<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Ludwik Lambert
Pochodzenie Komedya ludzka
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1924
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


H. DE BALZAC
1799 — 1850.
HONORJUSZ BALZAC
(1799-1850)

Przystępuję do urzeczywistnienia dawnego zamiaru: do wydania pism Balzaka. Dotychczas przezemnie wydane tomy wejdą stopniowo, obok dalszych, w obręb tego zbiorowego wydania. Jak dotąd, każdy będzie opatrzony zwięzłym komentarzem; wobec ogromu dzieła Balzaka i różnorodnych sfer jakie ogarnia jego myśl, system ten wydaje mi się dogodniejszy, niż stłoczenie wszystkiego w jednej wstępnej rozprawce, która przewyższyłaby pewnie rozmiar tomu. Tutaj, na początku, zamieszczę pokrótce życiorys pisarza, oraz kilka ogólnych uwag nad jego twórczością.

I. ŻYCIE BALZAKA.

Honorjusz Balzac urodził się w Tours w r. 1799. Dziadek jego był rolnikiem tureńskim i nazywał się Balssa, ojciec zmienił wcześnie to miano na Balzac; sam pisarz uzupełnił ojcowskie nazwisko szlacheckiem de i starał się wynieść je ze starożytnego domu Balzaków d’Entragues. Ojciec Balzaka, oryginalna i sympatyczna postać, był przed Rewolucją podrzędnym funkcjonarjuszem sądowym; w czasie Rewolucji piastował godności obywatelskie, był dostawcą armji, później administratorem szpitali. Balzac miał dwie siostry, z których jedna, Laura, była zawsze jego najtkliwszą przyjaciółką (list Laury de Rastignac w Ojcu Goriot oddaje ton tego serdecznego stosunku, który znamy z obfitej korespondencji), i brata, który po niezaszczytnej młodości wyemigrował do Ameryki.
Bardzo młodo umieszczono Honorjusza w kolegjum w Vendôme. Wierny obraz lat tam spędzonych znajdziemy w tej powieści Ludwik Lambert. Chłopiec licho się uczył, robił wrażenie jakby nieobecnego duchem, natomiast czytał masę i bez wyboru, plondrując bibljotekę Ojców. Niebawem zaczął pisać, to niefortunne poematy wierszem, to rozprawy filozoficzne na tematy o wiele przerastające wiek chłopca. W rezultacie zapadł na zdrowiu, na rodzaj przekrwienia mózgu, tak iż zaniepokojona matka pospieszyła go odebrać. Miał wówczas piętnaście lat.
Kiedy ukończył szkoły w Paryżu, umieszczono go u adwokata[1]); równocześnie miał studjować prawo, sam zaś z własnej ochoty często zaglądał na wykłady wydziału filozoficznego Sorbony. Ta praktyka kancelaryjna trwała trzy lata; ile z niej przyszły powieściopisarz wyniósł życiowo, tego ślady spotykamy na każdym kroku w Komedji ludzkiej. Dodajmy, że w owym okresie studjów ojciec Balzaka trzymał go bardzo kuso pod względem pieniężnym (młodość Rafaela de Valentin w Jaszczurze!).
Dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności, rodzice mieli dla Honorjusza świetne plany: w ciągu kilku lat, na bardzo dogodnych warunkach, mógł stać się posiadaczem kancelarji notarjalnej, zostać rejentem w Paryżu! Ale Balzac odmówił wręcz; już literatura chwyciła go w swoje szpony. Po gwałtownej opozycji rodziców i burzach domowych, postanowiono go poddać dwuletniej próbie. Ponieważ rodzice Balzaka przenieśli się w tym czasie z Paryża na wieś, młodzieniec został w mieście sam, w zimnej izdebce na poddaszu, mając wyznaczoną pensyjkę, wystarczającą dosłownie na to, aby nie umrzeć z głodu. Takie były ówczesne metody wychowawcze.
Przez te dwa lata Honorjusz pracuje zaciekle; wierzy w swój genjusz. Życie, jakie pędził, opisał później w Jaszczurze, lub, lepiej jeszcze, w pierwszym okresie paryskim Lucjana w Straconych złudzeniach. Po dwóch latach, jako owoc swych prac, odczytał w kole rodziny i przyjaciół domu tragedję p. t. Kromwel. Skutek był opłakany; najpoważniejszy ze znawców orzekł, że młodzieniec powinien się chwycić wszelkiego zawodu, byle nie literatury.
Te dwa lata próby tak dalece podkopały zdrowie Honorjusza, że rodzice, zaniepokojeni jego stanem i przebłagani wytrwałością, odwołali go do domu, do Villeparisis, nie czyniąc już przeszkód w wyborze drogi. Tutaj poznał Balzac panią de Berny, która miała wywrzeć duży wpływ na jego życie. Pani de Berny była córką nadwornego muzyka Marji Antoniny; matka jej była pokojówką królowej; oboje królestwo byli jej chrzestnemi rodzicami; tradycje, wspomnienia dzieciństwa wiązały ją do dawnej monarchji. Wspomnienia te musiały być nieoszacowaną skarbnicą dla przyszłego powieściopisarza. Pani de Berny, pełna uroku mimo że o 21 lat starsza od Honorjusza, stała się jego przyjaciółką, kochanką, wreszcie znów wierną i oddaną przyjaciółką aż do ostatniego tchnienia. Zdaje się, że wpływ pani de Berny jako wychowawczyni Balzaca był bardzo znaczny i zbawienny.
Po niefortunnej próbie w zakresie tragedji, Balzac postanowił szukać szczęścia w powieści. Plan, jaki obrał, był dość niezwykły. Czując, że jeszcze nie dojrzał do tego aby wydać prawdziwe swoje dzieło, postanowił pisać ramoty w modnym naówczas rodzaju romantycznych awantur, i w ten sposób zdobyć tymczasem upragnioną niezależność pieniężną. Powieści te, co do których wartości nie miał złudzeń, podpisywał nie swojem nazwiskiem, ale pseudonimami: Horace de Saint-Aubin, albo Lord R’hoone. W jaki sposób traktował tę próbę literacką, może objaśnić następujący fakt: sprzedawszy „na pniu” księgarzowi dwie powieści jeszcze nie napisane, jedną z nich, Wikarego z Ardennów, zaczyna pisać od drugiego tomu, zwracając się z błagalnym listem do siostry, aby mu napisała pierwszy tom na podstawie planu który jej przesyła!
Ale ta droga do upragnionego majątku okazała się o wiele za wolna. Niecierpliwy pisarz — wciąż w intencji zdobycia niezależności — puszcza się na przedsiębiorstwa, najpierw tanich wydawnictw klasyków, później zaś, po niepowodzeniu tej imprezy, prowadzi do spółki drukarnię i odlewarnię czcionek. Katastrofa tych przedsiębiorstw pochłonęła cały prawie majątek rodziny, przyspieszyła śmierć ojca Balzaka i znacznie nadwerężyła fundusz pani de Berny. Rzecz charakterystyczna: ta rodzina, która odmawiała pisarzowi najskromniejszych potrzeb aby się mógł oddać swemu powołaniu, utopiła cały majątek w tych jego quasi-realnych a w istocie daleko bardziej chimerycznych planach. Jakże często zdarzają się podobne omyłki ludziom t. zw. praktycznym, trzeźwym! Sam Balzac wyszedł z tych kilkuletnich mocowań się z widmem bankructwa z ciężkim długiem, który przez całe życie miał wlec jak kulę u nogi. Korzyść tego bolesnego doświadczenia była podwójna: raz, zdobyte przekonanie, że tylko literatura jest jego właściwą drogą, a powtóre kapitał doświadczeń i obserwacji wyniesiony z tych lat „życia praktycznego”, który-to kapitał oprocentuje pisarz stokrotnie w swoich utworach. Najbardziej bezpośrednią reminiscencją tych lat jest drukarnia Dawida Séchard w Dwóch poetach i Cierpieniach wynalazcy; ale weksle, protesty, pozwy, komornicy, aferzyści, adwokaci, zajmą aż nazbyt wiele miejsca w całem dziele Balzaka.
Szukając wytchnienia po tej katastrofie, Balzac chroni się na prowincję, do Bretanji; nosi się z planem aby w tej ojczyźnie szuanerji napisać powieść z niedawnej przeszłości Francji. Szuanie — mimo iż utwór ten jest jeszcze na pograniczu między jego twórczością młodzieńczą a dojrzałą — był to pierwszy i wielki jego sukces pisarski. Tuż po tej książce ukazuje się Fizjologja małżeństwa, która czyni go nietylko głośnym ale modnym, odsłaniając w nim wielkiego sprzymierzeńca kobiety. Balzac zaczyna wchodzić w świat literacki Paryża, a potrosze i w salony arystokracji napoleońskiej (księżna d’Abrantès) i legitymistycznej (księżna des Castries). Ciężki, rubaszny, nieobyty, nie umiejący się ubrać (mimo tylu kart poświęconych tej sztuce!), podbija mimo to każdego kto się doń zbliży bogactwem i żywością myśli, oszałamiającą wymową, kipieniem genjuszu. Salony oglądają go jak osobliwe zwierzę. Balzac kocha się potrosze w pani des Castries, która próbuje go wodzić za nos; przygoda ta, arcy-romantycznie upiększona, znajdzie wyraz w opowiastce o Pani de Langeais. W tej epoce Balzac usiłuje być dandysem, nosi olśniewające kamizelki, żyje za pan brat z najmodniejszemi „lwami” Paryża.
Ukazuje się Jaszczur i inne powieści; sława młodego pisarza, „znawcy serca kobiety”, rozchodzi się na Europę. Rzecz osobliwa, Balzac, który dziś jest pisarzem prawie wyłącznie męskim, wówczas był bożyszczem kobiet. Z najbardziej odległych stron płyną do niego listy, kreślone rączką czytelniczek. Jeden z takich listów, z zapadłej Ukrainy, zaważył na życiu Balzaka. Korespondentką była pani Hańska, z domu hrabianka Rzewuska (siostra Henryka, powieściopisarza). Zawiązała się żywa korespondencja, Balzac rozkochał się na niewidziane w egzotycznej nieznajomej; kiedy, dzięki spotkaniu w Szwajcarji (pod okiem męża), przekonał się że ta interesująca osoba jest młoda, piękna i do tego „hrabina” (przynajmniej zagranicą) entuzjazm jego doszedł do zenitu. Miłość ta, typowa miłość „głową”, w której każda strona znajdowała swój procencik snobizmu, toczy się przeważnie w listach (Lettres à l’étrangère), czasem z kilkoma latami przerwy między jednem widzeniem a drugiem. Mimo śmierci p. Hańskiego i mimo ciągłych planów małżeństwa, związek ten przychodzi do skutku aż w ośmnastym roku tej miłości i na parę miesięcy przed śmiercią samego Balzaka.
Pozatem, można rzec, życie Balzaka nie ma historji. To na prowincji gdzie często przebywał u przyjaciół, to w Paryżu, ciągła wytężona praca, nieprzerwana niemal produkcja literacka. Pobudką jej jest gorączka twórcza, jakiej w historji literatury mało znalazłoby się przykładów, ale także popędzająca go ciągle konieczność życiowa, nie zostawiająca mu ani chwili wytchnienia. Ogromny dług, z jakim zaczął życie literackie, ciążył mu aż do końca, bo wciąż odnawiał go bezład życiowy, kosztowne kaprysy i upodobania (Balzac był namiętnym kolekcjonerem starożytności), wreszcie chimeryczne „przedsiębiorstwa”. Całe życie Balzac szamoce się z terminami, zobowiązaniami; bywały okresy, że kryje się we dnie a przechadza się jedynie w nocy (wówczas istniało jeszcze więzienie za długi); aby się doń dostać, trzeba wymienić skomplikowane potrójne hasło etc. Ta dokładna i osobista znajomość wszelkiego rodzaju kłopotów pieniężnych nie jeden raz odbija się w utworach Balzaka.
Wspominam o tych szczegółach, gdyż nie są one obojętne dla dzieł Balzaka: ten pośpiech, z jakim „odwalał” je nieraz aby dopełnić podjętych zobowiązań i odpisać z góry pobrane honorarja, zaciążył niekiedy nad ich artystyczną stroną. Wiele nierówności, wiele skaz wynikło może z tego powodu. Stosunki wydawnicze były zresztą wówczas dość liche; bezprawne belgijskie przedruki współzawodniczyły z legalnie wydaną książką i uszczuplały dochody pisarza.
Toteż, raz po raz, zniecierpliwiony zbyt powolną drogą do upragnionej fortuny, Balzac rzucał się w przedsiębiorstwa, w ktorych bystrość i trafność sądu mięszały się z chimerycznemi fantazjami pisarza. Pewnego dnia puścił się na Sardynię, doszedłszy z jakichś poszlak, że tam się muszą znajdować pokłady srebra niewyczerpane niegdyś przez Rzymian. Oczywiście wydał dużo pieniędzy, czasu i sił, i wrócił z niczem, ktoś inny zaś podjął tę myśl która była trafna. Toż samo na owym pomyśle wydawniczym, na którym Balzac zbankrutował, następca jego zrobił majątek. Próbował nowych sposobów wyrabiania papieru (Cierpienia wynalazcy). Za jedną z dróg do szybkiego zrobienia majątku uważał Balzac teatr; raz po raz, dobierając sobie przygodnych współpracowników, próbował zdobyć sukcesy sceniczne, ale wciąż doznawał zawodu; dopiero po jego śmmierci jedyna jego sztuka posiadająca większą wartość, Mercadet zyskała powodzenie. To znów roił o karjerze politycznej, o poselstwie; będąc w wojnie ze światem dziennikarskim (Stracone złudzenia, Córka Ewy) założył własny tygodnik, bardzo bojowy, ale musiał go poniechać wobec jednomyślnego bojkotu, jakim nań odpowiedziała oficjalna prasa. I zawsze po tych nieudanych próbach wracał do swego dzieła i w niem znajdował to, czego daremnie szukał gdzieindziej. Ale i tu — mimo olbrzymiej sławy i popularności — nie osiągnął w pełni uznania do jakiego miał prawo: kilkakrotnie stawiał swą kandydaturę do Akademji, i za każdym razem poniósł zupełną porażkę, otrzymując jeden lub dwa głosy!
Wiele podróżował. Oprócz Francji, którą znał prawie całą z dłuższych i krótszych pobytów na prowincji, zwiedził też i spory kawał Europy: Włochy, Szwajcarję, Niemcy, Polskę, Rosję.
Wśród tego dzieło rosło, tom po tomie; ramy olbrzymiego planu wypełniały się. Ale nawet tak potężne siły fizyczne, jakie natura dała Balzakowi, musiały się wyczerpać. Żelazna wola wydobywała zeń produkcję ponad ludzką miarę. Pracował, tygodniami nie wychodząc z domu, czasem po kilkanaście godzin na dobę. Stworzył sobie osobliwy tryb życia, najsposobniejszy, jak twierdził, do tej pracy; zarazem wkładał w te swoje obyczaje coś z romantycznej przesady, sam tworzył już za życia swoją legendę. Wstawał o pierwszej po północy, poczem, ubrany w rodzaj białego habitu dominikanina, opasany złotym łańcuchem u którego wisiały złote nożyczki, zasiadał do pisania przy blasku kandelabrów, absorbując ogromne ilości czarnej kawy, orzeźwiając się w połowie dnia roboczego kąpielą i nie jedząc prawie nic aż do obiadu, po którym następował kilkogodzinny sen.
Wreszcie, w pełni sił twórczych, przemęczony organizm wypowiedział służbę. Kiedy, w r. 1848, Balzak wybrał się po raz drugi do Wierzchowni, majątku pani Hańskiej na Ukrainie, zaniemógł ciężko. Chorował półtora roku. Gdy miał wyjeżdżać do Paryża, pani Hańska, uzyskawszy po wielkich trudnościach zgodę cesarza Mikołaja, zdecydowała się wreszcie oddać mu swą rękę; wzięli ślub i wyjechali do Paryża gdzie Balzac zmarł niebawem w r. 1850.

