Ludwik Lambert/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludwik Lambert |
Pochodzenie | Komedya ludzka |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1924 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Żegnaj mi sławo, żegnaj przyszłości, żegnaj życie jakie marzyłem! Teraz, moja ty najukochańsza, chwałą moją jest być twoim, godnym ciebie; przyszłość moja jest cała w nadziei widzenia cię; a życie moje czyż nie jest w tem aby je pędzić u twoich stóp, kłaść się u nich pod twojem spojrzeniem, oddychać pełną piersią w niebiosach które mi stworzyłaś? Wszystkie moje siły, wszystkie myśli powinny przynależeć tobie, tobie która rzekłaś mi te upajające słowa: „Chcę dzielić twoje brzemię!“ Poświęcać swój czas nauce, myśli światu, poezje poetom, czyżby to nie znaczyło odkradać upojenia miłości, chwile szczęściu, odkradać uczucia twej niebiańskiej duszy? Nie, nie, drogie życie moje, chcę wszystko zachować dla ciebie, chcę ci przynieść wszystkie kwiaty mojej duszy. Czyż istnieje, wśród skarbów ziemi i myśli, coś dość pięknego, dość świetnego, aby było godnem uczcić serce tak bogate, serce tak czyste jak twoje, serce z którem śmiem zestawiać niekiedy moje? Tak, niekiedy jestem natyle pysznym aby mniemać że umiem kochać tak jak ty kochasz. Ale nie, ty jesteś anioł-kobieta; zawsze będzie więcej wdzięku w wyrazie twoich uczuć, więcej harmonji w głosie, więcej uroku w uśmiechach, więcej czystości w twoich spojrzeniach niż w moich. Tak, pozwól mi myśleć, że jesteś tworem sfery wyższej niż ta w której ja żyję; tobie przypadnie chluba że zstąpiłaś z niej, mnie ta że cię zasłużyłem; nie poniży cię może to że zejdziesz do mnie biednego i nieszczęśliwego. Tak, jeżeli najpiękniejszem schronieniem kobiety jest serce zupełnie jej oddane, ty będziesz zawsze wszechwładnie panowała w mojem. Żadna myśl, żaden uczynek nie zbruka nigdy tego serca, wspaniałego sanktuarjum, póki ty zechcesz w niem przebywać; ale czyż nie będziesz w niem mieszkała bez przerwy? Czyż nie wyrzekłaś tego rozkosznego słowa! Teraz i zawsze! ET NUNC ET SEMPER! Wyryłem pod twoim portretem te rytualne słowa, godne ciebie tak jak są godne Boga. On jest i teraz i zawsze, jak będzie moja miłość. Nie, nie, nie wyczerpię nigdy tego, co jest olbrzymie, nieskończone, bez granic; a takie jest owo uczucie, jakie czuję w sobie dla ciebie, odgadłem jego niezmierzoną rozciągłość, tak jak odgadujemy przestrzeń, z wymiaru jednej jej części. I tak odczuwałem niewymowne rozkosze, godziny całe pełne lubej zadumy, przypominając sobie jeden twój ruch lub akcent jakiegoś zdania. Czekają mnie tedy wspomnienia pod których ciężarem padnę, jeżeli już pamięć słodkiej i poufnej godziny wyciska mi łzy radości, rozrzewnia, przenika mą duszę i staje się niewyczerpanem źródłem szczęścia. Kochać, to życie anioła! Zdaje mi się, że nie wyczerpię nigdy przyjemności, jaką jest dla mnie widzieć ciebie. Ta przyjemność, najskromniejsza ze wszystkich, ale której zawsze nie dość, dała mi poznać wiekuistą kontemplację serafinów i duchów w obliczu Boga: niema nic naturalniejszego, jeżeli z istoty jego promieniuje światło, równie płodne w nowe uczucia, jak niem jest światło twoich oczu, twego wspaniałego czoła, pięknej fizjognomji, niebiańskiego obrazu twej duszy; duszy, tego naszego drugiego ja, którego czysta i niezniszczalna forma czyni miłość naszą nieśmiertelną. Chciałbym, aby istniał język inny niż ten którym się posługuję, iżbym ci wyraził wciąż odradzające się rozkosze mej miłości; ale jeżeli istnieje jakiś język któryśmy sobie sami stworzyli, jeżeli nasze spojrzenia są żywemi słowami, czyż nie trzeba nam się widywać, aby słyszeć oczyma te zapytania i te odpowiedzi serca tak żywe, tak wnikliwe, iż rzekłaś mi raz pewnego wieczoru: „Cicho bądź!