go.)
Gnatonides krzycząc. Bratulu, śmiesz się na mnie porywać, idę na skargę do Areopagu.
Tymon. Biegaj, a prędko, bo gorzej będzie, (ucieka Gnatonides.) A to widzę Filiander, którego córce dałem był posag za to, że mój głos chwali. Schorzały i głodny przyszedłem do niego, i kazał mnie obić.
Filiander. Teraz się widocznie umysł twój wspaniały wydaje, Tymonie gdyś bezczelnego natręta zuchwalstwo ukarał. Witaj mężu znamienity i celny, który gdy złych od siebie oddalasz, dajesz poznać światu, jaka gołębiąt od kruków drapieżnych różnica. Ludziom teraźniejszego sposobu myślenia wiesz, iż zaufać i wierzyć nie można. Stara cnota jak złoto : to mnie z tobą łączyło i łączy. Gdybym się rozwodził z słowy, zdawałbym się dawać naukę temu, któregoby i Nestor rad słuchał.
Tymon. Bajki mi pleciesz, a których ta łopata, co ją trzymam nie chce : na przywitanie zaś tej starej cnoty, jak złoto, pozwol; (bije go i wypędza).
Otże trzeci Demeasz krasomowca, co się był ze mną z łaski swojej spowinowacił, i nazywał braciszkiem, a potem się mnie wyrzekł.
Demeasz (trzymając w ręku papier). Witam cię Tymonie, ozdobo pokolenia naszego, kolumno Aten, zaszczycie Grecyi. Lud zgromadzony czeka na cię : oto wyrok, do którego byłem przywodcą, tobie go niosę. (Czyta ) « A ponieważ Tymon Koliteńczyk z pokolenia, Echratyda syn, mąż nie tylko cnotą i przymiotami, ale i nauką znamienity, wielkiemi dziełmi, wiele się do uszczęśliwienia Rzeczypospolitej przyłożył; w igrzyskach zwyciężcą został, w Olimpji, zaś —
Tymon. Alem ja na igrzyska zdaleka tylko patrzał, a w Olimpji nie byłem.
Demeasz. Będziesz, i służy to do wstępu. (Czyta dalej.)
« W Olimpji zaś uczczony wieńcem został; w roku przeszłym mężnie się na wojnie Peloponezu, przeciw Akarneńczykom sławił, gdzie 2,000 nieprzyjacielskiego ludu na placu położył. »
Tymon. Ale jak to być mogło, kiedy ja nie mając o czem iść na wojnę, zostałem w domu?
Demeasz. Nadtoś skromny Tymonie; (czyta dalej.) « Nadto i w innych czasach wojska prowadząc ku bitwie, tak na lądzie, jako i na morzu; w pokoju zaś pierwsze urzędy piastując, przemysłem i radą; wsparł i wzniósł ojczyznę swoję. Przeto więc my lud zgromadzony, dla tych tak sławnych, jawnych, dowodnych przyczyn, pochopów i pobudek stanowimy, i najwyższem urządzeniem i wolą naszą ogłaszamy, wszem w obec i każdemu z osobna, komu o tem wiedzieć będzie należało, iż podobało się nam kazać ulać ze złota szczerego posąg, wzwyż wspomnionego Tymona, z piorunem w ręku i promieniami na głowie, i obok Minerwy postawić; tenże z siedmią ze złota lanemi koronami uwieńczyć, i na publicznych igrzyskach, ku widokowi i uczczeniu wszystkich i swoich i przychodniów, wystawić. Wyrok ten podał ludowi, i przez niego przyjęty i umocowany ogłosił Demeasz krasomowca, tegoż Tymona powinowaty i uczeń.
Tymon. Już też to nadto panie Demeaszu krasomowco, powinowaty i uczniu mój, idź mi z oczu z twoim wyrokiem tak zuchwałym i głupim, jak i ty. (Bije go i wypycha.)
Demeasz. I śmiesz złoczyńco na mnie się targać? ty coś ratusz podpalił.
Tymon. Kłamco! ratusz nie zgorzał.
Demeasz. Nie zgorzał; aleś ty się pod niego podkopał, i wykradłeś to złoto, które u ciebie błyszczy.
Tymon. Fundamenta tam całe, ale twój grzbiet nie takim ja zrobię, jeźli mnie dłużej będziesz bałamucił. (Wypycha go bijąc.)
Demeasz. Gwałtu obywatele ratujcie!
Tymon. Nie krzycz bo motyka na pogotowiu; kiedym potrafił 2,000 Akarneńczyków na placu położyć, skoro tylko mi się spodoba, zgniotę cię, jak muchę. Idźże mi z oczu precz, a naucz się szanować zwyciężcę w Olimpji na igrzyskach o złotym posągu z piorunem i promieniami około głowy. (Demeasz ucieka).
Przecież pozbyłem się tego bezczelnika. Otoż nowy gość do mnie przybywa Trazykles filozof. A któżby go zdaleka nie poznał po stąpaniu z góry, zadartym łbie, po brodzie wydętej i brwiach ponurych. Mruczy cos pod nosem. Istny obraz Boreasza, bo i tak się odął. On to jest, coto odzieżą prostotę, chodem skromność, płaszczem mądrość oznacza. Rano o cnocie gada, a w wieczór niecnoty broi; napawa się przy obiedzie drobniuchno, a do poduszki kufle cedzi. (Do Trazykla).
Takżeś się to spóźnił z odwiedzeniem mnie mistrzu Trazyklesie?
Trazykles. Innych inne zamiary pędzą, miłośnika mądrości, czcze ponęty nie wabią. Jeżeli chcesz rady mojej posłuchać, nie kop w ziemię złota, któreś zdarzeniem bogów wynalazł, tam go rzuć gdzie ci wyznaczę. A jeżeli to ci się uczynić, lub na mnie zdać rzucenia nie podoba, daj potrzebnym, temu szeląg, temu dwa, a choćby i półzłotego. Jeźli ci się zdarzy filozof, nadaj go dostatnie, nie dlatego, iżby on pragnął, lub potrzebował, lecz iż miłośnik mądrości najlepiej będzie wiedział, jak to ku cnocie i wzniesieniu umysłu wdrożyć, nadarzyć i użyć. Mnie, nie dla mnie. boja to jak rzecz wzgardzoną innych przygodzie oddam, porucz w szalunek część tej znikomości.
Tymon. Znikomości! panie miłośniku! ona Filozofji niegodna: ale filozof, który żąda, wiesz czego godzien. (Wstrząsa motyką).
Trazykles. O nieba! ò bogi! co za śmiałość grozić filozofowi!
Tymon. Wara, żeby się filozofowi nie dostało (Trazykles ucieka). A jeszcze idą! już widzę i rydel i motyka nie pomoże : trzeba się brać do kamieni. Chwałaż bądź bogom!...Uciekli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.