II. KOMEDJA LUDZKA.

Kiedy, po wielu i tak różnorodnych niepowodzeniach Balzac osiągnął wreszcie pierwsze tryumfy autorskie, rzucił się z istną furją w twórczość literacką. Bibljografja Spoelbercha de Lovenjoul [2] notuje w latach 1830 — 1832 około dwustu większych i mniejszych utworów jego pióra, powieści, nowel, artykułów etc. Wiele z drobnych szkiców rozsypanych po perjodycznej prasie paryskiej weszło później, w zmienionej częściowo formie, w większe utwory Balzaka.
Otóż, pewnego dnia (było to w r. 1833) siostra Balzaka, Laura, opowiada, że pisarz wpadł do niej jak bomba, promieniejący, i zawołał radośnie: „Pokłońcie mi się; ni mniej ni więcej, zostaję genjuszem!” I roztoczył swój plan, którym była przyszła Komedja ludzka.
Dotychczas, mniejsze i większe opowiadania Balzaka składały się — jak gdyby bez jego intencji — w obraz współczesnego społeczeństwa; otóż, w tej chwili, w nagłym błysku, powziął on myśl powiązania wszystkich tych części w jedną wielką całość, ustosunkowania do siebie osób, grup społecznych, środowisk — słowem objęcia jednym olbrzymim eposem całej nowoczesnej Francji, będącej zarazem odbiciem społeczeństwa wogóle.
„Dzieło moje — pisze Balzac do przyjaciółki swojej, pani Carraud w r. 1834 — musi mieścić wszystkie typy i wszystkie stany, musi malować wszystkie zjawiska społeczne, tak aby nie pominąć ani jednej sytuacji życiowej, ani jednej fizjognomji, charakteru mężczyzny lub kobiety, sposobu życia, zawodu, perspektywy społecznej; ani jednej prowincji francuskiej, ani też najmniejszego rysu dzieciństwa, starości, wieku dojrzałego, polityki, sądownictwa, wojny”.
Mimo iż ten plan jest najoczywiściej programem Komedji ludzkiej, tytuł ten, obejmujący wszystkie utwory Balzaca, urodził się dopiero później, w r. 1841; na razie, w r. 1833, Balzac miał na myśli ujęcie swoich powieści w poszczególne grupy. Grupy te zachował i później jako poddziały Komedji ludzkiej, a mianowicie: Studja obyczajowe, rozpadające się na: Sceny z życia prywatnego, Sceny z życia prowincji, Sceny z życia Paryża, Sceny z życia politycznego, Sceny z życia wojskowego. Dalej: Studja filozoficzne, a wreszcie Studja analityczne.
Podział ten, który zresztą Balzac wielokrotnie zmieniał, przerzucając dany utwór z jednej grupy do drugiej, jest nieco sztuczny i nie odgrywa w pojmowaniu całości Komedji ludzkiej zasadniczej roli. Bardziej interesujące są tytuły nieznanych, a zamierzonych utworów, które miały wypełnić ramy tego olbrzymiego planu: są wśród nich np. trzy nienapisane powieści z życia dzieci i długi szereg utworów z życia wojskowego, które Komedja ludzka, ta którą Balzac napisał, potrąca jedynie mimochodem. Toż samo z pięciu zamierzonych Studjów analitycznych istnieje napisana jedynie Fizjologja małżeństwa. Zważmy, iż śmierć zaskoczyła pisarza w pełni lat i twórczości.
Olbrzymi ten plan potroił niejako siły Balzaka, i on to, obok innych wspomnianych przyczyn, był podnietą jego gorączkowej twórczości. W wyobraźni poety wyłaniał się cały świat, rysował się coraz wyraźniej, szczegółowiej, coraz jaśniejsze stawały mu się wszystkie związki. Widział całe swoje dzieło naraz; ta lub owa powieść, która miał czas napisać aż znacznie później, poczęta była w jego mózgu już od lat. Postać, która odgrywa jedynie epizodyczną rolę w jednej powieści staje się bohaterem w drugiej. Większość ważniejszych figur Balzakowskich powtarza się tedy w całym szeregu powieści, tworząc niejako idealne społeczeństwo, obdarzone samoistnem życiem, rozwijające się, dające samemu twórcy złudzenie rzeczywistości. Stąd niejedna postać nakreślona jest paroma rysami lub nawet poprostu wspomniana tylko nazwiskiem, jak ktoś dobrze znajomy, ponieważ autor pogłębił ją w innej powieści.
Liczba osób, tworzących owo społeczeństwo Balzaka, które, wedle jego wyrażenia, „czyni konkurencję rejestrom ludności”, sięga paru tysięcy. Czytając Komedję ludzką po raz pierwszy, trudno zorjentować się w tym lesie: co zrodziło w dwóch zagorzałych balzakistach pomysł jedynego w swoim rodzaju wydawnictwa [3]. Jestto skorowidz do pism Balzaka, w którym, pod nazwiskiem każdej postaci, możemy znaleźć daty jej biografji, wydobyte z utworów, gdzie o tej postaci jest mowa. Weźmy, dla przykładu, jakąś postać, np. Finot: oto, co znajdziemy pod tem nazwiskiem:
FINOT (Andoche), właściciel kilku dzienników i przeglądów za Restauracji i Ludwika Filipa. Syn kapelusznika z ulicy du Coq, Finot rozpoczął życie w nędzy, opuszczony przez ojca, twardego kupca. Zredagował olśniewający prospekt na olejek na porost włosów Popinota, krzątał się około anonsów i reklamowania go w prasie: toteż, zaproszono go na słynny bal, wydany przez Cezara Birotteau, w grudniu 1818. Andoche Finot był już wówczas w stosunkach z Feliksem Gaudissart, który właśnie zalecił go młodemu Anzelmowi jako pośrednika i reklamistę pierwszej klasy. Wszedł w skład redakcji Kurjera teatralnego i uzyskał wystawienie sztuki w Gaité (Cezar Birotteau). W 1820 wydawał mały dzienniczek teatralny, którego redakcja mieściła się przy ul. du Sentier, i t. d.
I Balzac nie gubi się w tem nigdy; zaledwie czasem zdarza mu się jakaś drobna nieścisłość w ubocznym szczególe.
Bo też od tej chwili pisarz żyje jak w halucynacji. Wciela się tak w swoje postacie, że stają się dlań rzeczywistsze, niż samo życie. Dziesiątki anegdot świadczą o tem. „Czy wiesz z kim żeni się Feliks de Vandenesse? — mówi z ożywieniem Balzac wpadając do siostry. — Z panną de Granville; robi wyborną partję, Granvillowie są bogaci, mimo że panna de Bellefeuille szarpnęła mocno tę rodzinę”. Jednego dnia, Juljusz Sandeau, wróciwszy z podróży, mówił mu o chorobie swej siostry; Balzac słuchał go jakiś czas, poczem przerwał:„Wszystko to pięknie, drogi przyjacielu, ale wróćmy do rzeczywistości; mówmy o Eugenji Grandet".
Akcja utworów składających się na Komedję ludzką rozgrywa się między rokiem 1815 a 1848, czyli obejmuje epokę Restauracji i Ludwika Filipa, epokę, na którą pisarz patrzał własnemi oczami. Parę zaledwie powieści sięga dalej wstecz (np. Szuanie, Ciemna sprawa). Ale, opowiadając przeszłość bohaterów i wywodząc ich genealogię — a robi to zawsze — Balzac raz po raz czyni wypady poprzez Rewolucję i Napoleona aż w dobę dawnej monarchji.
Lata 1815‑1848, po ukończeniu okresu wojen, są epoką tworzącej się nowoczesnej Francji, szybko postępującego amalgamatu wszystkich warstw: przeżytków dawnej monarchji, powracających z Restauracją Burbonów, nowego legitymizmu, frondy orleańskiej, rewolucji, Napoleonizmu, rozbitków wielkiej armji i rodzącej się epoki mieszczaństwa wraz z kształtującą się masą ludową. Trzeba przyznać, że, jak dla obserwatora i naturalisty społeczeństwa, Balzac zjawił się w szczęśliwej chwili! Urodzony z samym końcem XVIII wieku, mający jeszcze — przez zetknięcie z naocznymi świadkami — czucie z tradycją dawnej monarchicznej Francji, chłonący uchem pacholęcia echa fanfar Napoleońskich, patrzący na Restaurację, na rewolucję lipcową, wreszcie na tryumfalne apogeum epoki mieszczańskiej uosobionej w rządach Ludwika Filipa, Balzac czuł i rozumiał wszystkie współczesne prądy, mógł śledzić niejako in statu nascendi wszystkie te połączenia chemiczne z których wytworzyło się nowożytne społeczeństwo. Toteż, dzieło jego jest wiernem odbiciem tego rodzącego się nowego świata: tego rozpętania wszystkich sił, ambicji, otwarcia szranków dla wszystkich zapaśników, bez ograniczeń i hamulca; tego wyścigu do władzy, znaczenia, dobrobytu: wyścigu, w którym wszystkie środki są równie dobre, a raczej, w którym, wśród załamania się dawnych wierzeń i świętości, i środki i cele streszczają się w jednem słowie: PIENIĄDZ.
Balzac staje się poetą pieniądza; możnaby powiedzieć, że on go wymyślił, stworzył. Balzac widzi w nim to, czem jest w istocie w życiu, czem stał się zwłaszcza w nowożytnem społeczeństwie: przemożną, symboliczną niemal siłę, fluid przenikający wszystko, wciskający się wszędzie, czynnik kształtujący największe i najdrobniejsze sprawy, niezbędny do zrozumienia życia i ludzi. Stąd ta drobiazgowa troska, z jaką notuje co do centyma stan posiadania swoich bohaterów; stąd ten zawrotny taniec miljonów, stanowiący konkluzję każdej niemal jego powieści. Pieniądz jest dla Balzaka nicią Arjadny: prowadzi go nieomylnie w labiryncie zawiłego gmachu nowożytnego społeczeństwa, daje mu wyczuć związki pomiędzy pałacem a rynsztokiem, Paryżem a prowincją. Pieniądz, jako motyw artystyczny, to jeden z tysiąca szczegółów, dziś tak spospolitowanych iż wogóle nie przychodzi na myśl że ktoś je pierwszy zaobserwował, a będących niepodzielną prawie zdobyczą Balzaka.
Nie znaczy to, aby pieniądz nie odgrywał roli w dawnej literaturze. W iluż komedjach Moliera wszystko kręci się koło niego! Ale dotąd był on abstrakcją, „złotem“. Tu mamy pieniądz w całym drobiazgowym realizmie jego materjału, jego powstawania, krążenia. Pieniądz bankiera, lichwiarza, rolnika, aferzysty, kupca, — tysiąc sposobów zdobywania go, tysiąc sposobów wydawania.
Ile stanów, ile odcieni! Dwaj starzy „poczciwcy”: ex-jakobin Goriot, spekulujący niegdyś na żywności i wierny rojalista Ragon, właściciel handlu z perfumami; następca Ragona, Birotteau, ginący typ skromnego jeszcze mieszczaństwa wzrosłego w dawnych tradycjach, i następca Cezara Birotteau, parwenjusz Crevel, symbol tryumfującego mieszczaństwa z epoki Ludwika Filipa. Armja Napoleońska od bohaterów do szumowin; a jak mistrzowską ręką narysowane przejścia od jednej do drugiej roli! Toż samo wszystkie profesje, zawody, artyści, finanse, polityka etc. Do dziś — mimo iż Zola w swoich Rougon-Macartach podjął niejako „zmodernizowanie” dzieła Balzaka — nie ma lepszego przewodnika w wielkiej puszczy życia!
Toż samo przemysł, rolnictwo. Ten człowiek o wzroku czarownika widzi w każdym najdrobniejszym fakcie nieskończone perspektywy uogólnień, zależności. Widzi związki pomiędzy upadkiem Napoleona a przesileniem w przemyśle szmuklerskim; między szczęśliwą miłością a wzrostem rachunku praczki.[4] Nic go nie omami, nie gardzi żadnym płaskim napozór szczegółem!
Ale pieniądz, to, ostatecznie, środek, narzędzie. Dwie prawdziwe dźwignie nowoczesnego świata to inteligencja i wola. Dzieło Balzaka kipi inteligencją, wszelkiemi jej odmianami; od inteligencji uczonego, zmagającego się ze swą myślą na zimnem poddaszu, aż do inteligencji zbrodniarza idącego na przełaj poprzez prawa i barjery społeczne. Możnaby rzec, że czasem aż za wiele tej inteligencji spala się w jego epopei, że zbyt hojnie obdzielił swoje społeczeństwo bogactwem własnego mózgu! Myśl u niego przenika wszystko, wyziera ku nam z każdej fizjognomji, z każdego sprzętu. Oglądane pod pewnym kątem, dzieło Balzaka nabiera jakgdyby mitologicznego charakteru; stwarza większe i mniejsze, złe i dobre bóstwa, personifikujące każdy rys życia społecznego, tak jak Grecy stwarzali je dla każdej rzeki i każdego źródła.
A świat ambicji, w iluż wyraża się egzemplarzach, a każdy jakże odmienny! Od wielkiej ambicji do małych próżnostek, śmiesznych dla widza, ale dla „pacjenta” tragicznych i bolesnych. A świat kobiet! i tu znowuż wszystkie pozycje, stany, wieki. Nawiasem mówiąc, to, że kobieta ma wiek, to też jest poniekąd „wynalazek” Balzaka; przedtem „kochanka” w powieści była zazwyczaj konwencjonalnym wzorem młodości i urody. Ten wynalazek zapewnił tryumf jednej z najsłabszych powieści Balzaka, dzięki jej szczęśliwemu tyułowi: Kobieta trzydziestoletnia. A Balzac, ów wychowanek pani de Berny, miał odwagę posunąć analizę kobiety-kochanki aż do czterdziestu pięciu i dalej!
A wszystkie te działy przenikają się wzajem, zczepiają się splotem interesów, namiętności, uczuć. Miłość u Balzaka nigdy nie jest czemś wyosobnionem, ale głęboko zrośnięta jest z tysiącem względów społecznych, towarzyskich, finansowych. Z wyłącznego przedmiotu powieści, Balzac, widząc w niej potężną dźwignię, sprowadza ją do tej arcy-ważnej, ale nie tak ekskluzywnej roli, jaką w istocie odgrywa w społeczeństwie. Wyzbywa się ona swej wyłączności arystokratycznej; jest najściślej związana z całokształtem nowoczesnego życia, jego walk, matactw i próżności. Miłość, aż nazbyt często, z celu staje się środkiem. Równocześnie, obserwator, który za zadanie postawił sobie odmalowanie wiernego obrazu społeczeńśtwa, musiał sobie uświadomić, że zdolność do bezwzględnej miłości, ten geniusz serca, jest równie rzadkim jak wszelki inny geniusz, a to, co w świecie ma obieg pod mianem miłości, to tylko gruby i mniej lub więcej zanieczyszczony aljaż. Ten świat uczuć mięszanych, złożonych, jest światem, jaki z niezrównanem mistrzostwem i prawdą kreśli Balzac; a nieustanna gra tych elementów: zmysłów, próżności i pieniądza, występujących we wszystkich możebnych kombinacjach i splatających się wciąż niby w ironiczne trjolety, nadaje jego dziełu jemu tylko właściwy i osobliwie niepokojący charakter. To nowe, tak przeciwne koncepcji romantycznej ujęcie miłości, było jednym z jego najbardziej „rewolucyjnych” czynów. Ba, czasem — i to jest może najwyższy jego tryumf jako powieściopisarza — odważa się zupełnie prawie usunąć ją z powieści! (Cezar Birotteau i i.).
Jedną z cech balzakowskiego ujęcia świata jest to, że nigdy powieść jego nie rozgrywa się wyłącznie na jednem terenie. Prawie zawsze daje przekrój społeczny, od szczytów aż do nizin; daje związki i zależności faktów, których to związków w życiu zwykle nie widzimy, ale które niemniej istnieją. A dzięki wspaniałej wyobraźni Balzaka, to ujęcie świata rozsnuwa się — nie tracąc prawie ani na chwilę realnego gruntu pod nogami, — w horyzonty czarodziejskiej baśni. Losy Lucjana de Rubempré (Stracone złudzenia etc.) stają się punktem, z którego Balzac otwiera nam perspektywy na świat przywileju i bogactwa i na świat zbrodni i nędzy; na świat myśli i na świat miłości; aż wreszcie, w pamięci naszej, historja owa odciska się głębią udramatozywanego odwiecznego mitu o pakcie Szatana z człowiekiem...
Kiedy zdołał Balzac przy swoim klasztornym niemal trybie życia zebrać tak olbrzymie bogactwo dokumentów ludzkich? Trzeba przypuścić, że posiadał on dar nietylko obserwacji, ale wręcz wizji, że z jednego rysu, z paru słów, odtwarzał z nieomylną trafnością i plastyką całokształt człowieka, grupy społecznej, stanu duszy. Pamiętajmy zresztą, iż, zwłaszcza w pierwszym okresie życia, mógł poznać go sporo i dobrze. Trzy lata praktyki u adwokata ukazało mu niejedną podszewkę Paryża. Potem lata nieudanych przedsiębiorstw, walk finansowych; pierwsze kroki w świecie literackim, sukcesy i zawody światowe. Paryż znał ze wszystkich stron, ze wszystkich fizjognomji, na wylot. Umiał zresztą jak nikt „interwiewować”, wydobywać z każdego to, co mu było potrzebne. Parę godzin rozmowy ze słynnym Vidokiem, ex-złodziejem który stał się naczelnikiem policji paryskiej, dało mu materjał do Vautrina. W pani de Berny znalazł skarbnicę wspomnień dawnej monarchji; księżna d’Abrantès, autorka słynnych pamiętników, stała mu się żywą tradycją napoleońską; księżna des Castries wprowadziła go w świat arystokratycznych subtelności, w którym zresztą nigdy nie czuł się bardzo pewnie. W czasie długich pobytów na prowincji informuje się, poznaje najdokładniej geografję i historję lokalną, wchodzi w życie każdej miejscowości.
Z tego zupełnie odrębnego (w stosunku do innych powieści) charakteru dzieła Balzaka wynika i stosunek jego do czytelnika. Trzeba to wciąż pamiętać: dzieło Balzaka poczęło się w jego mózgu jako całość, i jako całość jest skomponowane. Każdy utwór, nieraz kilkotomowa powieść — jest tylko epizodem, jedną z poszczególnych grup olbrzymiej płaskorzeźby, który przedstawia kłębienie się i zmaganie rodzącej się współczesności: ludzi, rzeczy i idei. Niejeden utwór, brany jako pojedyncza powieść lub opowiadanie, uderza wskutek tego brakiem proporcji: szerokość ram, wstępne wywody, drobiazgowe opisy, rozsadzają nieraz nikłą fabułę; daleko promieniujące refleksje, patos ujęcia razi ciężkością i brakiem smaku; wielu działającym osobom brakuje, na pozór, plastyki i charakteru, mnóstwo szczegółów wydaje się zbytecznym balastem. Ale kiedy cierpliwie, rys po rysie, tom po tomie, czytelnik przyswoi sobie dobrze wszystkie ogniwa, kiedy zżyje się z tym światem niemającym podobnego sobie w literaturze, a następnie, oddaliwszy się nieco, ogarnie myślą potężną całość, wówczas zrozumie wszystko, i, wróciwszy na nowo do Balzaka, z nowem zupełnie pogłębieniem i rozkoszą zacznie się weń wczytywać. Odkrywa wówczas nowe związki, rysy, których wprzód nie zauważył, wchodzi w ten świat, nie może już żyć w innym. „Konsekwentne studjowanie Balzaka — powiada Oskar Wilde — przemienia naszych przyjaciół w cienie, znajomych w cienie cieni..” Balzac stał się tem dla powieści, czem Molier dla komedji. Nie stworzył jej, oczywiście; istniała i przed nim; ale z rodzaju „podrzędnego” wysunął ją na czoło twórczości literackiej, uczynił z niej najsprawniejsze narzędzie wypowiedzenia się nowoczesnego pisarza, nadał jej nieznany wprzódy rozmach, wnikliwość, i nieskończenie rozszerzył jej sferę. A sprawił to potężnem tchnieniem życia, tchnieniem realizmu. Tak samo jak Molier; tak: tylko realizm Moliera nie wystarczał, nie mógł wystarczyć na wyrażenie epoki Balzaka. W literaturze doby klasycznej dominuje człowiek i uczucia: w ustroju po-Rewolucyjnym występują na pierwszy plan społeczeństwo, układ jego sił i splot interesów. Otóż, o ile dla konfliktu ludzi i uczuć najsposobniejsza jest forma dramatyczna, o tyle też same konflikty, nie wyosobnione z potocznego życia, ale ujęte na jego tle, we wszystkich z nim związkach, wymagały nowej formy, powieści: ale powieści takiej, jak ją rozumiał Balzak i jak ją przekazał swoim następcom.
Realizm, tak; ale strzeżmy się brać tu ten termin w jego ciasnem, tak dziś zdyskredytowanem pojęciu. Realizm ten jest tak do głębi przesycony myślą, ideą, iż staje się niekiedy czystym spirytualizmem. Lektura Ludwika Lambert najlepiej wyjaśni zagadkę tej pozornej sprzeczności.
Zauważmy jeszcze jeden rys, który różni Balzaka od jego wielkich poprzedników. Epoka, w której żył, tak bogata w przeobrażenia społeczne, jest zarazem dobą rozkwitu myśli przyrodniczej. I to spojrzenie naturalisty jest dla Balzaka niezmiernie znamienne. Gdy dla Moliera prowincjonalna kumoszka, hrabina d’Escarbagnas naprzykład, jest głównie przedmiotem śmiechu, Balzaka interesuje ona jak osobliwy gatunek owada: chce wiedzieć, skąd ona się wzięła taka, jaką była przedtem, za młodu, jak wygląda jej dom, jakim był nieboszczyk jej mąż, kto był jej pierwszym kochankieem, słowem co za przyczyny złożyły się na to, aby ją uczynić taką, a nie inną. Jeżeli się z niej uśmiechnie, to mimochodem; przedewszystkiem chodzi mu o to, aby ją zrozumieć. Jest ona dlań nie pojedynczym egzemplarzem ludzkim, ale przejawem życia społecznego, produktem, na który złożyły się te a nie inne warunki, niemal historja Francji. Każdy szczegół odsłania mu nieskończone perspektywy, związki; możnaby tak snuć rzeczy jedne z drugich bez końca; stąd te drobiazgowe opisy, to pęcznienie tematu, tak przeciwne klasycznemu ograniczeniu się, stąd te dygresje, wtręty filozoficzno-społeczne, które wielu rażą w powieściach Balzaka. Ten sposób patrzenia na świat tłómaczy również, dlaczego nowożytni pisarze umiłowali powieść, jako najpodatniejszą, najbardziej giętką formę wyrażenia wszystkiego co zapragną.
I tu może należy szukać źródła tego, co nazywano nieraz niemoralnością lub amoralnością Balzaka i co odstręcza odeń wiele umysłów przerażonych i osmuconych beznadziejnością jego spojrzenia na życie. Zarzut to potrosze taki, co gdyby zarzucać niemoralność przyrodnikowi, który opisuje życie stworów na dnie morskiem, ich wzajemne pożeranie się i walki. Zarzut ten czyniono zresztą i Molierowi, ale Molier mógł się ratować pewną sztuczką której Balzac nie mógł użyć. Molier, dając obraz namiętności, dusz ludzkich, mógł, wyczerpawszy obraz, kończyć swą komedję dowolnie, optymistycznie, aby nas nie wypuszczać z teatru pod przykrem wrażeniem (Świętoszek, Skąpiec!). Inaczej Balzac: on maluje nietylko dusze, życie wewnętrzne jednostek; jednostki te są niejako reprezentantami grup i sił społecznych, których układu przyrodnik tkwiący w Balzaku nie pozwala mu paczyć. Tem tłómaczy się, że — jak mu to często zarzucano — łajdaki tak często tryumfują nad zacnemi ludźmi i kończą nieraz jakby w apoteozie (du Tillet, Cointet, etc.). Bo Balzac nie mógł nie widzieć twórczej siły, energji społecznej, jaka się może mieścić w bezwzględnej namiętności, w żądzy zysku, wywyższenia. Cointet obdziera Dawida Séchard z jego wynalazku (Cierpienia wynalazcy) i jest w tem łotrem; ale niemniej Cointet daje temu wynalazkowi, który możeby zmarniał w ręku Dawida, rozmach i praktyczną wartość, które wychodzą na dobro Francji i społeczeństwa. Balzac ma zawsze to podwójne spojrzenie. Molier ma je czasem, np. w swoim Mizantropie; ale naprzykład w Świętoszku widzi tylko łajdaka, gdy Balzac dostrzegłby w nim może przyszłego dyplomatę, ministra, którym zostałby wspiąwszy się na wyżyny kosztem krzywdy łatwowiernego Orgona. I słusznie to zauważono, że brutalny pessymizm Balzaka wyraża się głównie tam, gdzie styka się on z problemami życia społecznego, z walką o egzystencję; lepsze drgnienia duszy człowieka chowa na jego życie prywatne, — i w tem jest zgodny z prawdą. Każdy niemal z jego drapieżnych ptaków ma w sercu swoją idyllę: Rastignac, obmyślający bez skrupułów zawładnięcie Paryżem, ze łzami rozczulenia odczytuje listy od sióstr, od matki...
Ta bezstronność Balzaka w spojrzeniu na życie idzie tak daleko, że trudno byłoby wyczytać z jego dzieła przekonania społeczne czy polityczne pisarza gdyby im niejednokrotnie nie dał wyrazu w swoich dygresjach. Arystokratyzm jego płynie ze wzgardy dla człowieka, którego złe instynkty należy spętać religją, wychowaniem i prawem. Balzac ma pogardę dla współczesnej niwelacji, dla parlamentaryzmu (cóżby dopiero powiedział na powszechne głosowanie dla obu płci!). Wolność prasy uważa za nieszczęście Francji; radby przywrócić majoraty, prawo starszeństwa, wzmocnić jaknajbardziej organizację rodziny. Ale często, wbrew jego woli, dzieło jego mówi co innego. Jego uwielbienie dla arystokracji wyradza się nieraz w mimowolną satyrę (Ojciec Goriot!). Mimo wszystkie jego teorje, dzieło Balzaka to jeden z największych dokumentów nowoczesnej demokracji; to zdobycie dla szarej, bezimiennej masy przywileju wzniosłości, cierpienia, interesowania nas, który-to przywilej zarówno w pojęciu klasycznem jak i romantycznem sztuki przysługiwał jedynie jednostkom wyższym swem położeniem społecznem lub organizacją duchową. Cały swój heroiczny styl ujęcia zjawisk oddał Balzac na usługi pospolitego życia, wzbił nim szarą na pozór codzienność do napięcia i wielkości tragedji. Podjął jakgdyby na nowo olbrzymie dzieło Szekspira, ale sprowadził je na bruk współczesnej Francji: dowiódł iż nie trzeba sięgać w odległe mroki dziejów, aby znaleźć postacie króla Lira lub Ryszarda III; ukazał je swoim czytelnikom na wysokości ich oczu w postaciach o które otarli się może na ulicy lub z któremi wieczerzali poprzedniego dnia, w pospolitej figurze ex-kupca, skromnego ojca Goriot, lub Filipa Bridau, Napoleońskiego żołdaka. Codzienność, szara, mieszczańska codzienność, pogłębiona analitycznym skalpelem Balzaka i podniesiona o kilka skal tchnieniem jego potężnego wewnętrznego patosu, zyskuje odtąd trwałe prawo bytu, i staje się niemal wyłącznym materjałem nowoczesnej twórczości literackiej. Balzac ziścił w ten sposób to, na co nie stało tchu i talentu usiłowaniom dramatu mieszczańskiego w XVIII w., a dziełem swojem wywarł stanowczy wpływ nietylko na dalszy rozwój powieści, ale i teatru.
Taki jest duch dzieła Balzaka i takim zostaje on w naszej pamięci, wrażeniu, jako poeta nowoczesnego ustroju, nieraz wbrew jego politycznym poglądom. Toż samo uwielbienie dla Napoleona, które bije z kart poświęconych tak żywym jeszcze wówczas tradycjom Cesarza, dziwnie kłóci się z ostentacyjnym „rojalizmem” autora. Ale czyż to paradoksalne krzyżowanie się najrozmaitszych warstw myśli, pojęć i sympatji nie jest właśnie cechą owej epoki? Czyż Napoleon nie potrafił sfanatyzować i złączyć pod sztandarami imperjalizmu zarówno Brutusów rewolucji jak i potomków tych których Rewolucja wykosiła?
I pod tym względem, dla zrozumienia ducha jego dzieła, wolę słuchać tego co mi mówi lektura Komedji ludzkiej, niż tego co mówi Balzac w swojej do niej Przedmowie. Być genialnym powieściopisarzem, to w owej epoce snać było za mało; tak jak w epoce Moliera być genialnym komedjopisarzem. To też Balzac chce być czemś więcej; chce być moralistą, lekarzem społeczeństwa, mężem Stanu. Nie zapominajmy o jego bardzo żywych ambicjach czynnego udziału w życiu politycznem; jakoż całe ustępy w tej Przedmowie aż nazbyt trącą mową kandydacką. Toż samo ta obrona „moralności” dzieła, jakże wyraźnie nosi piętno rozprawy z nieinteligentnemi zarzutami, ściągającemi genialnego pisarza na chwilę do swego poziomu. Przedstawiając się tak jako „moralistę”, jako lekarza — czy znachora — chorób społecznych, Balzac czyni sobie krzywdę; mimowoli uszczupla to, co jest jego największą siłą, ścieśnia tę pełnię i rozlewność żywiołu, która tak imponuje w jego dziele, stwarzając owe nieoczekiwane kontrasty: od mistycznych wzlotów w niebiosa czystych idej aż do zdeptania najbardziej błotnistych ścieżek ziemi. Wreszcie, uświadomienie sobie wspaniałego planu Komedji ludzkiej nie obeszło się bez pewnego przymusu, bez odcienia pedantyzmu. Śmierć przerwała Balzakowi jego dzieło; czy te części Komedji ludzkiej, które dla wypełnienia jego ram zamierzył, byłyby na wysokości tych, które urodziły się z samorzutnego natchnienia? — nie wiemy. Faktem jest, iż mimo uniwersalności Balzaka, nie wszystkie warstwy społeczeństwa interesowały go w równym stopniu. Epoka, która wcisnęła na nim swoje piętno, jest przedewszystkiem epoką mieszczaństwa; chłop, robotnik, są wówczas jeszcze „muzyką przyszłości”. Nie żądajmy od jednego człowieka wszystkiego; to co nam dał jest już darem dosyć królewskim.
Owe tak zajmujące zresztą sprzeczności spotkamy nieraz jeszcze w dziele Balzaka. Objektywizm czy subjektywizm? Wskazałem już poprzednio przyrodniczą wręcz bezstronność jego spojrzenia, objektywizm jak najdalej posunięty; nigdy powieść jego nie jest ową spowiedzią autora, romansem o sobie samym, jaką bywa ona zazwyczaj w utworach pisarzy Romantycznych. Ale, z drugiej strony, jeżeli te postacie są tak żywe, to dlatego że twórca ich w sobie samym czerpie elementy z których je stwarza. I pod tym względem skala Balzaka jest zdumiewająco szeroka: z siebie wysnuł cierpliwą wytrwałość i tkliwe a wierne uczucie Dawida Séchard (Cierpienia wynalazcy); z siebie niecierpliwą żądzę wybicia się Rastignaka czy Lucjana de Rubempré; z siebie wreszcie kipiący werwą i brutalny cynizm Vautrina. Z tego punktu widzenia można uważać Komedję ludzką niemal za spowiedź; a pod względem śmiałości, bezwzględności, bezwstydu nawet w odsłanianiu najbardziej wstydliwych zaułków swego wnętrza spowiedź tę możnaby zestawić chyba z Wyznaniami Russa. I te związki, jakie można odnaleźć między najbardziej osobistą z autobiografji a najbardziej „objektywnym” eposem ludzkości, są rzeczą bardzo interesującą.
Mimo iż siedm dziesiątków lat z górą upłynęło od śmierci Balzaka, stanowiska jego w literaturze francuskiej nie można jeszcze uważać za zupełnie ustalone. Wielki pisarz, to pewna; ale są w nim pewne rysy, które sprawiają, iż oficjalna, uniwersytecka historja literatury przyznaje mu czasami jakby z kwaśną miną ten patent na wielkość. Jest w jego spojrzeniu na życie, w odwadze mówienia tego „o czem się nie mówi”, coś brutalnego, coś co uraża — nawet tam gdy mu przyznać trzeba słuszność — wstydliwość czy obłudę wielu. Wrodzony brak smaku tego olbrzyma, pewne niedelikatności jego natury (ale czy bez nich mógłby być twórcą prawdziwej Komedji ludzkiej?) nierówności wreszcie tego kolosalnego dzieła przyczyniają się jeszcze do tego wrażenia. Krytykują go jako stylistę; ale o tem na innem miejscu. Podają w wątpliwość ścisłość jego erudycji, ogrom wiadomości, horyzontów [5], któremi Balzac olśniewa czytelnika. Ale cóż stąd? Gdyby te wszystkie zarzuty były prawdą, niemniej Balzac pozostanie Balzakiem, t. j. pisarzem bardzo niedoskonałym, bardzo nie-klasycznym, ale genjalnym w każdym calu, jednym z najosobliwszych monstrów jakie istnieją w literaturze. Nie jest bynajmniej moim zamiarem ukrywać czytelnikom te jego słabizny; uważam że wielkiego pisarza trzeba znać i kochać całego, jakim jest, ze wszystkiemi błędami, które tem bardziej zbliżają go do nas i czynią tem bardziej ludzkim. Ale analizę tych skaz i nierówności pożyteczniej może będzie szkicować przy każdym z poszczególnych utworów.