“ mimo iż nic nie mówiłem. Czy przypominasz sobie, moje drogie życie? Zdaleka, kiedy tonę w ciemnościach rozłąki, czyż nie trzeba mi używać słów ludzkich, zbyt słabych dla oddania boskich wzruszeń? Słowa wskazują bodaj owe bruzdy jakie żłobią one w mojej duszy, tak jak słowo Bóg streszcza niedoskonale pojęcia nasze o tym tajemniczym pierwiastku. A i tak, mimo świadomości nieskończonych tajemnic mowy, nie znalazłem w jej wyrażeniach nic, coby mogło ci odmalować rozkoszny uścisk, jakim życie moje topi się w twojem kiedy myślę o tobie. A wreszcie, jakiem słowem skończyć, kiedy przestaję pisać, nie rozstając się wszakże z tobą? Co znaczy rozstanie, o ile nie przez śmierć? Ale czy śmierć byłaby rozstaniem? Czy wówczas dusza moja nie zespoliłaby się tem ściślej z twoją? O moja wieczna myśli! niegdyś ofiarowywałem ci na kolanach moje serce i życie; obecnie jakież znajdę w duszy nowe kwiaty uczucia, którychbym ci już nie dał? Czyby to nie było ofiarowaniem ci cząstki tego co posiadasz całe? Czy nie jesteś mą przyszłością? Jakże mi żal przeszłości! Te lata, które już nie należą do nas, jakże chciałbym ci je oddać wszystkie, abyś w nich panowała tak jak panujesz w mem obecnem życiu. Ale cóż to jest czas mego istnienia, w którym nie znałem cię jeszcze? Byłby nicością, gdybym nie był w nim tak nieszczęśliwy!“
„Aniele drogi, jakiż słodki był wczorajszy wieczór! Ileż bogactw w twojem drogiem sercu! twoja miłość jest tedy niewyczerpana jak moja? Każde słowo przynosiło mi nowe rozkosze, a każde spojrzenie pomnażało ich głębie. Spokój twojej fizjognomji dawał bezgraniczny widnokrąg naszym myślom. Tak, wszystko było wówczas nieskończone jak niebo, a słodkie jak jego lazur. Subtelność twoich ubóstwianych rysów odbijała się przez jakieś dziwne czarnoksięstwo w twoich wdzięcznych ruchach, w lubych gestach. Wiedziałem dobrze, że jesteś samym urokiem i samą miłością, ale nie wiedziałem jak bardzo jesteś rozmaita w swym wdzięku. Wszystko spiknęło się aby mi podszepnąć owe rozkoszne błagania, aby mi kazać prosić o te pierwsze ustępstwa, których kobieta odmawia zawsze, zapewne dlatego aby je dać sobie wydrzeć. Ale nie: ty, droga duszo mego życia, ty nigdy nie będziesz wiedziała z góry czego zdołasz użyczyć mej miłości; oddasz się może niechcący! Jesteś szczera, słuchasz jedynie swego serca. Jakże twój słodki głos spływał się z tkliwą harmonją czystego powietrza i spokojnego nieba! Ani krzyku ptaka, ani szelestu wiatru; — samotność i my! Nieruchome listeczki nie drgnęły nawet w owych cudownych barwach zachodzącego słońca, które są zarazem światłem i cieniem. Odczułaś tę niebiańską poezję, ty, kojarząca tyle różnorodnych uczuć i zwracająca tak często oczy ku niebu aby mi nie odpowiadać! Ty, dumna i roześmiana, pokorna i despotyczna, oddająca się cała w duszy, w myśli, a broniąca się najbardziej nieśmiałej pieszczocie! Drogie zalotności serca! dźwięczą ciągle w moich uszach, śpiewają i igrają w niem jeszcze te rozkoszne słowa, wyjąkane niepewnie niby mowa dzieci, słowa które nie były ani przyrzeczeniem, ani wyznaniem, ale które zostawiły miłości jej cudne nadzieje bez obaw i bez udręczeń! Jakież czyste wspomnienie w życiu! Jakiż rozkwit wszystkich kwiatów rodzących się na dnie duszy, kwiatów które lada drobnostka może zwarzyć, ale które wówczas wszystko ożywiało i zapładniało! Zawsze tak będzie, nieprawdaż, moja ukochana? Przypominając sobie, rankiem, żywe i świeże słodycze które wytrysły w tej chwili, czuję w duszy szczęście, ukazujące mi miłość niby ocean wiekuistych i wciąż nowych wrażeń, w które zanurzam się z rosnącem upojeniem. Każdy dzień, każde słowo, każda pieszczota, każde spojrzenie musi dorzucać swój haracz przeżytej już rozkoszy. Tak, serca dość wielkie na to aby niczego nie zapominać, powinny żyć, za każdem uderzeniem, całem swojem szczęściem minionem, jak i całem tem, które przyrzeka przyszłość. Oto co marzyłem niegdyś i co nie jest już dziś marzeniem. Czyż nie spotkałem na tej ziemi anioła, który dał mi poznać wszystkie jej radości, może aby mi wynagrodzić że zniosłem wszystkie jej cierpienia? Aniele niebios, pozdrawiam cię pocałunkiem.
„Posyłam ci ten hymn wydarty memu sercu, byłem ci go winien; ale zaledwie zdoła ci on odmalować moją wdzięczność i te modlitwy poranne, jakie serce moje zwraca codziennie do tej, która przekazała mi całą ewangelję serca w tem boskiem słowie: WIERZ!“