III. BALZAC JAKO PISARZ.


Oczywistem jest, iż, przy tak zupełnie innem od swoich poprzedników pojmowaniu powieści, Balzac musiał dla tej nowej treści stworzyć nowe formy. Uważając swą powieść za „dokument ludzki”, musi mu nadać ścisłość dokumentu, autentyczność historji. Życie, charakter, dola jednostki nie jest dla Balzaka czemś przypadkowem, wyodrębnionem z łańcucha zjawisk, ale przeciwnie, czemś najściślej zespolonem z jego pochodzeniem, tradycją, wychowaniem, środowiskiem. Tem samem występują opisowość i analiza jako dominujący charakter powieści Balzaka. Gdy wprowadza figurę — nieraz uboczną — zapoznaje nas z jej przeszłością, warunkami życia; maluje obszernie miasto lub miasteczko w którem rozgrywa się akcja, gdzie mieszkają jej bohaterowie; opisuje drobiazgowo ich strój; co więcej, wchodzi do domu, daje obraz wnętrza, kolor tapet, kształt mebli codziennego użytku. Bo otoczenie w którem dany osobnik żyje ma podwójne znaczenie: raz wyraża go, powtóre kształtuje go, oddziaływa nań. Jeżeli mieszka w Paryżu, wiemy dokładnie na której ulicy, na którym piętrze. Toż samo znamy cyfrę i rodzaj dochodów każdej z figur; jeżeli, jak Cezar Birotteau, zbankrutuje, znamy najdokładniej bilans jego upadłości etc.
Wszystko to są rzeczy dziś bardzo pospolite; rzeczy które po‑balzakowska powieść przyswoiła sobie, pozbywając się zarazem ich nadmiaru, którym grzeszył czasami pierwszy ich wynalazca; ale w momencie zjawienia się Balzaka było to odkrycie nowych światów. Cóż za różnica z dawną powieścią, w której kochanek tylko kochał; w której bohaterowie wyzwoleni byli od tego co stanowi 90% zainteresowań na tej ziemi, od owych spraw „materjalnych”, wciskających się w każdy szczegół życia, zabarwiających każdą myśl, każde uczucie!
Wielu znajduje, iż Balzac posuwa się w tej namiętności opisu za daleko. Obojętnem jest — powiadają — dla historji Eugenji Grandet, czy rozgrywa się ona w Saumur czy gdzieindziej. Dla Eugenji Grandet, może; ale nie dla intencji Balzaka, który w Komedji ludzkiej chciał dać obraz całej współczesnej Francji, Paryża i prowincji, i to we wszystkich przekrojach. Czy koniecznym jest, mówią dalej, ów drobiazgowy opis pensjonatu pani Vanquer, gdy chodzi o historję Ojca Goriot i jego córek? Te opisy fizjognomji, ciągnące się po kilka stronic, nużą i w końcu nie dają żadnego obrazu etc.
Faktem jest, iż czytanie powieści Balzaka, zwłaszcza wejście w nie, nie zawsze jest lekkie, bywa nużące. Ale zważmy tu dwie rzeczy. Popierwsze, Balzac pisał dla współczesnych o współczesnych, nie kazał im tedy wyobrażać sobie, ale ożywiał poprostu myślą, wypełniał treścią rzeczywistość, codzienność na którą patrzyli; oni znali te meble, te stroje, on im je tylko tłómaczył. Dalej Balzac miał zdolność widzenia, którą mało kto rozrządza z nas, czytelników. Ale kiedy np. rozmawiałem o Balzaku z malarzem Karolem Fryczem, mówił z entuzjazmem o tych opisach, twierdząc że nikt nie daje tak plastycznej wizji rzeczy jak Balzac. Zauważmy wreszcie, że opis u Balzaka zawsze jest w służbie myśli, zawsze jest celowy, nigdy nie wyradza się w opis dla opisu, w czystą wirtuozję, której tak nadużyła późniejsza literatura. Jednego tylko wyrzeklibyśmy się może, t. j. analitycznych opisów fizjognomji, ciągnących się po kilka stron. Późniejsi pisarze nauczyli się wywoływać to wrażenie lepiej kilkoma kreskami. Ale, powtarzam, w epoce gdy pisał Balzac, czyż i ten „realizm” nie był prawdziwą zdobyczą wobec konwencjonalizmu dawniejszej powieści?
Niema rady zresztą, trzeba się poddać tej metodzie, trzeba, wraz z pisarzem, gromadzić cierpliwie materjały, być świadkiem stopniowego rozpalania się ognia w tym olbrzymim piecu jego twórczości. Za to później, kiedy przebrniemy ten mozolny nieraz początek, odbieramy stokrotną zapłatę za nasze trudy. Podobnie jak na scenie, kiedy ustawi się dekoracje, ubierze i ucharakteryzuje aktorów, zaczyna się dramat. A dramat ten przykuwa nas tem bardziej, im głębiej pisarz pozwolił nam zapuścić wzrok w środowisko, charaktery i dusze jego aktorów. Pierwsze karty powieści Balzaka czyta się z wysiłkiem, dalsze pochłania się z namiętnością, a opuszcza w końcu z uczuciem żalu i zadumy.
Więcej jeszcze zarzutów spotykało Balzaka jako pisarza w ścisłem znaczeniu słowa, jako władcę stylu, języka. Nie miał on istotnie łatwości pisania. Widzieliśmy, jak za młodu pisze całe tomy anonimowych powieścideł, aby sobie „wyrobić rękę”. I później wciąż pasuje się ze swoim materjałem, ze stylem, jak mało który z pisarzy. Poprawia bez końca w korektach [6], przerabia w następnych wydaniach [7]; nic nie pomaga; styl jego dalekim jest od „klasycznej doskonałości”; bywa ciężki, chropawy, nabrzmiały przesadą, męczący porównaniami. Ale w zamian, kiedy zważymy bogactwo treści, dla której Balzac, nie mając w tem poprzednika, musiał znaleźć nowy wyraz, musiał żłobić w języku nowe drogi, przestaniemy się z nim prawować o słowa. Jak stokrotnie okupuje język Balzaka swoje braki! Jeżeli jest ciężki, to od nadmiaru myśli; jeżeli jest spęczniały, to od natłoku obrazów. Co za olbrzymie rozszerzenie dziedzin, z których pisarz czerpie swoje obrazy, porównania, skróty: od metafizyki do medycyny, od chemji do muzyki, od świata artystów do świata galer. Wszędzie konkretny wyraz w miejsce dawnego klasycznego ogólnika. Prawda, te natłoczone porównania chromają niekiedy, te dziwaczne nieraz obrazy sprowadzają czasem uśmiech („motylek Cesarstwa runął całym ciężarem”, etc.), ale w zamian cóż za nasilenie, cóż za „gęstość” życia, szerokość horyzontów! Niema chyba pisarza, któryby jednem zdaniem umiał rozpiąć tak rozległe perspektywy, zestawić i powiązać rzeczy napozór tak odległe, zapłodnić myśl, ukazać nieoczekiwane związki. Kto nawykł do obcowania z Balzakiem, temu to balzakowskie spojrzenie na rzeczy wchodzi w krew, w nałóg, nie umie już patrzeć inaczej. Balzac oddziałał nietylko na późniejszą powieść, na teatr; oddziałał wręcz na metody historji (Taine).
Dodajmy, że to urzeczenie powieścią Balzaka, które nas zagarnia i każe zapominać o wszystkich skazach, towarzyszy czytaniu nie wszystkich jego utworów. Mało jest pisarzy, którzyby byli tak nierówni. Nietylko poszczególne utwory Balzaka różnią się od siebie charakterem i wartością, ale i w jednej i tej samej książce możemy nieraz wyróżnić elementy z bardzo różnego kruszcu.
Wiele na to składało się przyczyn. Raz, ogrom pracy, który sobie nałożył. Pisarz może, gdy go ożywia wielki cel, zmusić się do ciągłej pracy, ale siła twórcza nie zawsze wydoła tej produkcji. Mimo sztucznych jej podniecań przychodzą momenty osłabienia. Taine, w świetnem swojem studjum[8], porównuje umysł Balzaka do olbrzymiego kotła, w którym topią się na aliaż rozmaite rudy i kruszce; otóż, nie zawsze udaje się niezmordowanemu pracownikowi rozpalić dość silny ogień, wymagany dla tego procesu; niekiedy płomień słabnie, a wówczas surowe lub nawpół tylko przetworzone kawały kruszców szpecą jednolitość odlewu. Jak wspomnieliśmy, w Balzaku zmagał się realista i romantyk; z doskonałego amalgamu tych dwóch cech wypływały najwspanialsze dzieła; ale czasem — i sądzę, że to były momenty znużenia — brał w nim zbytnio górę „romantyk” i to nie najlepszej próby. Jak Molier, który czyścił Francję od rodzaju précieux, sam w niego czasem popada w swoich na prędce kleconych dworskich widowiskach, tak Balzac, który przedstawił swoje wspaniałe pojęcie powieści owym powieścidłom od których roiła się epoka, sam nieraz osuwa się w ich efekty.
I z innego względu zaciężył nad Balzakiem ogrom jego zamiaru. Postanowił dać pełny obraz ludzkości, w jej światłach i cieniach; otóż, o ile element „szatański” ma u niego niezrównaną siłę i plastykę, o tyle element „anielski” bywa nieraz sztucznie wydęty, ciężki i zimny. To wspólny los poetów, że obraz Piekła łacniej im jest kreślić, niż obraz Nieba. Zwłaszcza „szlachetne” kobiety Balzaka są zazwyczaj chybione. Miewa on ciężką rękę, popełnia niedelikatności. Ale, z drugiej strony, czy ich źródłem nie bywa często chęć odsłonięcia sekretów, związków, przedtem leżących w zakresie rzeczy „o których się nie mówi”? Wszak i Rousseau w swoich Wyznaniach drogo okupił pewne śmiałości!
Wreszcie trzeba tu wspomnieć warunki pracy, w którą mięszały się nieraz pobudki dość mięszanej natury. Oto, jak Balzac tłómaczy pani Hańskiej powstanie jednej ze swych nowel:
„Musisz przeklinać tego Gaudissarta. Drukarz wziął czcionki, od których skurczył się tekst, i trzeba było, dla dopełnienia tomu, zaimprowizować to w jedną noc, moje kochanie, a to jest ośmdziesiąt stronic, jeśli łaska!”
Ten pośpiech pod naporem terminów, zobowiązań, zaliczek, raz po raz wyraża się we własnych zwierzeniach Balzaka. Aby wykroić tom który ma dostarczyć, robi czasem dziwne operacje. Mocno podejrzewam, że tych kilka krwawych opowiadań, które ni z tego ni z owego spęczniły środek Muzy z zaścianka, znalazły się tam w ten sposób, że Balzac wsunął dość bezceremjonalnie jakiś materjał, który skądinąd miał w biurku, aby powiększyć ten mały, ale esencjonalny tomik do przyrzeczonych księgarzowi rozmiarów?
Zaznaczyłem parokrotnie, iż dzieło Balzaka trzeba uważać jako całość; wówczas dopiero nabiorą właściwej proporcji szczegóły. Otóż, w związku z tem nasuwa się pytanie, jak czytać Balzaka, aby się rozeznać w tym lesie Komedji ludzkiej. Faktem jest, że im więcej go ktoś czyta, tem więcej przywiązuje się do tej lektury; a kiedy dojdzie do końca, tem chętniej zaczyna go czytać na nowo z nowem już zrozumieniem każdego szczegółu. Ważnem jest tedy, od czego zacznie, „na co trafi”. Pod tym względem, jak już wspomniałem, najgorsze usługi oddaje owa słynna Kobieta trzydziestoletnia, za którą wiele osób, znęconych tytułem i rozgłosem książki, chwyta najpierw, doznając wielkiego zawodu.
Jak tedy należy czytać Komedję ludzką i jaką drogę obrać przy jej wydawaniu? To ostatnie zwłaszcza pytanie nie jest zbyt łatwe do rozstrzygnięcia. Poszczególne utwory Komedji ludzkiej pozostają do siebie w rozmaitym stosunku. Niektóre są związane najściślej, nieomal jak tomy jednej powieści; inne znowuż wiążą się tylko jedną lub kilkoma z osób działających i ogólnym duchem wspólności. Przytoczony powyżej podział na grupy nie ma dla czytelnika praktycznego znaczenia: możnaby go zachować, ale wtedy gdyby się całość wydawało naraz. Porządek chronologiczny powstawania pojedynczych powieści również mijałby się z celem. Najwłaściwszem byłoby zachować porządek chronologiczny samej akcji Komedji ludzkiej; ale i to nie jest tak proste, gdyż nieraz akcja jednej powieści obejmuje przeciąg kilkunastu lat i styka się z kilkoma innemi tomami. Przytem pewną ilość tomów Balzaka wydałem już poprzednio[9], i te stopniowo wejdą w to zbiorowe wydanie. Po namyśle uznałem za najwłaściwsze wydawać pojedyńcze tomy w luźnym porządku, objaśniając przy każdym tomie ścisły lub luźny stosunek wiążący go z resztą.

IV.LUDWIK LAMBERT.

Parę jest powodów, dla których zdecydowałem się pomieścić tę powieść na początku zbiorowego wydania Komedji ludzkiej. Jeden, to jej autobiograficzny charakter. Jedyny to utwór, w którym Balzac mówi nam tak bezpośrednio o sobie. I to właśnie o tych młodzieńczych latach, w których kształtował się umysł genjalnego dziecka, nie znajdując nikogo, ktoby odgadł jego przyszłe loty. Balzac odmalował tu swoje lata spędzone w kolegjum w Vendôme; odmalował samego siebie pod tą podwójną postacią: Ludwika Lambert i tego który opowiada o nim, jego przyjaciela i wyznawcy. W rzeczywistości mniej był w tem kolegjum szczęśliwy od Ludwika; był sam; nie miał nikogo ktoby dzielił jego przedwczesne myśli i prace, komuby mógł przeczytać ów słynny Traktat o woli!
Druga przyczyna, dla której wydało mi się trafne zacząć od tego Ludwika Lambert, to jego stosunek do całości dzieła Balzaka. W innych utworach Balzac daje nam wielość zjawisk; tutaj stara się dać ich unifikację; sili się nas wprowadzić we wnętrze ich mechanizmu. Pojęcie świata, społeczeństwa, jako emanacji woli i myśli, to podstawowa, ukochana teorja Balzaka. One są motorem; siła motoru jest w człowieku stała, większa lub mniejsza; reszta to rzecz transmisji.
Niezmiernie ciekawem jest w tych młodzieńczych filozoficznych rojeniach owo zmaganie się i zaplatanie przyrodniczego pojęcia świata z pojęciem mistycznem; realizmu ze spirytualizmem. Ta podwójność spojrzenia przenikać będzie całe dzieło Balzaka, i ono to da mu niezwykłą głębię. Rośnie ono korzeniami w ziemi, ale szczytami gubi się gdzieś w tajemniczym świecie czystych idei. Daje ono — jak żadne inne — bogactwo kształtów i zjawisk; ale, widziane znowuż z innej strony, staje się jakąś mistyczną pieśnią o bezosobowej, jednej, tajemniczej Energji.
Ludwik Lambert nie należy z pewnością do najlepszych powieści Balzaka. Zaledwie zresztą można go nazwać „powieścią”. Gdyby ją brać jako oddzielny utwór, dziwne sprawiałaby wrażenie ta książka przeładowana filozofją, głębokiemi rzutami myśli i dziecinnemi spostrzeżeniami, to znów mieniąca się w podręcznik do listów miłosnych... Ale, jak już wspomniałem, wielu powieści Balzaka, a tej tembardziej, nie można brać w oderwaniu, bez związków z całością. Bez Ludwika Lambert, Komedji ludzkiej brakowałoby ważnego członu. W tej galerji ludzkich zawodów, charakterów, należało się miejsce członkowi genjalnemu. Nie jest to łatwa rzecz wydobyć to wrażenie genjalności ze swego bohatera; Balzac wydobył je. Chwilami, czytając dzieje tego młodocianego herosa woli i myśli, wyobrażamy sobie takim Wyspiańskiego za młodu...
Ludwik Lambert może się wydać zarazem i bardzo przestarzały i bardzo aktualny. Mało kto zajmuje się dziś Swedenborgiem[10], który za czasu młodości Balzaka liczył we Francji (jak w całej Europie) wielu entuzjastów, między innemi matkę samego pisarza. Doniosłość spostrzeżeń Galla i Lawatera, którym Balzac tak wielką zdaje się przypisywać wagę, zbladła oddawna. Mesmeryzm wydaje się nieśmiałym zaczątkiem nauk „metapsychicznych”, jak je dziś nazywają. Ale właśnie niezwykły rozwój tych badań i zainteresowań w chwili obecnej, codzienne zdobycze w sferze materjalizacji myśli, daru wizyjnego i pokrewnych fenomenów, dają dziś książce Balzaka tem większą żywotność.
Ludwik Lambert przypada na pierwszy okres dojrzałej twórczości Balzaka (1832). Jest to epoka, w której, jak wspominałem, pisarz wciąż zmaga się wytrwale z oporem języka. „Ze wszystkich stron krzyczą mi, że nie umiem pisać”... zwierza się z podrażnieniem w liście do pani Hańskiej: interesujące zwierzenie z ust pisarza, który już wówczas jest jednym z najgłośniejszych we Francji i w Europie! „To jest straszne, zwierza się dalej, skoro już to sobie powiedziałem i skoro obracam dzień na nowe prace a noc na poprawianie dawnych”.
Mimo to, wierzy w swoje dzieło, w którem, jak gdzieś pisze „chciał walczyć z Goethem i Byronem, z Faustem i Manfredem”; w sierpniu r. 1832 pisze do siostry:
Ludwik Lambert kosztował mnie tyle pracy! ileż dzieł trzeba było odczytać aby napisać tę książkę! Pchnie ona może, prędzej lub później, wiedzę na nowe tory. Gdybym zeń uczynił dzieło czysto naukowe, ściągnąłby uwagę myślicieli, którzy tak ani nań nie spojrzą. Ale, jeżeli traf włoży go im w ręce, uczyni się może o nim głośno...”
W liście do matki: „...potrzebowałem rozrywki. Byłem zmiażdżony zmęczeniem o jakie mnie przyprawił Ludwik Lambert; spędziłem nad nim wiele nocy i do tego stopnia nadużyłem czarnej kawy, że doznawałem boleści żołądka dochodzących do kurczów...”
Zaledwie wypuściwszy w świat tę książkę, wpada w rozpacz, przerabia ją z gruntu: „Jednego żałuję, pisze do pani Hańskiej w styczniu 1833, to żem ci zachwalał Ludwika Lambert, najsmutniejsze z poronionych dzieci...”
Oto obraz nadziei, wzruszeń i udręczeń tego wielkiego pracownika! W istocie, Ludwik Lambert nie ziścił nadziei pisarza. Nie należał do tych książek, które ugruntowały jego rozgłos i wielkość. Ale dziś, gdy tę wielkość utrwaliły inne jego dzieła, pozostał on arcyciekawym przyczynkiem do zrozumienia jego twórczości, do zrozumienia Balzaka. Przynajmniej pewnej jego strony. Bo tak samo jak opis Lamberta jako dziecka jest zapewne „wystylizowaniem” pewnych tylko cech — i to raczej wewnętrznych — młodego Balzaka, krępego, pyzatego chłopca o poczciwym rubasznym śmiechu, tak i cały Lambert, jako fenomen ludzki, wyraża tylko pewne strony samego pisarza. Sam Balzak będąc Duchem, równocześnie bardziej był człowiekiem. Był niby Arką Noego, w której mieściły się po parze wszystkie gatunki stworzeń; w której mieszkał i duch i bestja ludzka. Interesującem będzie zaznaczyć, iż w tej samej epoce w której pisze Ludwika Lambert i mistyczną Serafitę, rodzą się samorzutnie pod jego piórem trzy dziesiątki wyuzdanych Powiastek uciesznych, w których w kunsztownie a figlarnie archaizowanym języku, daje upust iście Rabelesowskiej jurności i radości życia.
Ludwik Lambert mieści się w Komedji ludzkiej w dziale Studja filozoficzne.




Na koniec słówko od tłómacza pro domo sua. Przekład Balzaka nie należy do wdzięcznych zadań; nastręcza olbrzymie trudności, dając dość mało zadowolenia artystycznego, gdyż zawsze w języku tego pisarza pozostaje coś mozolnego, chropawego, za to odpowiedzialność w oczach czytelnika spada na tłómacza! Ale trudno, to już związane z tem rzemiosłem; nie wolno tłómaczowi ani poprawiać ani przyprawiać autora; musi go oddać jakim jest, nawet z jego wadami; ani też nie może raz po raz „skarżyć” na niego jak w szkole: „Proszę pana profesora, to nie ja, to on...”

BOY.

Warszawa, w styczniu 1924.



PRZEDMOWA DO „KOMEDJI LUDZKIEJ”

Dając dziełu, podjętemu blisko przed trzynastu laty, tytuł KOMEDJI LUDZKIEJ, należy określić jego myśl, wyłożyć pokrótce plan, starając się mówić o rzeczy tak, jakby mnie ona nie dotyczyła. Nie jestto tak trudne, jakby czytelnik mógł sobie wyobrażać. Niewielki dorobek rodzi wiele miłości własnej; wiele pracy daje nieskończenie wiele skromności. Spostrzeżenie to tłómaczy rozbiory, jakim Corneille, Molier i inni wielcy pisarze poddawali swoje własne sztuki: o ile niepodobieństwem jest dorównać ich pięknym utworom, o tyle można pragnąć być im podobnym w tem uczuciu.
Pierwszy pomysł KOMEDJI LUDZKIEJ objawił mi się zrazu niby marzenie, jak jeden z owych nieziszczalnych zamiarów, które się pieści i którym pozwala się ulecieć; chimera, która się uśmiecha, ukazuje swą kobiecą twarz, i tuż potem rozwija skrzydła, wzbijając się w fantastyczne niebiosy. Ale chimera, jak wiele chimer, zmienia się w rzeczywistość; ma swoje nakazy i swoją tyranję, której trzeba ustąpić.
Pomysł ten urodził się z porównania między ludzkością a światem zwierzęcym.
Błędem byłoby mniemać, że wielki spór, który w ostatnich czasach wszczął się pomiędzy Cuvierem a Geoffroy Saint‑Hilaire’m wspierał się na nowej zdobyczy naukowej. Jedność składu zajmowała już — pod innem mianem — największe umysły dwóch poprzednich wieków. Odczytując owe tak niepospolite dzieła pisarzy mistycznych, którzy się zajmowali nauką w jej stosunku do nieskończoności, jak Swedenborg, Saint‑Martin etc., oraz pisma największych genjuszów nauk przyrodniczych, jak Leibnitz, Buffon, Karol Bonnet etc., znajdujemy w monadach Leibnitza, w organicznych molekułach Buffona, w sile żywotnej Needhama, w zahaczaniu się pokrewnych części Karola Bonnet, który miał odwagę napisać w r. 1760: „Zwierzę wegetuje jak roślina”; znajdujemy, powiadam, zaczątki pięknego prawa soi pour soi, na którem polega jedność składu. Istnieje tylko jedno zwierzę. Stwórca posłużył się tylko jednym modelem dla wszystkich zorganizowanych istot. Zwierzę jest zasadą, która przybiera swą zewnętrzną formę, lub, aby rzec ściślej, różnice swojej formy, wedle środowiska, w którem mu jest dane się rozwijać. Gatunki zoologiczne wynikają z tych różnic. Postawienie i obrona tego systemu, zgodnego zresztą z pojęciami które sobie tworzymy o potędze boskiej, będzie wiekuistym zaszczytem Geoffroy Saint‑Hilaire’a, zwycięscy nad Cuvierem co do tego punktu wysokiej wiedzy, zwycięscy, którego tryumf powitał wielki Goethe ostatnim artykułem jaki napisał.
Przeniknięty tym systemem dawno przed owemi sporami do których dał on powód, zauważyłem, iż pod tym względem społeczeństwo podobne jest do natury. Czyż społeczeństwo nie tworzy z człowieka, zależnie od środowisk w których rozwija się jego życie, tyluż odmiennych ludzi, ile jest odmian w zoologji? Różnice między żołnierzem, robotnikiem, urzędnikiem, adwokatem, próżniakiem, uczonym, mężem stanu, kupcem, marynarzem, poetą, nędzarzem, księdzem, są, mimo że trudniejsze do uchwycenia, równie znaczne, jak te, które różnią od siebie wilka, lwa, osła, kruka, rekina, fokę, owcę etc. Istniały tedy, będą tedy istniały zawsze gatunki społeczne, tak jak są gatunki zoologiczne. Jeżeli Buffon stworzył wspaniałe dzieło, próbując dać w jednej książce całokształt zoologji, czyż nie możnaby podobnego dzieła dokonać dla społeczeństwa? Ale natura utworzyła dla odmian zwierzęcych granice, w których społeczeństwo się nie mieści. Kiedy Buffon odmalował lwa, kończył lwicę w kilku zdaniach; podczas gdy w społeczeństwie kobieta nie zawsze jest samicą samca. Mogą żyć w stadle dwie istoty zupełnie od siebie różne. Żona kupca jest niekiedy godna być żoną księcia, a często żona księcia nie umywa się do żony artysty. Stan społeczny miewa przypadki, na które nie pozwala sobie natura, jest on bowiem naturą plus społeczeństwo. Opis gatunków społecznych byłby tedy conajmniej podwójny w porównaniu z opisem gatunków zwierzęcych, gdyby zważyć tylko dwie płcie. Wreszcie, między zwierzętami mało jest dramatów, niewiele zawikłań; jedne rzucają się na drugie, oto wszystko. Ludzie też rzucają się jedni na drugich, ale ich wyższy lub niższy stopień inteligencji czyni walkę o wiele bardziej skomplikowaną. Jeżeli niektórzy uczeni nie uznają jeszcze, że zwierzęcość przelewa się w ludzkość mocą olbrzymiego strumienia życia, to pewna iż kupiec korzenny zostaje parem Francji, szlachcic zaś spada niekiedy na najniższy szczebel społeczny. Następnie, Buffon znalazł u zwierząt życie niezmiernie proste. Zwierzę ma mało sprzętów, nie zna ani sztuk ani rzemiosł; podczas gdy człowiek, mocą prawa które trzebaby zbadać, dąży do wyrażenia swoich obyczajów, swojej myśli i swego życia we wszystkiem co dostosowuje do swoich potrzeb. Mimo iż Leuwenhoëc, Swammerdam, Spallanzani, Réaumur, Karol Bonnet, Műller, Haller i inni cierpliwi zoografowie wykazali, jak bardzo życie zwierząt jest interesujące, zwyczaje każdego zwierzęcia są, w naszych oczach przynajmniej, zawsze wciąż jednakie; podczas gdy zwyczaje, strój, mowa, mieszkanie księcia, bankiera, artysty, mieszczanina, księdza i nędzarza są zupełnie różne i zmieniają się z biegiem cywilizacji.
Tak więc zamierzone dzieło musiałoby mieć potrójną formę: mężczyźni, kobiety i rzeczy; to znaczy osoby i materjalny wyraz jaki dają swojej myśli; wreszcie człowiek i życie.
Czytając suche i niestrawne szeregi faktów, które nazywają się historją, któż nie zauważył, że pisarze zapomnieli, w każdej epoce, w Europie, w Persji, w Grecji, w Rzymie, dać nam historję obyczajów? Ustęp z Petronjusza tyczący prywatnego życia Rzymian raczej podraźnia niż zaspakaja naszą ciekawość. Spostrzegłszy tę olbrzymią lukę w dziedzinie historji, ksiądz Barthélemy poświęcił życie na odtworzenie greckich obyczajów w Anacharsisie.
Ale jak uczynić zajmującym dramat o trzech lub czterech tysiącach osób, które przedstawia społeczeństwo? jak porwać równocześnie poetę, filozofa oraz masy, które chcą mieć poezję i filozofję pod postacią wstrząsających obrazów? O ile pojmowałem doniosłość i poezję tej historji serca ludzkiego, nie widziałem żadnego sposobu wykonania; aż do naszych czasów bowiem, najsławniejsi powieściopisarze obracali swój talent na stworzenie jednego lub dwuch typów, na odmalowanie jednej fizjognomji życia. Z tą myślą odczytałem dzieła Waltera Scotta. Walter Scott, ten truwer nowoczesny, dał wówczas olbrzymi rozmach rodzajowi twórczości niesłusznie uważanemu za drugorzędny. Czyż nie jest w istocie trudniejszem robić konkurencję księgom ludności postaciami takiemi jak Dafnis i Chloe, Roland, Amadys, Panurg, Don Kiszot, Manon Lescaut, Klarysa, Lowelas, Robinson Kruzoe, Gil Blas, Ossjan, Julia d’Etanges, Wuj Tobjasz, Werter, René, Korynna, Adolf, Paweł i Wirginja, Jeanie Dean, Claverhouse, Ivanhoe, Manfred, Mignon, niż szeregować fakty mniejwięcej te same u wszystkich narodów, zgłębiać ducha praw wyszłych z użycia, tworzyć teorje które sprowadzają ludy na manowce, lub też, jak pewni metafizycy, tłómaczyć to co jest? Przedewszystkiem, prawie zawsze te osobistości, których istnienie staje się dłuższem, prawdziwszem, niż istnienie pokoleń wśród których je powołano do życia, żyją jedynie pod tym warunkiem, że są wielkim obrazem teraźniejszości. Poczęły się w trzewiach swego wieku, całe serce ludzkie drga pod ich powłoką; często kryje się w nich cała filozofja. Walter Scott podniósł tedy do filozoficznego znaczenia historji powieść, ów rodzaj literacki, który z wieku na wiek stroi w nieśmiertelne djamenty koronę poetycką krajów gdzie kwitnie literatura. Tchnął w nią ducha dawnych czasów, skupił w niej równocześnie dramat, djalog, portret, krajobraz, opis: wprowadził w nią cudowność i prawdę, te dwa składniki epopei, poezji kazał się bratać z gwarą najpospolitszej mowy. Ale, nietyle wymyśliwszy system, ile w ogniu pracy lub też przez logikę tej pracy znalazłszy swój rodzaj, nie pomyślał o tem, aby powiązać te utwory z sobą, tak aby stworzyły zupełną historję, której każdy rozdział byłby powieścią, a każda powieść epoką. Spostrzegłszy ten brak łączności, który zresztą nie pomniejsza w niczem wielkiego Szkota, ujrzałem zarazem i system sposobny do wykonania mego dzieła i możliwość jego wykonania. Mimo że, aby tak rzec, olśniony zdumiewającą płodnoścją Waltera Scotta, wciąż podobnego do samego siebie, a wciąż oryginalnego, nie zwątpiłem o sobie, ponieważ ujrzałem źródło tego talentu w nieskończonej różnorodności natury ludzkiej. Traf jest największym powieściopisarzem świata: aby być płodnym, trzeba tylko go zgłębiać. Społeczeństwo francuskie miało być historykiem, ja miałem być tylko sekretarzem. Spisując inwentarz cnót i występków, skupiając główne przejawy namiętności, malując charaktery, wybierając główne wydarzenia społeczne, tworząc typy przez skupienie rysów kilku pokrewnych charakterów, miałem nadzieję, iż zdołam napisać historję zapomnianą przez tylu historyków, historję obyczajów. Przy wielkiej cierpliwości i odwadze, ziściłbym, odnośnie do Francji XIX wieku, ową książkę, w której, ku naszemu żalowi, Rzym, Ateny, Tyr, Memfis, Persja, Indje nie zostawiły nam niestety pomnika swoich cywilizacyj, a którą, na wzór księdza Barthélemy, wytrwały i cierpliwy Monteil próbował stworzyć dla średnich wieków, ale w mniej szczęśliwej formie.
Ta praca, to jeszcze było nic. Ograniczając się do tego ścisłego obrazu, pisarz mógł stać się mniej lub bardziej wiernym, mniej lub bardziej szczęśliwym, cierpliwym i śmiałym malarzem typów ludzkich, bajarzem dramatów codziennego życia, archeologiem społecznego inwentarza, nomenklatorem zawodów, protokolantem złego i dobrego; ale, aby zasłużyć na pochwały które winny być ambicją każdego artysty, czyż nie należało mi studjować przyczyn lub sensu tych objawów społecznych, wydobyć myśl ukrytą w tem olbrzymiem skupieniu postaci, namiętności i wydarzeń? Wreszcie po owem szukaniu (nie powiadam znalezieniu) tej przyczyny, tego motoru społecznego, czyż nie trzeba było zadumać się nad przyrodzonemi zasadami rzeczy, i zbadać, w czem społeczeństwa oddalają się lub zbliżają do wiekuistego prawidła, do prawdy, piękna? Mimo rozległości przesłanek, które mogły same przez się być dziełem, dzieło, iżby było zupełne, wymagało konkluzji. W ten sposób odmalowane, społeczeństwo miało zawierać w sobie przyczynę swego ruchu.
Prawo pisarza, to co go czyni tem czem jest, co — nie lękam się tego wyrzec, — czyni go równym, może wyższym od męża Stanu, jest to jakakolwiek decyzja w przedmiocie praw ludzkich, bezwzględna wierność zasadom. Machiawel, Hobbes, Bossuet, Leibnitz, Kant, Montesquieu są nauką, którą stosują mężowie stanu. „Pisarz musi mieć stanowcze przekonania moralne i polityczne, musi się uważać za wychowawcę ludzkości; gdyż na to aby wątpić, ludzie nie potrzebują nauczycieli”, powiedział Bonald. Wcześnie przyjąłem za prawidło te wielkie słowa, które obowiązują tak samo pisarza monarchicznego jak i demokratycznego. Toteż, jeżeli ktoś zechce przeciwstawić mnie mnie samemu, okaże się, iż źle zrozumiał jakąś ironję, lub też iż niewłaściwie obrócił przeciw mnie słowa którejś z moich osobistości; ulubiony sposób potwarców. Co do wewnętrznego znaczenia, co do duszy tego dzieła, oto zasady służące mu za podstawę.
Człowiek nie jest dobry ani zły, rodzi się z instynktami i ze zdatnościami. Społeczeństwo nietylko go nie psuje, jak utrzymywał Rousseau, ale udoskonala go, czyni go lepszym; równocześnie jednak interes rozwija jego złe skłonności. Chrystjanizm, a zwłaszcza katolicyzm, będąc, jak to powiedziałem w Lekarzu wiejskim, skończonym systemem opanowania występnych dążeń człowieka, jest najdzielniejszym czynnikiem ładu społecznego.
Kiedy uważnie odczytamy obraz społeczeństwa, odlany, można rzec, z natury ze wszystkiem swoim dobrem i wszystkiem złem, wynika stąd ta nauka, iż, jeżeli myśl, lub namiętność (która obejmuje myśl i uczucie) jest czynnikiem społecznym, jest ona zarazem i czynnikiem destrukcyjnym. Pod tym względem, życie społeczne podobne jest do życia ludzkiego. Można zapewnić narodom długowieczność jedynie powściągając pęd ich żywotności. Nauczanie lub, lepiej rzekłszy, wychowanie przez zakony religijne, jest tedy wielką zasadą istnienia narodów, jedynym sposobem zmniejszenia sumy zła i pomnożenia sumy dobra w każdem społeczeństwie. Myśl, tę sprężynę zła i dobra, może przygotować, poskromić, prowadzić jedynie religja. Jedyną możliwą religją jest chrystjanizm. (Patrz list pisany z Paryża w Ludwiku Lambert, gdzie młody filozof-mistyk tłómaczy, mówiąc o nauce Swedenborga, iż od początku świata istniała tylko jedna jedyna religja). Chrystjanizm stworzył nowoczesne narody, on też je utrzyma. Stąd bezwątpienia konieczność zasady monarchicznej. Katolicyzm i królestwo są to dwie bliźnie zasady. Co się tyczy granic, w jakich te dwie zasady winny być ograniczone instytucjami, iżby nie mogły się rozrastać nieograniczenie, każdy rozumie, że ta tak zwięzła przedmowa nie może być traktatem politycznym. Toteż nie podobna mi wchodzić ani w spory religijne ani w spory polityczne obecnej doby. Piszę przy blasku dwóch wiekuistych prawd: religja, monarchja, dwie rzeczy których konieczność głoszą wypadki współczesne i od których każdy rozumny pisarz powinien starać się prowadzić nasz kraj. Nie będąc wrogiem systemu wyborczego, zasady doskonałej dla stanowienia prawa, odrzucam system wyborczy pojmowany jako jedyny środek społeczny, a zwłaszcza tak źle zorganizowany jak jest dzisiaj, nie reprezentuje bowiem imponujących mniejszości, o których ideach, interesach myślałby rząd monarchiczny. System wyborczy, rozciągnięty na wszystko, daje nam rząd mas, jedyny który nie jest odpowiedzialny, i w którym tyranja jest bez granic, zowie się bowiem prawem. Toteż rodzina a nie jednostka jest dla mnie prawdziwą jednostką społeczną. Pod tym względem, choćby mnie miano uważać za wstecznika, staję obok Bossueta i Bonalda, zamiast iść razem z dzisiejszymi nowatorami. Ponieważ system wyborczy stał się jedynym środkiem społecznym, przeto, w razie gdybym się uciekł do niego, nie trzebaby stąd wnioskować o najmniejszej sprzeczności pomiędzy memi czynami a myślą. Inżynier oznajmia, że jakiś most grozi zawaleniem, że przedstawia niebezpieczeństwo dla każdego kto się nim posługuje, a sam przechodzi po nim, o ile ten most jest jedyną drogą wiodącą do miasta. Napoleon cudownie dostosował system wyborczy do ducha naszego kraju. Toteż najskromniejsi posłowie jego Ciała prawodawczego byli najsłynniejszymi mówcami Izb za Restauracji. Żadna Izba nie dorównała Ciału prawodawczemu, skoro je porównać miarą poszczególnych członków. System wyborczy Cesarstwa jest tedy bezspornie najlepszym.
Niektórym wyda się może to oświadczenie pychą i pozą. Będą się prawowali z powieściopisarzem o to że chce być historykiem, będą żądali by się tłómaczył ze swej polityki. Dopełniam tu obowiązku, oto cała odpowiedź. Dzieło które podjąłem będzie długie jak historja, winien byłem podać jego sens, jeszcze ukryty, jego zasady i morał.
Zmuszony z konieczności usunąć przedmowy ogłaszane swego czasu w odpowiedzi na krytyki nawskroś przemijające, pragnę zachować z nich jedno tylko spostrzeżenie.
Pisarze mający jakiś cel, choćby to był powrót do zasad, które znajdują się w przeszłości przez to samo że są wieczne, muszą zawsze oczyszczać grunt. Otóż, ktokolwiek przynosi swoją cegiełkę w dziedzinę myśli, ktokolwiek wskazuje nadużycie, ktokolwiek piętnuje zło iżby je wyświecono, ten uchodzi zawsze za człowieka niemoralnego. Zarzut niemoralności, który nigdy nie minął śmiałego pisarza, jest zresztą ostatnim który można postawić, kiedy się nie ma już nic do powiedzenia jakiemuś poecie. Jeżeli jesteś prawdziwy w swoich obrazach; jeżeli, dzięki wytężonej pracy dni i nocy, doszedłeś do opanowania języka najtrudniejszego w świecie, wówczas rzucają ci w twarz słowo niemoralny. Sokrates był niemoralny, Chrystus był niemoralny; obu ścigano w imię społeczeństw, które zwalali lub przeobrażali. Kiedy się chce kogoś ubić, zarzuca mu się niemoralność. Sztuczka ta, zwyczajna ludziom partji, jest hańbą wszystkich tych którzy jej używają. Luter i Kalwin wiedzieli dobrze co czynią posługując się niby tarczą rozjątrzonemi interesami materjalnemi! Toteż pomarli naturalną śmiercią.
Kiedy się maluje całkowite społeczeństwo, kiedy się je ujmuje w bezmiarze jego falowań, zdarza się, musiało się zdarzyć, że dana kompozycja ujawnia więcej zła niż dobra, że dana część fresku przedstawia grupę występną: dalejże krytyka krzyczeć na niemoralność, nie zwracając uwagi na moralność jakiejś innej części, przeznaczonej na to, aby stanowiła doskonały kontrast. Ponieważ krytyka nie znała ogólnego planu, przebaczałem jej tem łatwiej, ile że tak samo nie można przeszkodzić krytyce, jak nie można przeszkodzić funkcjonowaniu wzroku, mowy i rozumu. Przytem czas bezstronności jeszcze dla mnie nie nadszedł. Zresztą, autor, który nie umie się pogodzić z tem, że mu przyjdzie spotkać się z ogniem krytyki, nie powinien brać się do pisania, tak samo jak podróżny, puszczający się w drogę, nie powinien liczyć na niebo ciągle pogodne. Pod tym względem, pozostaje mi zauważyć, że najsumienniejsi moraliści mocno wątpią, aby społeczeństwo mogło nastręczyć tyleż dobrych co złych uczynków; w obrazie zaś który ja zeń zdjąłem, więcej jest osób cnotliwych niż obrazów nagannych. Czyny godne nagany, błędy, zbrodnie, od najlżejszych aż do najcięższych, zawsze spotykają się z karą ludzką lub boską, jawną lub tajemną. Poszedłem dalej od historyka, miałem większą swobodę. Kromwel nie doznał tu na ziemi innej kary niż ta którą mu nałożył myśliciel. A i to była rzecz sporna między różnemi szkołami. Sam Bossuet oszczędził tego wielkiego królobójcę. Wilhelm Orański uzurpator, Hugo Kapet ten drugi uzurpator, umierają syci lat, nie zaznawszy więcej trosk i obawy niż taki Henryk IV lub Karol I. Życie Katarzyny II i życie Ludwika XIV stanowiłyby dowód przeciw wszelkiej moralności, gdyby je sądzić z punktu widzenia moralności osób prywatnych; dla królów bowiem, dla mężów Stanu, istnieje, jak mówił Napoleon, mała i wielka moralność. Sceny z życia politycznego wspierają się na tej głębokiej refleksji. Dla historji nie jest prawem, jak dla powieści, dążenie do idealnego piękna. Historja jest, lub powinna być tem czem była; podczas gdy powieść powinna być światem lepszym, mówiła pani Necker, jeden z najwytworniejszych umysłów minionego wieku. Ale powieść nie byłaby niczem, gdyby, w tem wzniosłem kłamstwie, nie była prawdziwa w szczegółach. Zmuszony stosować się do pojęć kraju nawskroś obłudnego, Walter Scott był fałszywy, z punktu widzenia ludzkości, w obrazie kobiety, ponieważ wzorów dostarczyły mu szyzmatyczki. Kobieta protestancka nie ma ideału. Może być skromna, czysta, cnotliwa, ale miłość jej, niezdolna do uniesień, będzie zawsze spokojna i stateczna jak spełniony obowiązek. Możnaby mniemać, iż Marja-dziewica wyziębiła serce sofistów którzy ją wygnali z nieba, ją i jej skarby miłosierdzia. W protestantyzmie nie istnieje dla kobiety po upadku żadna możliwość; gdy w Kościele katolickim nadzieja przebaczenia czyni ją wzniosłą. To też dla pisarza protestanckiego istnieje tylko jedna kobieta, gdy pisarz katolicki znajduje nową kobietę w każdej nowej sytuacji. Gdyby Walter Scott był katolikiem, gdyby był sobie wziął za zadanie prawdziwy opis rozmaitych społeczeństw które następowały po sobie w Szkocji, ów malarz Effie i Alicji (dwóch postaci, które sobie wyrzucał w podeszłym wieku) byłby może wcielił namiętności z ich błędami i karami, z cnotami które wskazuje im skrucha. Namiętność, to cała ludzkość. Bez niej, religja, historja, powieść, sztuka byłyby bezużyteczne.
Widząc, iż gromadzę tyle faktów i maluję je tak jak są, czyniąc ich sprężyną namiętność, niektórzy wyobrazili sobie, zupełnie mylnie, że ja należę do szkoły sensualistycznej i materjalistycznej, dwuch stron tego samego faktu, panteizmu. Ale uznaję, iż mogli, iż musieli się omylić. Nie podzielam wiary w nieskończony postęp, co się tyczy społeczeństw; wierzę w postęp człowieka odnośnie do niego samego. Ci, którzy chcą dojrzeć we mnie skłonności zważania człowieka jako istoty skończonej, mylą się bardzo. Serafita, ta wcielona nauka chrześcijańskiego Buddy, wydaje mi się dostateczną odpowiedzią na to dość lekkomyślne oskarżenie wytoczone na innemu miejscu.
W pewnych fragmentach tego długiego dzieła, próbowałem popularyzować zdumiewające fakty, mogę rzec cudy elektryczności, która się przeobraża w człowieku w nieobliczalną potęgę; ale w czem mózgowe i nerwowe zjawiska wykazujące istnienie nowego świata moralnego zakłócają pewne i konieczne stosunki między światami a Bogiem? w czem miałyby zachwiać dogmatami katolickiemi? Jeżeli, na mocy niezaprzeczonych faktów, myśl znajdzie się kiedyś w liczbie fluidów, które przejawiają się jedynie w swoich skutkach, a których istota umyka się naszym zmysłom, nawet spotęgowanym zapomocą tylu mechanicznych środków, będzie to tylko to samo, co było z kulistością ziemi, spostrzeżoną przez Krzysztofa Kolumba, lub jej obrotem wykazanym przez Galileusza. Nasza przyszłość zostanie ta sama. Magnetyzm zwierzęcy, z którego cudami oswoiłem się od r. 1820; piękne badania Galla, spadkobiercy Lawatera; wszyscy ci, którzy, od pięćdziesięciu lat, obrabiali myśl, tak jak optycy obrabiali światło, dwie rzeczy mające tyle powinowactw, przemawiają na korzyść i mistyków, owych uczniów apostoła świętego Jana, i na korzyść wszystkich wielkich myślicieli, którzy zbudowali świat duchowy, tę sferę w której odsłaniają się stosunki między człowiekiem a Bogiem.
Kto wniknie dobrze w sens tego tworu, ujrzy, iż faktom stałym, codziennym, tajemnym lub jawnym, aktom życia indywidualnego, ich przyczynom i zasadom użyczam tyleż wagi, ile jej dotąd przywiązywali historycy do wydarzeń publicznego życia narodów. Nieznana bitwa, która się rozgrywa w dolinie Indre między panią de Mortsauf a namiętnością, jest może równie wielka co najsłynniejsza ze znanych bitew (Lilja w dolinie). W tej idzie o sławę zdobywcy; w tamtej, chodzi o niebo. Niedole braci Birotteau, księdza i kupca perfum, są dla mnie niedolami ludzkości. La Fosseuse (Lekarz wiejski) i pani Graslin (Proboszcz wiejski) są prawie całą kobietą. Codziennie cierpimy w ten sposób. Musiałem sto razy zrobić to, co Richardson zrobił tylko raz. Lowelas ma tysiąc postaci, ponieważ zepsucie społeczne przybiera barwę wszystkich środowisk w których się rozwija. Przeciwnie, Klarysa, ten piękny obraz cnoty doświadczonej namiętnością, ma linje, których czystość przywodzi do rozpaczy. Aby stworzyć wiele Dziewic, trzeba być Rafaelem. Literatura znajduje się może pod tym względem poniżej malarstwa. Toteż wolno mi może zauważyć, ile postaci nienagannych (jako cnota) znajduje się w dotąd ogłoszonych częściach tego dzieła: Piotrusia Lorrain, Urszula Mirouet, Konstancja Birotteau, la Fosseuse, Eugenja Grandet, Małogorzata Claës, Paulina de Villenoix, pani Jules, pani de la Chanterie, Ewa Chardon, panna d’Esgrignon, pani Firmani, Agata Rouget, Irena de Maucombe; ile wreszcie postaci drugoplanowych, które, mimo iż mniej wydatne, niemniej ukazują czytelnikowi wzory cnót domowych. Józef Lebas, Genestas, Benassis, ksiądz Bonet, lekarz Minoret, Pillerault, Dawid Séchard, dwaj Birotteau, proboszcz Chaperon, sędzia Popinot, Bourgeat, Sauviatowie, Tascheronowie i tylu innych, czyż nie rozwiązują trudnego problemu literackiego, polegającego na tem, aby cnotliwą osobistość uczynić zajmującą?
Nie było to małe zadanie odmalować dwa lub trzy tysiące znamiennych figur epoki; taka bowiem jest w rezultacie suma typów, które przedstawia każde pokolenie i które będzie zawierała KOMEDJA LUDZKA. Ta ilość postaci, charakterów, ta mnogość istnień, wymagały ram i — darujcie mi to wyrażenie — galerji. Stąd te tak naturalne i znane już podziały na SCENY Z ŻYCIA PRYWATNEGO, PROWINCJI, PARYSKIEGO, POLITYCZNEGO, WOJSKOWEGO I WIEJSKIEGO. W tych sześciu księgach mieszczą się wszystkie Studja obyczajowe, które tworzą historję powszechną społeczeństwa, zbiór wszystkich jego dzieł i spraw, jakby powiedzieli nasi przodkowie. Tych sześć ksiąg odpowiada zresztą ogólnym ideom. Każda z nich ma swój sens, swoje znaczenie i streszcza jedną epokę życia ludzkiego. Powtórzę tu, ale w krótkości, to, co napisał, zapoznawszy się z moim planem, Feliks Davin, młody talent, wydarty literaturze przedwczesnym zgonem. SCENY Z ŻYCIA PRYWATNEGO przedstawiają dziecięctwo, młodość i ich błędy, tak jak SCENY Z ŻYCIA PROWINCJI przedstawiają wiek namiętności, rachuby, interesów i ambicji. Następnie, SCENY Z ŻYCIA PARYSKIEGO dają obraz nałogów, przywar i wszystkich szaleństw zwyczajnych obyczajom stolicy, gdzie spotyka się równocześnie szczyty dobrego i złego. Każda z tych trzech części ma swoją barwę lokalną: Paryż i prowincja, ta antyteza społeczna, dały tutaj swój olbrzymi zasób kontrastów. Nietylko ludzie, ale i główne wydarzenia życia wyrażają się w typach. Istnieją sytuacje, które się powtarzają we wszystkich istnieniach, typowe fazy, i to jest jedna ze ścisłości, o którą najbardziej się starałem. Starałem się dać pojęcie o rozmaitych okolicach naszego pięknego kraju. Dzieło moje ma swoją geografję, jak i swoją genealogję i swoje rodziny, swoje miejscowości i sprzęty, swoje osoby i fakty; tak jak ma swój herbarz, swoją szlachtę i mieszczaństwo, swoich rękodzielników i chłopów, swoich polityków i dandysów, swoją armję, słowem cały swój świat.
Odmalowawszy w tych trzech księgach życie społeczne, pozostawało ukazać wyjątkowe istnienia, streszczające interesy wielu lub wszystkich, znajdujące się poniekąd poza powszechnem prawem: stąd SCENY Z ŻYCIA POLITYCZNEGO. Dopełniwszy i dokończywszy tego rozległego obrazu społeczeństwa, czyż nie trzeba było pokazać go w jego stanie najbardziej burzliwym, kiedy wylewa się poza swoje brzegi, czy to dla obrony, czy dla podboju? Stąd SCENY Z ŻYCIA WOJSKOWEGO, jeszcze najmniej kompletna część mego dzieła, na którą wszakże zostawię miejsce w tem wydaniu, iżby weszła w nie skoro je ukończę. Wreszcie SCENY Z ŻYCIA WIEJSKIEGO są poniekąd wieczorem tego długiego dnia, jeżeli wolno mi tak nazwać dramat społeczny. W tej księdze znajdą się najczystsze charaktery, wcielenie wielkich zasad ładu, polityki, moralności.
Oto jest podstawa pełna figur, pełna komedyj i tragedyj, na której wznoszą się Studja filozoficzne, druga część dzieła. W nich wykazuję przyczynę społeczną wszystkich zjawisk; odmalowuję uczucie po uczuciu, spustoszenia myśli. Pierwszy z tych utworów Jaszczur, łączy poniekąd Studja obyczajowe ze Studjami filozoficznemi, ogniwem fantazji niemal wschodniej, gdzie odmalowane jest samo Życie w jego zmaganiu z Pragnieniem, istotą wszelkiej Namiętności.
Powyżej znajdą się Studja analityczne, o których nie powiem nic, ponieważ ogłosiłem z nich tylko jedno, Fizjologję małżeństwa.
W niedługim czasie mam zamiar dać dwa dzieła w tym rodzaju. Najpierw Patologję życia społecznego, a następnie Anatomję ciał nauczających i Monografję cnoty.
Wiedząc ile mi zostało do zrobienia, może powie ktoś o mnie to, co powiedzieli wydawcy: „Niech mu Bóg udzieli życia!” Pragnę jedynie, abym nie był tak nękany przez ludzi i okoliczności, jak to się dzieje od czasu, gdy podjąłem tę przerażającą pracę. Miałem to szczęście, i dzięki za to składam Bogu, że największe talenty tej epoki, najpiękniejsze charaktery, że szczerzy przyjaciele, równie wielcy w życiu prywatnem, jak tamci w życiu publicznem, ściskali mi rękę i mówili: „Odwagi!” I czemuż nie miałbym wyznać, że te sympatje, że objawy dawane mi od czasu do czasu przez nieznajomych, podtrzymywały mnie w tej drodze, i przeciw samemu sobie i przeciw niesłusznym napaściom, przeciw potwarzy, która mnie tak często ścigała, przeciw zniechęceniu i przeciw tej zbyt gorączkowej nadziei, której wyraz poczytywany bywa za dowód nadmiernej miłości własnej? Postanowiłem przeciwstawić stoiczną obojętność napaściom i zniewagom; dwukrotnie jednak nikczemne potwarze zmusiły mnie do obrony. Jeżeli wyznawcy przebaczenia zniewag ubolewają, że pokazałem mą sprawność w szermierce pióra, wielu chrześcijan jest zdania, iż żyjemy w czasach, gdzie dobrze jest pokazać, że milczenie nasze mieści w sobie pewną wspaniałomyślność.
W związku z tym przedmiotem, trzeba mi zauważyć, że uznaję za swoje dzieła jedynie te, które noszą mój podpis. Poza KOMEDJĄ LUDZKĄ, mego pióra są jedynie te, które noszą mój podpis. Poza KOMEDJĄ LUDZKĄ, mego pióra są jedynie: Sto uciesznych opowiastek, dwie sztuki teatralne i pojedyncze artykuły, które są zresztą podpisane. Posługuję się tu bezspornem prawem. Ale to zaparcie się, gdyby nawet tyczyło utworów w których współpracowałem, podyktowane jest nietyle miłością własną ile prawdą. Gdyby mi nadal uparcie przypisywano książki, których, mówiąc literacko, nie uznaję za swoje, ale których własność mi powierzono, pominąłbym to milczeniem, dla tej samej przyczyny, dla której zostawiam wolne pole potwarzy.
Ogrom planu, który obejmuje równocześnie historję i krytykę społeczeństwa, analizę jego cierpień i dyskusję jego podstaw, uprawnia mnie do dania memu dziełu tytułu, pod którym ukazuje się dziś: KOMEDJA LUDZKA. Czy tytuł ten jest ambitny? czy tylko sprawiedliwy? To, po ukończeniu dzieła, osądzi publiczność.

H. DE BALZAC.

Paryż, w lipcu r. 1842.





Et nunc et semper
dilectae dicatum.


Ludwik Lambert urodził się w r. 1797 w Montoire, małem miasteczku w Vendômois, gdzie ojciec jego prowadził niewielką garbarnię i spodziewał się znaleźć w synu następcę; ale skłonność, jaką zawczasu chłopiec okazywał do nauk, zmieniła te zamiary. Zresztą, garbarz i żona jego kochali Ludwika tak jak się kocha jedynego syna i nie sprzeciwiali mu się w niczem. Stary i Nowy Testament dostały się w ręce Ludwika gdy miał pięć lat; książka ta, w której mieści się tyle książek, rozstrzygnęła o jego losie. Czy ta dziecięca wyobraźnia pojęła już tajemniczą głębię Pisma? Czy była już zdolna biec za Świętym Duchem w jego locie przez światy, czy tylko zachwyciła się romantycznym urokiem, w który obfitują te nawskroś wschodnie rapsody? lub też może, w swej pierwotnej niewinności, odczuła bezwiednie ową wzniosłą religijność, jaką boskie ręce rozlały w tej książce? Dla niektórych czytelników opowiadanie nasze rozwiąże te pytania. Jeden fakt wyniknął z tego pierwszego czytania Biblji: Ludwik zaczął obchodzić całe Montoire, po kweście o książki; jakoż dostawał je dzięki owemu urokowi, którego tajemnicę posiadają tylko dzieci i któremu nikt nie umie się oprzeć. Oddając się tym studjom, których biegiem nie kierował nikt, doszedł dziewiątego roku. W tej epoce o zastępców do wojska było trudno; wiele bogatych rodzin godziło ich z góry, aby nie znaleźć się w kłopocie w chwili losowania. Ubóstwo biednych garbarzy nie pozwoliło im myśleć o kupieniu zastępcy dla syna; widzieli tedy w stanie duchownym jedyny legalny sposób ocalenia syna od branki i posłali go, w r. 1807, do wuja, proboszcza w Mer, mieścinie również położonej nad Loarą, niedaleko Blois. Krok ten zadowalał równocześnie i namiętność Ludwika do nauki i chęć rodziców ochronienia go do kolei wojny. Jego żądza wiedzy oraz przedwczesna inteligencja dawały zresztą nadzieję, iż znajdzie w stanie duchownym drogę do świetnej karjery. Przebywszy trzy lata u swego wuja, dość światłego starego Oratorjanina, Ludwik opuścił go z początkiem r. 1814, aby wstąpić do kolegium w Vendôme, gdzie znalazł pomieszczenie i utrzymanie na koszt pani de Staël.
Poparcie tej słynnej kobiety zawdzięczał Lambert przypadkowi lub raczej zapewne Opatrzności, umiejącej zawsze torować drogi opuszczonemu genjuszowi. Ale dla nas, których wzrok zatrzymuje się na powierzchni spraw ludzkich, koleje te, znajdujące tyle przykładów w żywotach wielkich ludzi, zdają się jeno wynikiem czysto fizycznego zjawiska: dla większości biografów, głowa genialnego człowieka wyrasta ponad masę dziecinnych twarzyczek, jak piękna roślina, która swoim blaskiem ściąga w polu oczy botanika. Porównanie to mogłoby się nadać do przygody Ludwika Lambert. Czas, jakiego wuj użyczał mu na wakacje, spędzał zazwyczaj w domu rodzinnym; ale, zamiast się oddawać, zwyczajem uczniaków, studjom lubego far niente, które nęci nas w każdym wieku, zabierał się od rana z chlebem i książkami, i szedł czytać i rozmyślać w głębi lasów, aby umknąć napomnieniom matki, którą niepokoiły tak wytężone studja dziecka. Cudowny instynkt macierzyństwa! Od tego czasu, czytanie stało się u Ludwika jakgdyby głodem, którego nic nie mogło nasycić; pożerał książki wszelkiego rodzaju, chłonął bez różnicy dzieła religijne, historję, filozofję. Mówił nieraz, iż, w braku innych dzieł, czytał z niewysłowioną rozkoszą słowniki, i wierzyłem mu chętnie. Któryż uczeń nie znalazł niejednokrotnie przyjemności w dociekaniu przypuszczalnego znaczenia nieznanego rzeczownika? Rozbiór jakiegoś słowa, jego wyraz, historja, były dla Lamberta pobudką do długiej zadumy. Ale to nie była zaduma instynktowna, przez jaką dziecko oswaja się z przejawami życia, ośmiela się do odbierania wyrażeń moralnych i fizycznych; bezwiedny rozwój, który później wydaje owoce zarówno w inteligencji jak w charakterze; nie. Ludwik ogarniał fakty i tłómaczył je, dociekając z przenikliwością dzikiego przyczyny ich i celu. Jakoż, dzięki niepokojącej igraszce natury, będącej zarazem świadectwem wyjątkowości jego istnienia, mógł on, mając ledwie czternaście lat, wyrażać bez trudu myśli, których głębię zrozumiałem dopiero znacznie później.
— Często, powiadał mówiąc mi o przeczytanych książkach, odbywałem rozkoszne podróże żeglując na słowie przez otchłanie przyszłości, jak owad który przysiadł na ździebełku trawy, płynącem z biegiem rzeki. Wyruszywszy z Grecji, dopływałem do Rzymu, przebywałem obrazy nowszych czasów. Cóż za piękną książkę możnaby napisać, opowiadając życie i dzieje jednego słowa? Bezwątpienia zachowało ono rozmaite odciski wypadków którym służyło; budziło, zależnie od miejsc, rozmaite myśli; ale czyż nie większem jest jeszcze, kiedy je zważyć z potrójnej perspektywy, duszy, ciała i ruchu. Patrząc na nie, niezależnie od jego funkcji, następstw i przejawów, czyż nie można pogrążyć się w oceanie refleksji? czyż większość słów nie barwi się pojęciem, którego są wiadomym znakiem? Jakiemu genjuszowi zawdzięczają swoje istnienie? Jeżeli trzeba wielkiej inteligencji aby stworzyć jedno słowo, ileż wieków ma tedy mowa ludzka? Skupienie liter, ich kształty, postać jaką dają słowu, rysują wyraźnie, wedle charakteru każdego narodu, nieznane istnienia, których pamięć jest w nas. Kto nam wytłómaczy filozoficzne przejście od wrażenia do myśli, od myśli do słowa, od słowa do jego hieroglificznego wyrazu, od hieroglifów do alfabetu, od alfabetu do wymowy pisanej, której piękność spoczywa w szeregu obrazów sklasyfikowanych przez retorów i będących jakgdyby hieroglifami myśli? Dawne malowidło pojęć ludzkich określonych formami zoologicznemi, czyż nie zrodziło pierwszych znaków jakiemi posłużył się Wschód aby spisać swą mowę? Czyż nie zostawiło też ono drogą tradycji niejakich śladów w naszych językach nowożytnych, które wszystkie podzieliły między siebie szczątki pierwotnego słowa narodów, słowa majestatycznego i uroczystego, którego majestat, którego uroczystość wyradzają się w miarę starzenia się społeczeństw; którego brzmienia, tak dźwięczne w hebrajskiej Biblji, tak piękne jeszcze w Grecji, wątleją w miarę postępu naszych kolejnych cywilizacji? Czy temu dawnemu duchowi winni jesteśmy tajemnice zagrzebane we wszelkiem słowie ludzkiem? Czyż nie istnieje w słowie PRAWDA[11] jakaś fantastyczna prostolinijność? czyż ten krótki dźwięk, jakiego ono wymaga, nie zawiera mglistego obrazu czystej nagości, prostoty prawdy we wszelakiej rzeczy? Ta sylaba oddycha jakąś dziwną świeżością. Wziąłem za przykład formułę idei oderwanej, nie chcąc tłómaczyć problemu słowem któreby go czyniło zbyt łatwym do zrozumienia, jak naprzykład LOT, w którem wszystko przemawia do zmysłów. Czyż nie tak jest z każdem słowem? Wszystkie są nasiąknięte żywą mocą, którą czerpią z duszy i którą jej zwracają dzięki cudownej tajemnicy wzajemnego oddziaływania między słowem a myślą. Czyż to nie żywy obraz kochanka, który czerpie z ust lubej tyleż miłości ile jej udziela? Samem swojem obliczem, słowa ożywiają w naszym mózgu twory którym służą za szatę. Podobnie jak wszystkie istoty, mają tylko jedno miejsce gdzie ich właściwości mogą w pełni działać i rozwijać się. Ale ten przedmiot zamyka może całą naukę!
I wzruszał ramionami, jakgdyby chcąc powiedzieć: „Jesteśmy i zbyt wielcy i zbyt mali.”
Namiętność Ludwika do czytania znalazła obfity pokarm. Proboszcz z Mer posiadał jakieś dwa do trzech tysięcy tomów. Skarb ten pochodził z grabieży dokonanych podczas Rewolucji w sąsiednich opactwach i zamkach. Dzięki swemu charakterowi zaprzysiężonego księdza[12] poczciwiec mógł sobie wybierać najlepsze dzieła wśród cennych kolekcji które sprzedawano wówczas na wagę. W ciągu trzech lat, Ludwik Lambert przyswoił sobie miąższ wszystkich książek, które w bibliotece wujowskiej warte były czytania. Wchłanianie myśli przez lekturę stało się u niego ciekawym fenomenem; oko jego obejmowało po siedm i ośm wierszy jednym rzutem, a umysł ogarniał ich treść z chyżością podobną chyżości wzroku; często wręcz jedno słowo wystarczało aby mu odsłonić sens zdania. Pamięć miał zdumiewającą. Przypominał sobie z równą dokładnością myśli nabyte drogą lektury, jak te które mu nasunęło dumanie lub rozmowa. Posiadał przytem pamięć wszelakiego rodzaju: pamięć miejsc, imion, słów, rzeczy i obrazów. Nietylko przypominał sobie dowolne przedmioty, ale wręcz widział je bezpośrednio w duszy, w tem położeniu, oświetleniu, barwie, jakie miały w chwili gdy je spostrzegł. Władza ta obejmowała również najbardziej niepochwytne stany intelektu. Przypominał sobie, jak sam mówił, nietylko uszeregowanie myśli w książce z której je zaczerpnął, ale także stany swej duszy w odległych okresach. Pamięć jego, tak wyjątkowo w tem uprzywilejowana, mogła mu tedy odtworzyć postępy i całkowite życie jego ducha, od myśli najdawniej poczętej aż do rozkwitłej świeżo, od najmętniejszej do najjaśniejszej. Mózg jego, zaprawiony od młodu do trudnego mechanizmu skupienia sił ludzkich, dobywał z tego bogatego lamusa mnóstwo cudownych prawdą i świeżością obrazów, któremi karmił się podczas swoich kryształowych kontemplacji.
— Kiedy chcę — mówił mi w swoim języku, któremu skarby pamięci udzielały jakiejś oryginalnej świeżości — spuszczam sobie zasłonę na oczy. Natychmiast wchodzę w samego siebie, i znajduję tam ciemną komorę, w której zjawiska natury odbijają się w postaci czystszej niż ta pod jaką objawiły się pierwotnie moim zmysłom.
W dwunastym roku życia, wyobraźnia jego, pobudzona nieustannym ćwiczeniem, rozwinęła się do tego stopnia, iż pozwalała mu mieć tak ścisłe pojęcia o rzeczach które znał jedynie z czytania, że obraz ich, odciśnięty w jego duszy, był nie mniej żywy, niż gdyby je był istotnie widział: czy że posługiwał się analogjami, czy że posiadał jakgdyby drugi wzrok, którym ogarniał naturę..
— Czytając opis bitwy pod Austerlitz, mówił mi raz, widziałem wszystkie jej szczegóły. Wystrzały armat, krzyki walczących rozbrzmiewały mi w uszach i szarpały mi trzewia; czułem proch, słyszałem tentent koni, głosy ludzkie; podziwiałem równinę na której ścierały się uzbrojone narody. Widowisko to było tak przerażające jak ustęp z Apokalipsy.
Gdy tak zużywał wszystkie swoje siły w lekturze, tracił do pewnego stopnia świadomość życia fizycznego, istniał już tylko przez potężną grę swoich wewnętrznych narządów, których pojemność niepomiernie się rozszerzyła: zostawiał, wedle swego wyrażenia, przestrzeń za sobą. Ale nie chcę uprzedzać intelektualnych faz jego życia. Mimowoli odwróciłem już porządek w jakim mam rozwinąć dzieje tego człowieka, który przeniósł całą swą czynność w myśl, tak jak inni mieszczą całe swoje życie w czynie.
Przemożna skłonność pociągała go ku dziełom mistycznym.
Abyssus abyssum, mówił mi. Duch nasz jest otchłanią, która lubuje się w otchłaniach. Dzieci, mężczyźni, starcy, wciąż jesteśmy łakomi tajemnic, pod jakąkolwiek jawią się formą.
Upodobanie to stało się dlań zgubne; o ile wogóle wolno jest sądzić jego życie wedle zwykłych praw i mierzyć czyjeś szczęście miarą naszego lub też miarą przesądów społecznych. Ten smak rzeczy niebiańskich (również jego częste wyrażenie), tę mens divinior, zawdzięczał może wpływowi, jaki wywarły na jego umysł pierwsze książki czytane u wuja. Święta Teresa i pani Guyon były mu dalszym ciągiem Biblji, posiadły pierwociny jego dojrzewającej inteligencji, i przyzwyczaiły go do tych żywych wzruszeń duszy, których wraz i środkiem i celem jest ekstaza. Te studja, te upodobania podniosły jego serce, oczyściły je, uszlachetniły, obudziły w niem łaknienie natury boskiej i nauczyły owych kobiecych delikatności, które są u wielkich ludzi instynktowne: wzniosłość ich jest może tylko potrzebą poświęcenia, które cechuje kobietę, ale przeniesioną w sferę wielkich rzeczy. Dzięki tym pierwszym wrażeniom, Ludwik pozostał w kolegjum czysty. Naturalnem swem działaniem, to szlachetne dziewictwo zmysłów wzbogaciło ciepło jego krwi i pomnożyło władze myśli.
Baronowa de Staël, wypędzona o czterdzieści mil za Paryż, przebyła kilka miesięcy wygnania w majątku swoim opodal Vendôme. Jednego dnia, przechadzając się, spostrzegła na skraju parku dziecko garbarza, niemal w łachmanach, zatopione w książce. Był to przekład Nieba i Piekła. W owej epoce, pp. Saint-Martin, de Gence i kilku innych pisarzy francuskich, wpół Niemców, byli prawie jedyni, którzy, na obszarze ziem francuskich, znali nazwisko Swedenborga. Zdziwiona pani de Staël chwyciła książkę z ową porywczością, w którą lubiła stroić swoje pytania, spojrzenia i gesty; nastęnie, spoglądając na Lamberta, rzekła:
— Czy ty to rozumiesz?
— Czy pani modli się do Boga? spytało dziecko.
— Ależ... tak.
— A czy go pani rozumie?
Baronowa oniemiała na chwilę; następnie siadła koło Lamberta i zaczęła z nim rozmawiać. Nieszczęściem, pamięć moja, mimo iż nader rozległa, daleką jest co do wierności od pamięci mego kolegi; jakoż uleciało mi wszytko z tej rozmowy, z wyjątkiem pierwszych słów. Spotkanie to musiało wywrzeć na pani de Staël duże wrażenie; wróciwszy do zamku, mówiła o niem niewiele, mimo potrzeby wywnętrzania która wyradzała się u niej w gadulstwo; ale była niem widocznie silnie zajęta. Jedyna żyjąca osoba, która zachowała pamięć tej przygody — kiedym ją wypatrywał, aby zebrać tych niewiele słów, które wówczas wymknęły się pani de Staël — przypomniała sobie z trudem to pierwsze odezwanie się baronowej o Lambercie: „To prawdziwy widzący”. Ludwik nie ziścił w oczach świata pięknych nadziei, które zbudził w swej opiekunce. Przelotne zainteresowanie jakie mu okazała uznano tedy za kaprys kobiecy, za jedną z owych fantazji właściwych artystom. Pani de Staël chciała wydrzeć Lamberta cesarzowi i Kościołowi aby go wrócić szlachetnym losom, które, jak mówiła, go czekały: czyniła zeń już bowiem jakiegoś nowego Mojżesza ocalonego z wody. Przed wyjazdem poleciła jednemu z przyjaciół, panu de Corbigny, wówczas prefektowi w Blois, aby w odpowiednim czasie umieścił jej Mojżesza w kolegjum w Vendôme; poczem prawdopodobnie zapomniała o nim.
Wstąpiwszy tam mając czternaście lat, z początkiem r. 1811, Lambert opuścił kolegjum z końcem r. 1814, ukończywszy klasę filozofji. Wątpię czy przez ten czas otrzymał jaki dowód pamięci od swej dobrodziejki, o ile wogóle było dobrodziejstwem opłacać trzy lata pensję za dzieciaka, nie myśląc o jego przyszłości, odciągnąwszy go od drogi życia na której byłby może znalazł szczęście. Okoliczności chwili oraz charakter Ludwika Lambert mogą w znacznej mierze usprawiedliwić i brak pamięci pani de Staël i jej szczodrobliwość. Osoba, która miała służyć za pośrednika między nią a młodym wychowankiem, opuściła Blois, w chwili gdy Ludwik wyszedł z kolegium. Wydarzenia polityczne które przypadły na ten moment dostatecznie usprawiedliwiają obojętność tej osoby na losy pupila baronowej. Autorka Korynny nie usłyszała już o swoim małym Mojżeszu. Sto ludwików wręczonych panu de Corbigny, który, zdaje mi się, sam umarł w r. 1812, nie były sumą dość poważną aby utrwalić to zdarzenie w pamięci pani de Staël, której gorąca dusza znalazła dla siebie strawę i której cały los rozstrzygał się w kolejach r. 1814 i 1815. Ludwik Lambert był w owej epoce i zbyt ubogi i zbyt dumny aby szukać swej dobrodziejki, która przebiegała Europę. Mimo to, udał się z Blois do Paryża pieszo aby ją ujrzeć: nieszczęściem przybył w dniu w którym baronowa umarła. Dwa listy Lamberta zostały bez odpowiedzi. Tak więc, wspomnienie życzliwości pani de Staël dla Ludwika zachowało się jedynie w pamięci kilku młodych, uderzonych, jak ja, cudownością tej historji. Trzeba było być w naszem kolegjum, aby zrozumieć i zajęcie jakie budziła w naszych umysłach już sama zapowiedź nowego, i osobliwe wrażenie jakie musiała na nas sprawić przygoda Lamberta.
Tutaj, dla objaśnienia nowego życia jakie Lambert miał rozpocząć, potrzebne są niejakie szczegóły tyczące zasadniczych praw naszej instytucji, niegdyś pół-wojskowej a pół-zakonnej. Przed Rewolucją, zakon Oratorjanów poświęcony był, podobnie jak zakon Jezusowy, wychowaniu publicznemu, i objął też spadek po Jezuitach w kilku klasztorach. Oratorjanie posiadali szereg zakładów na prowincji; z tych najgłośniejsze były kolegia w Vendôme, Tournon, la Flèche, Pont-Levoy, Sorrèze i Juilly. Kolegjum Vendôme, podobnie jak inne, wychowało, jak sądzę, pewną ilość młodzieży przeznaczonej do służby wojskowej. Zniesienie zakonów wychowawczych, uchwalone przez Konwent, bardzo niewiele wpłynęło na zakład w Vendôme. Skoro minęło pierwsze wstrząśnienie, kolegjum odzyskało swoje gmachy; kilku Oratorjanów rozprószonych w okolicy wróciło, i wskrzesili zakład, zachowując dawną regułę, zwyczaje i obyczaje, dające owemu kolegjum fizjognomję, z którą nie mógłbym porównać niczego w żadnem z liceów jakie poznałem po wyjściu z Vendôme.
Położone w środku miasta, nad rzeczką Loir w której kąpią się jego fundamenty, kolegjum tworzy rozległe i starannie zamknięte zabudowanie, gdzie mieszczą się wszystkie potrzebne zakłady: kaplica, teatr, infirmerja, piekarnia, ogrody, wodociągi. Kolegjum to, najsłynniejsze ognisko wychowawcze w środkowej Francji, czerpie swą klijentelę z okolicznych prowincji oraz z naszych kolonji. Oddalenie nie pozwala tedy rodzicom często odwiedzać swych dzieci.
Reguła zabraniała zresztą wyjazdu na wakacje. Raz wszedłszy, uczniowie opuszczali kolegjum aż z ukończeniem studjów. Z wyjątkiem przechadzek które odbywały się pod dozorem Ojców, wszystko zmierzało ku temu aby dać temu zakładowi charakter dyscypliny klasztornej. Za mego czasu korektor był jeszcze żywem wspomnieniem, a klasyczna feruła skórzana odgrywała zaszczytnie swą straszliwą rolę. Kary, niegdyś wymyślone przez OO. Jezuitów, groźne zarówno moralnie jak fizycznie, zachowały się w nienaruszonej postaci z dawnego programu. Listy do rodziców w pewne dni były obowiązkowe; toż samo spowiedź. Tak więc, nasze grzechy i nasze uczucia poddane były jakgdyby prawidłowemu wyrębowi. Wszystko nosiło piętno klasztornej jednostajności. Przypominam sobie, wśród innych pozostałości dawnego zakładu, inspekcję której poddawano nas co niedzielę. Staliśmy w galowych mundurkach, w szeregu jak żołnierze, oczekując dwóch dyrektorów, którzy w otoczeniu dostawców i nauczycieli, badali nas pod trojakim względem: stroju, hygieny i moralności.
Dwie lub trzy setki uczniów, których mogło pomieścić kolegjum, dzieliły się, wedle dawnego zwyczaju, na cztery grupy, zwane najmniejsi, mali, średni i starsi. Dział najmniejszych obejmował klasy oznaczone mianem ósmej i siódmej; małych, szóstą, piątą, i czwartą; średnich, trzecią i drugą; wreszcie sekcja starszych retorykę, filozofję, matematykę wyższą, fizykę i chemję. Każde z tych oddzielnych kolegjów posiadało swój budynek, swoje klasy i swój dziedziniec na wspólnym wielkim placu, na który wychodziły sale do nauki, a który zamykał się refektarzem. Refektarz ten, godny starożytnego klasztoru, mieścił wszystkich uczniów. Nawspak regule innych zakonów wychowawczych, mogliśmy rozmawiać przy jedzeniu, a tolerancja ta pozwalała nam zamieniać się na potrawy wedle naszego smaku. To obcowanie gastronomiczne było stale jedną z największych przyjemności naszego koleżeńskiego życia. Jeżeli jakiś średni, siedzący u szczytu stołu, wolał porcję czerwonej fasoli od wetów (dostawaliśmy bowiem wety), następująca propozycja biegła z ust do ust: „Wety za fasolę!” aż wreszcie jakiś łakotniś ją przyjął; wówczas wysyłał swoją porcję fasoli, która szła z ręki do ręki aż do żądającego, poczem wety wracały tą samą drogą. Nigdy nie zdarzyła się omyłka. Jeżeli było kilka jednakich żądań, każde miało swój numer; mówiło się: „Pierwsza fasola za pierwsze wety”. Stoły były długie, nasz nieustający handel utrzymywał je w ciągłym ruchu, rozmawialiśmy, jedli, ruszali się z bezprzykładną żywością. Toteż szczebiot kilkuset chłopców, krążenie służby zajętej zmianą talerzy, roznoszeniem półmisków, rozdzielaniem chleba, nadzór dyrektorów, — wszystko to czyniło z refektarza w Vendôme widowisko jedyne w swoim rodzaju i zawsze budzące podziw u odwiedzających gości.
Aby osłodzić nasze życie, odcięte od wszelkiej styczności ze światem i wyzute z pieszczot rodzinnych, Ojcowie pozwolili nam hodować gołębie i uprawiać ogródki. Paręset gołębników, tysiąc gołębi gnieżdżących się wzdłuż opasującego muru, oraz jakieś trzydzieści ogródków tworzyły widok jeszcze ciekawszy od samego refektarza. Ale byłoby zbyt nużącem wyliczać osobliwości, które czynią z kolegjum Vendôme zakład zupełnie odrębny i bogaty we wszystkie wspomnienia dla tych którym spłynęła w nim młodość. Któż z nas nie przypomina sobie jeszcze z rozkoszą, mimo goryczy nauki, osobliwości tego klasztornego życia? Te łakocie kupowane ukradkiem w czasie przechadzki, pozwolenie grywania w karty i dawania widowisk teatralnych w czasie wakacji; psoty i wybryki spowodowane naszem zamknięciem; nasza orkiestra wojskowa, ostatnia pozostałość kadetów; nasza akademja, nasz kapelan, Ojcowie profesorowie; wreszcie specjalne gry, dozwolone lub zakazane; kawalerja na szczudłach, ślizgawka w zimie, łoskot naszych sabotów, a zwłaszcza handel skupiający się około sklepiku pomieszczonego w dziedzińcu. Sklepik ten prowadził jakiś uniwersalny kramarz, u którego starsi i mali mogli się zaopatrywać, w myśl prospektu, w skrzynki, szczudła, narzędzia, gołębie, kapucynki, książki do nabożeństwa (artykuł o małym zbycie), scyzoryki, papier, pióra, ołówki, atrament wszelkich kolorów, piłki, kule, słowem cały świat pokus i marzeń dziecinnych, obejmujący wszystko: od sosu do potrawki z gołębi, aż do garczków glinianych, w których przechowywaliśmy ryż z wczorajszej wieczerzy do śniadania. Któż z nas jest tak nieszczęśliwy, iż zapomniał bicia własnego serca na widok tego magazynu, otwartego stale w czasie niedzielnych rekreacji! Spieszyliśmy tam kolejno, aby wydać wydzieloną nam sumkę; ale, niestety, skromna pensyjka, przeznaczona przez rodziców na drobne przyjemności, zmuszała nas do wyboru między tą masą przedmiotów, które tyloma pokusami przemawiały do naszej duszy. Młoda mężatka, której, w zaraniu miodowych miesięcy, mąż wręcza, dwanaście razy do roku, sakiewkę ze złotem, miluchny skarbczyk jej kaprysów, z pewnością nie marzyła o tylu zakupach z których każdy pochłania całą sumę, ile my ich roiliśmy w wilję pierwszej niedzieli w miesiącu! Za sześć franków posiadaliśmy, przez całą jedną noc, wszystkie skarby niewyczerpanego sklepiku! Podczas mszy, każdy respons, który nam trzeba było odśpiewać, mącił nasze tajemne rachunki. Któż z nas może sobie przypomnieć aby miał parę groszy do wydania w drugą niedzielę miesiąca? Któryż wreszcie nie usłuchał zawczasu praw społecznych, darząc litością, pomocą lub wzgardą parjasów, którym skąpstwo lub ubóstwo rodziców odmawiało pieniędzy?
Ktobądź zechce sobie wyobrazić odosobnienie tego wielkiego kolegjum z jego klasztornemi zabudowaniami, w środku małego miasteczka, oraz cztery zagrody w których byliśmy po starszeństwie pomieszczeni, ten pojmie zainteresowanie, jakie musiało w nas budzić przybycie nowego, istnego podróżnika wstępującego na statek! Żadna młoda księżna przedstawiona na dworze nie była przedmiotem tylu złośliwych krytyk, ile ich spotykał nowy przybysz ze strony wszelkich uczniaków swojej grupy. Zazwyczaj, podczas wieczornej rekreacji, przed modlitwą, lizusy nawykłe gawędzić z dwoma Ojcami dozorującymi nas kolejno po tygodniu, pierwsi słyszeli owe autentyczne słowa: „Będziecie mieli jutro nowego!” Natychmiast ten okrzyk „Nowy! nowy!” rozlegał się po dziedzińcach. Przybiegaliśmy wszyscy cisnąc się koło regenta i zasypując go pytaniami: — Skąd przybywa? Jak się zowie? W której klasie będzie? etc.
Przybycie Ludwika Lambert stało się istną bajką z Tysiąca i jednej nocy. Byłem wówczas w czwartej klasie, u małych. Mieliśmy za regentów dwóch nauczycieli, których nazywaliśmy przez tradycję Ojcami, mimo że byli świeccy. Za mego czasu było już w Vendôme nie więcej niż trzech prawdziwych Oratorjanów, którym przynależał z prawa ten tytuł; w r. 1814 opuścili kolegjum, które nieznacznie przybrało charakter świecki, aby się przytulić po jakichś probostwach wiejskich, jak ów proboszcz z Mer. Ojciec Haugoult, regent dyżurny owego tygodnia, był to niezły człowiek, ale bez wyższego wykształcenia; brakło mu tego odczucia, niezbędnego aby rozróżnić rozmaite charaktery dzieci i wymierzać im kary w stosunku do sił każdego. Ojciec Haugoult zaczął tedy bardzo przyjacielsko opowiadać osobliwe wydarzenia, które miały nazajutrz sprowadzić nam najbardziej niezwykłego z nowych. Natychmiast ustały zabawy. Wszyscy malcy przysunęli się w milczeniu, aby słuchać przygód owego Ludwika Lambert, znalezionego, nakształt aerolitu, przez panią de Staël koło parku. P. Haugoult musiał nam objaśnić kto to jest pani de Staël; owego wieczoru zdawało mi się że ma dziesięć stóp wzrostu; później widziałem obraz Korynny, na którym Gérard przedstawił ją tak dużą i piękną; niestety! idealna kobieta, wymarzona przez moją wyobraźnię, przewyższała ją tak bardzo, iż pani de Staël wciąż traciła w mojem mniemaniu, nawet po przeczytaniu owej nawskroś męskiej książki p. t. O Niemczech. Ale Lambert był, na tę chwilę, czemś o wiele cudowniejszym: przeegzaminowawszy go, p. Mareschal, dyrektor szkoły, wahał się (tak mówił ojciec Haugoult) czy go nie przenieść do dużych. Słaba znajomość łaciny zepchnęła Lamberta do klasy czwartej; ale z pewnością miał przeskakiwać co rok po jednej klasie; wyjątkowo miał już uczęszczać do akademji. Proh pudor! czekał nas zaszczyt posiadania wśród małych mundurka ozdobionego czerwoną wstążeczką: odznaka akademików w Vendôme. Akademikom przysługiwały świetne przywileje; jadali często u stołu dyrektora i odbywali dwa razy do roku zebrania literackie, na których byliśmy obecni przysłuchując się ich utworom. Jeżeli który Wendomczyk zechce być szczerym, przyzna, iż później prawdziwy akademik z prawdziwej Akademji francuskiej wydał mu się mniej olśniewającym niż owo gigantyczne dziecko, uświetnione krzyżem i pełną uroku czerwoną wstążeczką, oznakami naszej akademji. Bardzo było trudno znaleźć się w tem dostojnem ciele przed dojściem do klasy drugiej; akademicy bowiem urządzali co czwartek, podczas wakacji, publiczne posiedzenia, gdzie nam czytali opowieści prozą i wierszem, listy, traktaty, tragedje, komedje, które to kompozycje zabronione były w klasach niższych. Długo zachowałem wspomnienie powiastki Zielony osieł, będącej, jak sądzę, najwybitniejszym dziełem tej nieznanej akademji. Czwartek, członkiem akademji! Ma być naszym kolegą ten chłopiec czternastoletni, już poeta, benjaminek pani de Staël, przyszły genjusz, jak powiadał ojciec Haugoult; czarownik, chwat zdolny wyrobić zadanie lub tłómaczenie od ręki i umieć lekcję przeczytawszy ją pierwszy raz! Ludwik Lambert wywracał wszystkie nasze pojęcia. Przytem ciekawość ojca Haugoult, niecierpliwość z jaką oczekiwał nowego, podsycała jeszcze nasze rozpłomienione wyobraźnie.
— Jeżeli ma gołębie, nie znajdzie gołębnika. Niema już miejsca. Trudno! powiadał jeden z nas, który później został wielkim rolnikiem.
— Koło kogo będzie siedział? pytał drugi.
— Och! jakże chciałbym być jego parą[13], wykrzyknął jakiś zapaleniec.
W naszym szkolnym języku słowo to stanowiło termin lokalny trudny do przetłómaczenia. Wyrażało ono braterską wspólność doli i niedoli naszego dziecięcego żywota, splecenie interesów obfite w sprzeczki i jednania, przymierze zaczepno-odporne. Dziwna rzecz; nigdy, za moich czasów, nie widziałem aby dwaj bracia stanowili parę. Człowiek żyje tylko uczuciami: uważa tedy może, iż zubożyłby swoje istnienie, w przywiązaniu naturalnem topiąc przywiązanie nabyte.
Wrażenie, jakie słowa ojca Haugoult wywarły na mnie tego wieczora, należy do najżywszych w mojem dzieciństwie; mogę je porównać tylko z przeczytaniem Robinsona Kruzoe. Pamięć tych nadzwyczajnych wzruszeń zrodziła we mnie później spostrzeżenie — być może nowe — tyczące różnego oddziaływania słów na każdą umysłowość. Słowo nie jest niczem bezwzględnem: więcej oddziaływujemy na słowo my niż ono na nas; ale studjum tych zjawisk wymaga szerokiego rozwinięcia, odbiegającego od naszego wątku. Nie mogąc spać, wszcząłem z moim sąsiadem w sypialni obszerną dyskusję o nadzwyczajnej istocie którą mieliśmy powitać wśród siebie nazajutrz rano. Sąsiad ten, do niedawna oficer, obecnie pisarz o rozległych horyzontach filozoficznych, Barchou de Penhoën, nie zadał kłamu ani swemu przeznaczeniu, ani przypadkowi, który złączył nas w tej samej klasie, na tej samej ławce i pod tym samym dachem, jedynych dwóch uczniów Vendôme o których Vendôme słyszy dzisiaj; w chwili bowiem wydania tej książki, kolega nasz Dufaure nie wstąpił jeszcze w szranki życia publicznego w parlamencie. Świeży tłómacz Fichtego, komentator i przyjaciel Ballanche’a, zajęty był już, jak i ja sam, kwestjami metafizycznemi; bredził często wraz ze mną na temat Boga, człowieka i przyrody. Silił się wówczas na pyrrhonizm. Pragnąc się utrzymać w swej roli, przeczył zdolnościom Lamberta; podczas gdy ja, świeżo pod wrażeniem lektury Sławnych dzieci, miażdżyłem go dowodami, cytując mu małego Montcalma, Pika Mirandolę, Paskala, słowem wszystkie młodociane mózgi, anomalje sławne w dziejach ducha ludzkiego, poprzedników Lamberta. Przechodziłem wówczas sam namiętność czytania. Ojciec mój, pragnąc mnie widzieć w szkole politechnicznej, opłacał dla mnie osobne lekcje matematyki. Repetytor mój, bibljotekarz zakładu, pozwalał mi wybierać książki nie wglądając zbytnio co wynoszę z bibljoteki, zacisznego miejsca, dokąd w czasie rekreacji ściągał mnie na lekcję. Sądzę, iż był albo nieudolny albo zajęty jakąś ważną pracą, pozwalał mi bowiem bardzo chętnie czytać przez czas korepetycji, a sam pracował nie wiem nad czem. Zatem, na mocy milczącego paktu między nami, ja nie skarżyłem się że się nic nie uczę, on zaś milczał o mojem wypożyczaniu książek. Pochłonięty tą niewczesną namiętnością, zaniedbywałem naukę aby układać poematy, które zaiste musiały budzić mało nadziei, jeżeli mam sądzić z tego przydługiego wiersza, wsławionego między kolegami, który zaczynał epopeję o Inkasach:

O Inkasie! o królu nieszczęsny i żałośliwy!

Przezwano mnie poetą, podrwiwając sobie z moich prób; ale drwiny nie wyleczyły mnie. Rymowałem ciągle, mimo roztropnych rad pana Mareschal. Dyrektor nasz starał się mnie wyleczyć z tej nieszczęsnej manji, opowiadając, w kształcie przypowieści, nieszczęścia sikorki, która wypadła z gniazda, ponieważ chciała latać, zanim skrzydła jej urosły. Grzęzłem dalej w książkach, stałem się uczniem najmniej czynnym, najbardziej leniwym, najbardziej skłonnym do dumań w oddziale małych, a tem samem najczęściej karanym. Ta autobiograficzna dygresja może oświetlić naturę rozmyślań, jakie mnie obległy z przybyciem Lamberta. Miałem wówczas dwanaście lat. Uczułem od pierwszej chwili żywą sympatję do chłopca, z którym łączyło mnie niejakie podobieństwo natury. Miałem tedy znaleźć towarzysza dumań i marzenia. Nie wiedząc jeszcze co to jest sława, miałem sobie za chlubę być kolegą chłopca, któremu pani de Staël przepowiedziała nieśmiertelność. Ludwik Lambert zdawał mi się olbrzymem.
Wreszcie tak oczekiwane jutro nadeszło. Na chwilę przed śniadaniem usłyszeliśmy w cichym dziedzińcu podwójne kroki pana Mareschal i nowego. Wszystkie głowy zwróciły się natychmiast ku drzwiom. Ojciec Haugoult, który podzielał męki naszej niecierpliwości, zapomniał zwykłego gwizdnięcia, którym nakazywał ciszę i przywoływał nas do pracy. Ujrzeliśmy owego słynnego nowego, którego p. Mareschal wprowadził za rękę. Regent zstąpił z katedry, dyrektor zaś oznajmił uroczyście, zgodnie z etykietą:
— Panie regencie, powierzam panu p. Ludwika Lambert; umieści go pan w klasie czwartej; naukę zacznie od jutra.
Następnie, wymieniwszy pocichu kilka słów z regentem, rzekł głośno:
— Gdzie go pan posadzi?
Nie byłoby właściwem ruszać którego z nas dla nowego; że zaś był tylko jeden pulpit wolny, Ludwik Lambert usiadł przy nim, koło mnie, który ostatni wstąpiłem do klasy. Mimo że lekcja nie była jeszcze skończona, wstaliśmy wszyscy aby się przyjrzeć Lambertowi. P. Mareschal usłyszał nasze pogwarki, spostrzegł nasze poruszenie i rzekł z ową dobrocią, która go nam czyniła tak bardzo drogim:
— Sprawujcież się przynajmniej grzecznie, nie przeszkadzajcie innym klasom.
Słowa te upoważniły nas do rozpoczęcia rekreacji na jakiś czas przed porą śniadania: otoczyliśmy wszyscy Ludwika Lambert, podczas gdy p. Mareschal przechadzał się w dziedzińcu z ojcem Haugoult. Było nas blizko ośmdziesiąt djablątek, śmiałych jak drapieżne ptaki. Mimo żeśmy wszyscy przebyli tę okrutną próbę, nie darowaliśmy nigdy żadnemu nowemu drwiących śmieszków, zapytań, docinków, padających jak grad w podobnym momencie, ku wielkiemu pomięszaniu przybysza, którego obyczajów, siły i charakteru doświadczało się w ten sposób. Lambert, obojętny czy też oszołomiony, nie odpowiedział na żadne pytanie. Któryś rzekł wówczas, iż z pewnością jest ze szkoły Pitagorasa. Buchnął powszechny śmiech. Nowy otrzymał przydomek Pitagorasa na cały czas pobytu w szkole. Mimo to, przenikliwe spojrzenie Lamberta, malująca się na jego twarzy wzgarda dla naszych dzieciństw sprzecznych z naturą jego umysłu, swoboda jaką zachował, widoczna siła harmonizująca z jego wiekiem, wszystko to wdrożyło pewien szacunek nawet największym urwisom. Co do mnie, stałem tuż obok niego przyglądając się mu w milczeniu.
Był to chłopiec chudy i wątły, mający pół pięta stóp wzrostu; ogorzała twarz, ręce spalone słońcem, zdawały się zapowiadać siłę muskularną, której wszelako w stanie normalnym nie posiadał. Jakoż po dwóch miesiącach kolegjum, kiedy pobyt w klasie pozbawił go jego roślinnego niemal tonu skóry, stał się w oczach blady i biały jak kobieta. Głowę miał uderzająco dużą. Piękne czarne włosy, kręcące się w grubych puklach, dawały niewymowny wdzięk jego czołu, którego wymiary miały coś niezwykłego, nawet dla nas, nie troszczących się, jak można sobie wyobrazić, o prognostyki frenologji, nauki wówczas w kołysce. Piękność jego wieszczego czoła wynikała głównie z nadzwyczaj czystego wykrojenia dwóch łuków, sklepionych nad parą czarnych oczu: łuki te zdawały się wycięte w alabastrze, a linje ich — właściwość dość rzadka — przebiegały zupełnie jednakowo, spływając się u nasady nosa. Ale trudno było myśleć o jego twarzy, zresztą bardzo nieregularnej, widząc oczy, których wyraz odznaczał się cudowną rozmaitością i które zdawały się być ożywione duszą. To jasne i zdumiewająco przenikliwe, to znów niebiańsko słodkie spojrzenie jego stawało się martwe, bezbarwne niejako, w chwili gdy tonął w swoich kontemplacjach. Oko jego podobne było wówczas do szyby, z której oświecające ją słońce zeszło nagle. Z siłą jego i z jej organem, było to samo co ze spojrzeniem: ten sam bezwład, te same kaprysy. Głos jego bywał słodki jak głos kobiety z której ust wymyka się wyznanie; to znów niekiedy bywał przykry, szorstki, nierówny, jeżeli wolno jest użyć tych słów aby odmalować nowe objawy. Co się tyczy jego siły, zwyczajnie był on niezdolny znieść utrudzenia lada zabawy, zdawał się wątły, prawie niedołężny. Ale kiedy, w pierwszych dniach nowicjatu, któryś z naszych matadorów zadrwił sobie z owej chorobliwej delikatności, czyniącej go niezdolnym do ulubionych w szkole brutalnych zabaw, Lambert chwycił oburącz za jeden koniec stół, zawierający dwanaście wielkich pulpitów, osadzonych w dwa rzędy i schodzących się grzbietem, i oparł się o katedrę regenta; następnie przytrzymał stół nogami wspierając je na poprzecznej desce, i rzekł:
— Chodźcież tu w dziesięciu i spróbujcie go ruszyć!
Byłem przy tem, mogę poświadczyć ten osobliwy dowód siły: niepodobna było wydrzeć mu stołu. Lambert posiadł dar ściągania ku sobie, w pewnych momentach, nadzwyczajnych mocy, oraz skupiania swoich sił na dany punkt, na który chciał je skierować. Ale dzieci, przyzwyczajone, jak i ludzie dorośli, sądzić o wszystkiem z pierwszego wrażenia, zwracały uwagę na Ludwika jedynie w pierwszych dniach jego pobytu; zadał wówczas zupełny kłam wróżbom pani de Staël, nie ziszczczając żadnego z cudów, jakich oczekiwaliśmy po nim.
Po kwartale próby, Ludwik miał opinję bardzo przeciętnego ucznia. Mnie jednemu było tedy danem wejrzeć w tę duszę wzniosłą, czemu nie miałbym powiedzieć boską? cóż jest bowiem bliższego Boga niż genjusz w sercu dziecka? Wspólność myśli i upodobań uczyniła z nas nierozdzielną parę. Braterstwo nasze zacieśniło się do tego stopnia, iż koledzy złączyli nasze imiona; mając zawołać jednego z nas, krzyczeli: Poeta i Pitagoras! Inne przezwiska wyrażały obraz podobnego stadła. Tak więc, przez dwa lata byłem towarzyszem szkolnej ławki biednego Ludwika Lambert: w czasie tej epoki życie moje było tak ściśle związane z jego życiem, że mogę dziś napisać jego historję intelektualną.
Długo byłem nieświadom poezji i bogactw ukrytych w sercu i głowie mego kolegi. Trzeba było abym doszedł trzydziestki, aby moje spostrzeżenia dojrzały i zagęściły się, aby strumień żywego światła oświecił je wręcz na nowo, iżbym zrozumiał doniosłość zjawisk, których byłem wówczas niezdarnym świadkiem. Przyjmowałem je, nie rozumiejąc ani ich wielkości ani mechanizmu, zapomniałem nawet niektórych i przypominam sobie jedynie najbardziej uderzające; ale dziś, pamięć moja skojarzyła je w pewien ład. Przenosząc się myślą w rozkoszne dni naszej młodej przyjaźni, wżyłem się w tajemnice tej rodzajnej głowy. Jedynie tedy czas dał mi przeniknąć znaczenie wydarzeń i faktów, w które obfitowało to nieznane życie, jak życie tylu innych ludzi straconych dla nauki. Dlatego, opowiadanie to jest, w wyrazie i ocenie rzeczy, pełne anachronizmów czysto moralnych, które nie uszczuplą może jego swoistej wartości.
Przez pierwsze miesiące pobytu w Vendôme, Ludwik stał się pastwą choroby, której objawy były niepochwytne dla oczu naszych stróżów, a która nieuchronnie paraliżowała funkcje jego wysokich zdolności. Przyzwyczajony do powietrza, do niezależności, otoczony pieszczotą i troskliwością kochającego starca, nawykły dumać w słońcu, niełatwo zdołał się nagiąć do reguły kolegjum, do kroczenia w szeregu, pędzenia dni w czterech ścianach, gdzie ośmdziesięciu młodych chłopców trwało w milczeniu, siedząc na drewnianych ławkach, każdy przed swoim pulpitem. Zmysły jego posiadały stopień wyrobienia który dawał im cudowną delikatność; wszystko tedy cierpiało w nim od tego wspólnego życia. Wyziewy zatruwające powietrze, połączone z zaduchem sali zawsze brudnej, zanieczyszczonej resztkami śniadań i podwieczorków, raziły jego powonienie, ów zmysł, który, bezpośredniej niż inne stykając się z systemem mózgowym, musi, przez swoje zaburzenia, powodować niedostrzegalne wstrząsy w narządach myśli. Poza temi źródłami skażenia powietrza, znajdowały się w naszych salach skrzynki, gdzie każdy chował swoje łupy: gołębie zabite na dnie świąteczne, lub potrawy ściągnięte w refektarzu. Wreszcie, sale nasze mieściły jeszcze olbrzymi kamień, na którym stały zawsze dwie kadzie pełne wody, rodzaj umywalni, gdzie co rano myliśmy sobie kolejno, w obecności nauczyciela, twarz i ręce. Stamtąd przechodziliśmy do stołu, gdzie kobiety czesały nas i pudrowały. Lokal nasz, sprzątany tylko raz na dzień, przed naszem obudzeniem, pozostawał stale brudny. Przytem, mimo mnogości okien i wysokości drzwi, powietrze było tam wciąż zepsute przez wyziewy z umywalni, gotowalni, spiżarni, tysiącznych przemysłów uczniowskich, nie licząc naszych nagromadzonych ośmdziesięciu ciał. Ten, można rzec, humus szkolny, mięszany bezustanku z błotem, które znosiliśmy z dziedzińca, tworzył śmietnik o nieznośnym zaduchu. Brak czystego i wonnego powietrza wsi w którem żył dotąd, zmiana przyzwyczajeń, rygor, wszystko to przygnębiło Lamberta. Z głową wiecznie w lewej dłoni i łokciem wsparty o pulpit, spędzał godziny nauki patrząc w dziedziniec, na zieleń drzew lub chmury na niebie; niby to pracował nad lekcją; ale widząc nieruchome pióro lub białą stronicę, regent wołał nań:
— Lambert, ty nic nie robisz!
Owo: Nic nie robisz było ukłuciem szpilki które raniło Ludwika w serce. Nie znał przytem wytchnienia rekreacji, zawsze miał pensa do pisania. Pensum, kara, której rodzaj zmienia się wedle zwyczajów danego kolegjum, polegało w Vendôme na pewnej liczbie wierszy do przepisania podczas rekreacji. Lambert i ja byliśmy tak przywaleni pensami, że, przez dwa lata naszej przyjaźni, nie mieliśmy ani tygodnia swobody. Gdyby nie książki, które ściągaliśmy z bibljoteki i które podtrzymywały życie naszych mózgów, życie to byłoby nas przywiodło do zupełnego ogłupienia. Brak ruchu zgubny jest dla dzieci. Nawyk do reprezentacji, wdrożony od młodu, upośledza, jak mówią, dotkliwie organizm dzieci królewskich, o ile nie wyrówna się ujemnych stron ich doli trudami obozu lub polowania. Jeżeli prawidła etykiety i dworów działają na szpik pacierzowy w ten sposób iż feminizują miednicę królów, zwątlają ich włókna mózgowe i wyradzają rasę, jakież głębokie zmiany — fizyczne i moralne — musi powodować w uczniach nieustanny brak powietrza, ruchu, wesołości? Toteż system kar postrzegany w kolegjach zasługuje na uwagę prawodawców wychowania publicznego, skoro znajdą się wśród nich myśliciele nie myślący wyłącznie o sobie.
Obrywaliśmy pensa na tysiąc sposobów. Pamięć mieliśmy tak dobrą, że nigdy nie uczyliśmy się lekcji. Wystarczało nam słyszeć jak koledzy wydają ustęp z francuskiego, łaciny lub gramatyki, aby go natychmiast powtórzyć z pamięci; ale jeżeli, nieszczęściem, przyszła nauczycielowi ochota zmienić porządek i wyrwać nas pierwszych, często nie wiedzieliśmy nawet co zadane: wówczas spadało na nas pensum, mimo najsprytniejszych wymówek. Toż samo czekaliśmy zawsze ostatniej chwili z odrobieniem zadań. Kiedy zabrnęliśmy w lekturę jakiejś książki lub też tonęliśmy w marzeniu, zadanie szło w niepamięć: nowe źródło pensów! Ileż razy kreśliliśmy zadanie przez czas gdy prymus, obowiązany zebrać je na początku godziny, obchodził ławki, odbierając od każdego jego ćwiartkę! Z trudnościami moralnemi, jakie sprawiało Lambertowi wżycie się w kolegjum, łączyła się jeszcze niemniej ciężka próba, przez którą przeszliśmy wszyscy, mianowicie cierpienia fizyczne, o nieskończonej rozmaitości odmian. Delikatny naskórek dziecka wymaga drobiazgowych starań, zwłaszcza w zimie, gdy, dla tysiąca przyczyn, przechodzi ono ustawicznie z lodowatej atmosfery błotnistego dziedzińca do gorącej temperatury wewnątrz klasy. Toteż, dla braku opieki macierzyńskiej, najmniejsi i mali dotknięci byli odmrożeniami oraz pękaniem skóry tak bolesnem, iż cierpienia te wymagały specjalnych opatrunków, których dokonywano w porze śniadań, ale bardzo niedokładnie, z przyczyny nadmiernej ilości schorzałych rąk, nóg i pięt. Niejeden dzieciak wolał zresztą raczej chorobę od lekarstwa: czyż nie trzeba było często wybierać między zadaniem do dokończenia, rozkoszami ślizgawki, a zmianą opatrunku, niedbale założonego, noszonego jeszcze niedbalej? Było zresztą modą w kolegjum szydzić z biednych nieboraków, którzy szli do opatrunku, i każdy, na wyprzódki, silił się zedrzeć im szmaty założone przez dozorczynię. Zatem w zimie, większość z nas, z nawpół martwemi palcami i nogami, żarta bólem, mało była usposobiona do nauki, ponieważ cierpieli; karano ich zaś ponieważ się nie uczyli. Zbyt często wywiedziony w pole chorobami udanemi, regent nie liczył się zupełnie z prawdziwem cierpieniem. Wzamian za opłacaną pensję, uczniowie znajdywali w kolegjum całkowite utrzymanie. Zarząd zwykł był zawierać hurtowne umowy o buty i ubranie; stąd tygodniowa inspekcja o której już mówiłem. System ten, wyborny dla zarządu, wydaje zawsze smutne rezultaty dla klijenta. Biada malcowi, który nabrał złego przyzwyczajenia ścierania obcasów, darcia trzewików, lub przedwczesnego zużywania podeszew, bądź to przez jakąś wadę w sposobie chodzenia, bądź też oskubując je podczas nauki, pod wpływem owej potrzeby ruchu tak właściwej dzieciom! Przez całą zimę chłopiec taki nie mógł zażywać spaceru bez dotkliwych cierpień; przedewszystkiem odmrożenia sprawiały ból tak okrutny jak napad podagry; następnie agrafki i sznurki, mające przytrzymywać trzewik, puszczały, lub też starte obcasy nie pozwalały przeklętemu obuwiu przylegać do nogi chłopca; wówczas zmuszony był wlec ją z trudem po zamarzniętej drodze gdzie niekiedy musiał ją siłą wydzierać z gliniastego gruntu właściwego okolicom Vendôme; wreszcie woda, śnieg, wciskały się często jaką niedostrzeżoną szczeliną, źle założonym przyszczypkiem, i noga zaczynała puchnąć. Na sześćdziesięciu chłopców nie znalazłoby się ani dziesięciu, którzyby szli bez jakiejś szczególnej tortury; mimo to, wszyscy dotrzymywali kroku gromadzie, pchani rytmem kroku, tak jak ludzi popycha w życiu samo życie. Ileż razy któryś dzielny chłopak płakał z wściekłości, znajdując wszakże resztkę energji aby iść naprzód lub dognać swą trzodę mimo cierpień; tak w tym wieku dusza, świeża jeszcze, obawia się i śmiechu i współczucia, tych dwu rodzajów szyderstwa. W szkole, tak samo jak w społeczeństwie, silny gardzi już słabym, nie wiedząc na czem polega prawdziwa siła. Toby nie było jeszcze nic. Nie nosiliśmy rękawiczek. Jeżeli przypadkiem rodzice, dozorczyni lub dyrektor kazali je nosić któremuś z delikatniejszych, dowcipnisie i starzy praktycy kładli rękawiczki na piec, robili sobie zabawkę z tego aby je wysuszać, kurczyć; wreszcie, o ile rękawiczki uszły prześladowcom, maczały się, pruły, dla braku dbałości. Nie było sposobu utrzymać rękawiczek. Rękawiczki trąciły przywilejem, dzieci zaś chcą między sobą równości.
Te rozmaite rodzaje cierpień nękały Ludwika Lambert. Jak ludzie oddani medytacji, którzy, w spokoju kontemplacyjnym, nabierają jakiegoś machinalnego gestu, on miał nałóg bawienia się trzewikami i niszczył je w krótkim czasie. Jego kobieca płeć, uszy, wargi, pękały za najlżejszem zimnem. Ręce jego, tak miękkie i białe, stawały się czerwone i spierzchnięte. Zaziębiał się stale. Ludwik cierpiał tedy wciąż, póki nie dostroił swego życia do obyczajów Vendôme. Wychowany wreszcie okrutnem i bolesnem doświadczeniem, zaczął wkońcu mieć głowę, aby się posłużyć utartem szkolnem wyrażeniem. Trzeba mu było nauczyć się dbać o swoją skrzynkę, o swój pulpit, o ubrania, trzewiki; nie dać sobie kraść atramentu, książek, kajetów, piór; słowem myśleć o tysiącu szczegółów naszej dziecięcej egzystencji. Szczegółami temi umieją się sprawnie zajmować samolubne i mierne dusze, zdobywające niezawodne nagrody pilności i sprawowania; ale zaniedbywał je chłopiec pełen przyszłości, który, pod naciskiem boskiej niemal wyobraźni, podawał się z umiłowaniem strumieniowi swoich myśli. To nie wszystko jeszcze. Istnieje ciągła walka między nauczycielami a uczniami, walka bez wytchnienia, nie mająca nic równego w ustroju społecznym, chyba walkę opozycji z ministerjum w rządzie parlamentarnym. Ale dziennikarze i mówcy z opozycji są może mniej zwinni w wyzyskaniu przewagi, mniej twardzi w wypominaniu błędu, mniej nielitościwi w drwinach, niż dzieci w stosunku do swoich wychowawców. W tym zawodzie, aniołowi zbrakłoby cierpliwości. Nie trzeba zatem nadto brać za złe biednemu prefektowi, licho płatnemu, co za tem idzie niezbyt inteligentnemu, że nieraz bywa niesprawiedliwy lub unosi się. Bez przerwy otoczony mnóstwem drwiących spojrzeń, otoczony zasadzkami, mści się niekiedy za własne błędy na dzieciach zbyt rączych w ich podchwytywaniu.
Wyjąwszy wielkie przestępstwa, dla których istniał inny rodzaj kar, feruła była w Vendôme ultima ratio Patrum. Za zapomniane zdania, niedouczone lekcje, zwykłe wybryki, wystarczało pensum; ale obrażona miłość własna nauczyciela wyrażała się za pomocą feruły. Wśród cierpień fizycznych które nas gnębiły, najżywszem z pewnością było to, jakie nam sprawiała ta packa skórzana, gruba blisko na dwa palce, aplikowana na nasze wątłe dłonie całą siłą, całą złością regenta. Aby otrzymać tę klasyczną karę, winny musiał uklęknąć na środku klasy. Trzeba było wstać z ławki, klęknąć koło katedry pod ciekawem, często drwiącem spojrzeniem kolegów. Dla wrażliwej natury przygotowania te były podwójną męką, podobną drodze z Pałacu sprawiedliwości na plac de la Grève, którą odbywał niegdyś skazaniec jadąc na rusztowanie. Zależnie od usposobień, jedni płakali głośno i gorącemi łzami, przed ferułą lub po niej; inni znosili ból ze stoicznem obliczem; najtężsi zaledwie mogli powstrzymać skurcz twarzy. Na Ludwika Lambert sypały się feruły, a zawdzięczał je pewnej wrażliwości swojej natury, której istnienie było mu długo nieznane. Kiedy go zbudziło z zadumy gwałtowne: Ty nic nie robisz! regenta, wyrywało mu się często, zrazu bezwiednie, spojrzenie przepełnione jakąś dziką wzgardą, naładowane myślą, jak butelka lejdejska elektrycznością. Spojrzenie to musiało bezwątpienia przenikać do głębi nauczyciela, który, podrażniony tą milczącą obelgą, chciał oduczyć ucznia tych płomiennych spojrzeń. Za pierwszym razem kiedy regent uraził się tem wzgardliwem promieniowaniem, które dosięgło go jak błyskawica, wyrzekł to zdanie które zapamiętałem dobrze:
— Jeżeli jeszcze raz tak na mnie popatrzysz, Lambert, dostaniesz ferułę!
Na te słowa wszystkie nosy podniosły się do góry, wszystkie oczy objęły kolejno nauczyciela i Ludwika. Pogróżka była tak głupia, że dzieciak przygwoździł Ojca spojrzeniem, które było jak błyskawica. Stąd wszczęła się między regentem a Lambertem sprzeczka zakończona znaczniejszą ilością feruł. W ten sposób Lambert poznał własną siłę swego oka.
Ten biedny poeta, o kompleksji tak nerwowej, często podległy waporom jak kobieta, trawiony ciągłą melancholją, chory na swój genjusz tak, jak młoda dziewczyna chora jest na tę miłość której woła a której nie zna; to dziecko tak silne i tak słabe, wyrwane przez Korynnę z uroków wsi i wtłoczone w kolegjum, gdzie każda inteligencja, każde ciało, musi, bez względu na swą siłę, na swój charakter, nagiąć się do reguły i do jednostajnej pracy tak jak złoto przybiera kształt monety pod uderzeniem młota w mennicy: Ludwik Lambert cierpiał tedy na wszystkich punktach, w których cierpienie ma władzę nad duszą i nad ciałem. Przygięty na ławce do gleby swego pulpitu, bity ferułą, nękany chorobą, obolały we wszystkich zmysłach, gnieciony obręczą cierpień, na każdym kroku czuł przymus wydawania swej powłoki na tysiączne tyranje kolegjum. Podobny męczennikom, którzy uśmiechali się wśród męczarni, schronił się w niebiosa, które mu otwierała jego myśl. Może właśnie to życie czysto wewnętrzne pomogło mu ujrzeć rąbek tajemnic w które tak bardzo wierzył!
Nasza niepodległość, nasze niedozwolone zajęcia, nasze pozorne próżniactwo, odrętwienie w jakiemśmy żyli, nasze ustawiczne kary, nasza niechęć do zadań i pensów, ściągnęły na nas bezsporną reputację niedbałych i niepoprawnych chłopaków. Nauczyciele gardzili nami, a jednocześnie postradaliśmy wszelki szacunek u kolegów, przed któremi kryliśmy z obawy drwin nasze zakazane studja. To dwustronne lekceważenie, niesłuszne u Ojców, u kolegów było czemś bardzo naturalnem. Nie umieliśmy ani grać w piłkę, ani biegać, ani chodzić na szczudłach. W dnie rekreacji, lub też kiedy przypadkiem zdobyliśmy chwilę wolności, nie dzieliliśmy żadnej z modnych naówczas uciech szkolnych. Obcy zabawom kolegów, smętnie przysiadaliśmy pod drzewem na dziedzińcu, zostawaliśmy sami. Poeta i Pitagoras byli tedy wyjątkiem, egzystencją poza wspólnem życiem. Przenikliwy instynkt uczniaków, ich tak drażliwa miłość własna, przeczuwały w nas dusze stojące wyżej lub niżej ich poziomu. Stąd, u jednych, nienawiść dla naszego niemego arystokratyzmu, u drugich wzgarda dla naszej bezużyteczności. Uczucia te żyły wśród nas nieświadomie, może odgadłem je dopiero dziś. Żyliśmy tedy dosłownie jak dwa szczury, zaszyte w kącie sali gdzie stały nasze pulpity, tkwiąc tam zarówno w czasie godzin nauki jak podczas rekreacji. Ta niezwykła rola musiała nas nieodzownie postawić na stopie wojennej z całym naszym oddziałem. Prawie zawsze zapomnieni, żyliśmy tak spokojni, niemal szczęśliwi, podobni dwom roślinom, dwom ornamentom których brakłoby do harmonji sali. Czasami tylko najdokuczliwsi z malców zaczepiali nas aby wyładować na nas swą siłę, my zaś odpowiadaliśmy wzgardą, która często ściągała grad kułaków na głowę Poety i Pitagora.
Nostalgja Lamberta trwała szereg miesięcy. Nie znam nic, coby mogło odmalować drążącą go melancholję. Ludwik zepsuł mi wiele arcydzieł. Grając potrosze obaj rolę Trędowatego z doliny Aosta, przeżyliśmy uczucia wyrażone w książce p. de Maistre, zanim przeczytaliśmy je oddane tem wymownem piórem. Otóż książka może odtworzyć wspomnienia z dzieciństwa, ale nie może z niemi rywalizować. Westchnienia Ludwika dały mi poznać hymny smutku o wiele bardziej przejmujące niż najpiękniejsze stronice Wertera. Ależ też może niema porównania między cierpieniami, jakie sprawia namiętność słusznie czy niesłusznie potępiana przez nasze prawa, a boleścią biednego dziecka wzdychającego za promieniami słońca, rosą łąk i swobodą. Werter jest niewolnikiem żądzy, Ludwik Lambert była to dusza cała w niewoli. Przy równym talencie, uczucie najbardziej wzruszające, oparte na pragnieniach najprawdziwszych, bo najczystszych, musi przesłonić zawodzenia genjusza. Długo zapatrzony w liście lipy rosnącej w dziedzińcu, Ludwik rzucał mi tylko jakieś oderwane słowo, ale to słowo odsłaniało bezkres marzenia.
— Szczęściem dla mnie, zdarzają się dobre chwile, w czasie których mam uczucie że mury klasy runęły, że jestem het, w polach! Cóż za rozkosz dać swobodny bieg swojej myśli, tak jak ptak lotowi skrzydeł! — Czemu zielony kolor jest tak obfity w naturze? Czemu w niej jest tak mało linji prostych? Czemu człowiek w swoich tworach tak rzadko używa krzywizn? Czemu on jeden ma poczucie linji prostej?
Słowa te odsłaniały długą drogę odbytą przez bezkresy. Z pewnością musiał oglądać całe krajobrazy lub oddychać zapachem lasów. Był on, niby żywa i wzniosła elegja, zawsze milczący, zrezygnowany; wciąż cierpiący bez możności powiedzenia: „Cierpię!” Ten orzeł, który łaknął świata całego za strawę, żył w czterech ciasnych i brudnych ścianach; toteż życie jego stało się, w najszerszem pojęciu słowa, życiem idealnem. Pełen wzgardy dla bezużytecznych niemal studjów na jakie byliśmy skazani, Ludwik szedł swoją powietrzną drogą, zupełnie oderwany od tego co nas otaczało. Wierny potrzebie naśladownictwa, tak znamiennej u dzieci, starałem się dostroić doń swoją egzystencję. Ludwik zaszczepił mi swoje upodobanie w owym letargu, w jakiem głęboka kontemplacja pogrąża ciało, i to tem skuteczniej iż byłem młodszy i bardziej wrażliwy. Przyzwyczailiśmy się, jak para kochanków, myśleć razem, dzielić się marzeniami. Intuicja jego wrażeń posiada już ową celność, która musi stanowić cechę umysłu wielkich poetów i często zbliża ich do szaleństwa.
— Czy czujesz jak ja, spytał mnie raz, jak się w tobie spełniają mimowiednie fantastyczne cierpienia? Jeżeli, naprzykład, pomyślę żywo o działaniu, jakie wywarłoby ostrze scyzoryka wchodząc w moje ciało, odczuwam nagle dotkliwy ból jakgdybym się naprawdę skaleczył: brak jedynie krwi. Ale to wrażenie przychodzi i zaskakuje mnie jak nagły hałas, któryby zmącił głęboką ciszę. Myśl powodująca cierpienie fizyczne!... Cóż ty na to?
Kiedy dawał wyraz tak wiotkim refleksjom, popadaliśmy obaj w naiwną zadumę. Zaczynaliśmy szukać w samych sobie nieuchwytnych zjawisk tyczących się poczynania myśli, którą Lambert spodziewał się pochwycić w jej najdrobniejszych rozgałęzieniach, aby móc kiedyś opisać jej nieznany mechanizm. Wreszcie, po tych dyskusjach, często przeplatanych dzieciństwami, strzelał błysk z płonących oczu Lamberta; ściskał mi rękę, z duszy jego wypływało słowo, którem starał się streścić:
— Myśleć, to widzieć! rzekł raz, porwany którymś z naszych zarzutów tyczących podstaw naszego ustroju. Wszelka wiedza ludzka polega na dedukcji, będącej powolną wizją, w której zstępujemy od przyczyny do skutku i którą wstępujemy od skutku do przyczyny; lub, biorąc rzecz szerzej, wszelka poezja, jak wszelkie dzieło sztuki, rodzi się z nagłej wizji danej rzeczy.
Ludwik był spirytualistą; ja ośmielałem się mu sprzeciwiać, aby, zbrojąc się w jego własne spostrzeżenia, uważać inteligencję za produkt czysto fizyczny. Mieliśmy obaj słuszność. Słowa materjalizm i spirytualizm wyrażają może dwie strony jednego i tego samego faktu. Jego studja nad substancją myśli kazały mu przyjmować z rodzajem dumy owo życie pełne udręczeń, na jakie skazywały nas i lenistwo i wzgarda naszych obowiązków. Miał on pewną świadomość swej wartości, która go podtrzymywała w jego duchowej pracy. Z jaką słodyczą czułem oddziaływanie jego duszy na moją! Ileż razy siedzieliśmy przy sobie na ławce, obaj zaczytani, zapominając o sobie wzajem, ale wiedząc, że jesteśmy tam obaj, zanurzeni w ocean myśli jak dwie ryby płynące w tych samych wodach! Życie nasze było tedy z pozoru czysto roślinne, ale istnieliśmy tylko przez serce i przez mózg. Uczucia, myśli, były jedynemi wydarzeniami naszego szkolnego życia.
Lambert miał na moją wyobraźnię wpływ, który odczuwam jeszcze dzisiaj. Słuchałem chciwie jego opowiadań, przepojonych ową cudownością, pozwalającą tak dzieciom jak i dorosłym pochłaniać opowieści gdzie prawda obleka najbardziej niedorzeczne kształty. Upodobanie jego w tajemnicy oraz łatwowierność właściwa młodemu wiekowi sprowadzały nas często na rozmowy o Niebie i Piekle. Ludwik starał się wówczas tłomaczyć mi Swedenborga, zaszczepić mi jego wierzenia tyczące aniołów. W najfałszywszych jego rozumowaniach trafiały się jeszcze zdumiewające spostrzeżenia o potędze człowieka; dawały one jego słowu ów ton prawdy, bez którego nic nie da się zdziałać w żadnej sztuce. Romantyczny cel, jakim darzył losy ludzkie, odpowiadał owej skłonności która popycha dziewicze wyobraźnie w stronę wiary. Czyż nie w dobie swej młodości ludy poczynają swoje dogmaty, swoje bóstwa? A nadprzyrodzone istoty, przed któremi drżą, czyż nie są uosobieniem ich wyolbrzymionych uczuć, potrzeb? To co mi zostało dziś w pamięci z owych pełnych poezji rozmów, jakie wiedliśmy z Lambertem o szwedzkim proroku, którego dzieła przeczytałem później przez ciekawość, da się sprowadzić do tego zarysu:
Mieszczą się w nas jakoby dwie różne istoty. Wedle Swedenborga anioł byłby jednostką, w której istota wewnętrzna zdołała odnieść tryumf nad istotą zewnętrzną. Jeżeli człowiek chce być posłuszny swemu powołaniu anioła, wówczas, z chwilą gdy rozum wykaże mu owo podwójne istnienie, powinien starać się podsycać szlachetną naturę anioła który w nim mieszka. Jeżeli, z braku jasnego widzenia swoich przeznaczeń, pozwoli przeważyć wpływowi cielesności zamiast wzmacniać swe życie intelektualne, wszystkie jego siły przechodzą w grę zmysłów zewnętrznych i anioł ginie zwolna przez tę materjalizację obu natur. W przeciwnym wypadku, jeżeli podsyca swą wewnętrzność pierwiastkami które są jej właściwe, dusza zyskuje przewagę nad materją i stara się od niej oddzielić. Kiedy ich rozdział nastąpi w owej postaci którą nazywamy śmiercią, anioł, dość silny aby się wyzwolić ze swej powłoki, trwa dalej i zaczyna swe prawdziwe życie. Niezliczone indywidualności różniczkujące ludzi dadzą się wytłómaczyć jedynie tem podwójnem istnieniem; stanowią jego wyjaśnienie i dowód. W istocie, odległość, jaka zachodzi między człowiekiem którego bezwład inteligencji skazuje na jawną tępotę, a tym którego ćwiczenie jego wewnętrznego wzroku obdarzyło pewną siłą, powinna w nas obudzić przypuszczenie, że pomiędzy ludźmi genjalnymi a resztą może istnieć taż sama odległość jaka dzieli widzących od ślepych. Ta myśl, która rozszerza bezkreśnie dzieło stworzenia, daje poniekąd klucz do nieba. Stworzenia, tutaj na pozór pomieszane, tam, zależnie od doskonałości swej wewnętrznej istoty, podzielone są na odrębne sfery, których obyczaje i język obce są sobie wzajem. W świecie niewidzialnym tak jak w świecie realnym, skoro jakiś mieszkaniec stref niższych wejdzie, nie będąc tego godnym, w krąg wyższy, nietylko nie rozumie jego zwyczajów ani rozmów, ale także obecność jego krępuje tam i głowy i serca. W swej Boskiej Komedji Dante miał może mgliste przeczucie owych sfer, które zaczynają się w świecie boleści i wznoszą się okrężnym ruchem aż do niebios. Nauka Swedenborga byłaby tedy dziełem jasnowidzącego umysłu, rejestrującego niezliczone zjawiska, w których aniołowie ujawniają się wśród ludzi.
Naukę tę, którą staram się dziś streścić dając jej sens logiczny, Lambert przedstawił mi z całym urokiem tajemnicy, zatuloną w powijaki frazeologji właściwej mistykom: wysłowienie ciemne, pełne abstrakcji i tak żywo działające na mózg, że istnieją niektóre książki Jakóba Boehme, Swedenborga lub pani Guyon, których pochłaniająca lektura rodzi majaki tak wielokształtne jak bywają sny lęgnące się z opium. Lambert opowiadał mi fakty mistyczne tak osobliwe, działał niemi tak żywo na mą wyobraźnię, że przyprawiał mnie o zawrót głowy. Lubiłem mimo to zanurzać się w owym świecie tajemniczym, niepochwytnym dla zmysłów, w którym każdy czuje się dobrze, czy to przedstawia go sobie pod nieokreśloną formą przyszłości, czy też stroi go w wyraziste kształty bajki. Te potężne przeżycia wewnętrzne duszy pouczały mnie bez mej wiedzy o jej sile i przyzwyczajały do pracy myśli.
Co się tyczy Lamberta, tłómaczył wszystko swoim systemem aniołów. Dla niego miłość czysta, miłość taka o jakiej się marzy tylko za młodu, była stopieniem się dwóch natur anielskich. Toteż, nic nie da się porównać z żarem z jakim pragnął spotkać anioła-kobietę. I któż bardziej od niego zdolny był budzić i odczuwać miłość? Jeżeli cośkolwiek może świadczyć o najdelikatniejszej wrażliwości, to zaiste owa miła i dobra prostota odbijająca się w jego uczuciach, słowach, w jego uczynkach i najbłahszych gestach, wreszcie w tej zażyłości, która nas łączyła z sobą i którą wyrażaliśmy mieniąc się parą?'
Nie było żadnej różnicy między rzeczami które pochodziły z niego, a temi które pochodziły ze mnie. Naśladowaliśmy wzajem swoje pismo, iżby jeden mógł odrabiać ćwiczenia za obu. Kiedy jeden z nas miał kończyć książkę, którą musieliśmy oddać nauczycielowi matematyki, mógł ją czytać bez przerwy: drugi gryzmolił zadanie i pensum za niego. Uiszczaliśmy się z tych zadań, niby z podatku nałożonego na nasz spokój. O ile pamięć mnie nie myli, często, kiedy Lambert je obrabiał, były one bardzo niepospolite. Ale, uważając nas obu za idjotów, profesor rozpatrywał zawsze nasze zadania pod kątem nieszczęsnego uprzedzenia; odkładał je nawet na bok, aby niemi ubawić naszych kolegów. Przypominam sobie, jak, pewnego dnia, kończąc lekcję trwającą od drugiej do czwartej, nauczyciel wziął do ręki tłómaczenie Lamberta. Tekst zaczynał się od:
Caius Gracchus, vir nobilis. Ludwik przełożył te słowa: Caius Gracchus, było to szlachetne serce.
— Gdzie ty widzisz serce w nobilis? spytał szorstko profesor.
I cała klasa buchnęła śmiechem, gdy Lambert patrzał na profesora z ogłupiałą miną.
— Co powiedziałaby pani de Staël, dowiadując się, że ty tłómaczysz opacznie słowo oznaczające szlachetny ród, pochodzenie patrycjuszowskie?
— Powiedziałaby że pan profesor jest głupi! wykrzyknąłem półgłosem.
— Mości poeto, udasz się do karceru na tydzień, rzekł profesor, który nieszczęściem dosłyszał.
Lambert, obejmując mnie spojrzeniem niewymownej czułości, powtórzył łagodnie: Vir nobilis!
Pani de Staël była poniekąd przyczyną nieszczęść Lamberta. Przy każdej sposobności nauczyciele i uczniowie rzucali mu w twarz to nazwisko, bądź jako ironię bądź jako wymówkę. Ludwik postarał się rychło o porcję karceru aby mi dotrzymać towarzystwa.
Tam, swobodniejsi niż gdzieindziej, mogliśmy rozmawiać całemi dniami w cichej sypialni, gdzie każdy uczeń posiadał przegródkę wymiaru sześciu stóp kwadratowych. Każda przegroda opatrzona była u góry żelaznymi prętami, drzwi zaś z siatki drucianej zamykały się co wieczór, a otwierały co rano, pod okiem ojca pełniącego dozór przy naszem wstawaniu i udawaniu się na spoczynek. Skrzypienie tych drzwi, któremi ze szczególną zwinnością manewrowali posługacze, było również jedną z osobliwości tego kolegium. Owe alkowy zbudowane w ten sposób służyły nam za więzienie; niekiedy bywaliśmy tam zamknięci przez całe miesiące. Uczniowie wsadzeni do klatki znajdowali się pod surowem okiem prefekta, cenzora, który zjawiał się lekkim krokiem, w regularnych godzinach lub niespodzianie, aby zbadać czy nie rozmawiamy zamiast odrabiać pensa. Ale łupki od orzechów rozsiane po schodach lub też bystrość naszego słuchu pozwalały nam prawie zawsze przewidzieć jego przybycie; mogliśmy się tedy oddawać bez lęku ukochanym studjom. Ponieważ jednak czytanie było wzbronione, godziny więzienne poświęcone były zazwyczaj dyskusjom metafizycznym, lub też opowiadaniu jakichś ciekawych wydarzeń odnoszących się do zjawisk myśli.
Jednym z najosobliwszych faktów był z pewnością ten który opowiem, nietylko dlatego że dotyczy Lamberta, ale i dlatego że rozstrzygnął może o jego powołaniu naukowem. Wedle ustaw kolegjum niedziela i czwartek były to nasze dni wolne; ale nabożeństwa, które obowiązywały pod rygorem, wypełniały niedzielę tak ściśle, że uważaliśmy czwartek za jedyne święto. Raz wysłuchawszy mszy, mieliśmy poddostatkiem czasu na długie przechadzki w okolicach Vendôme. Najsłynniejszym celem tych naszych wycieczek był zamek w Rochambeau, może dla swej odległości. Rzadko mali odbywali tak nużącą wycieczkę; ale raz lub dwa razy do roku regenci proponowali nam Rochambeau, tytułem nagrody. W r. 1812, pod koniec wiosny, mieliśmy się tam udać po raz pierwszy. Żądza oglądania słynnego zamku Rochambeau, którego właściciel podejmował niekiedy uczniów nabiałem, natchnęła nas wszystkiemi cnotami. Nic nie przeszkodziło tedy wycieczce. Ani ja ani Lambert nie znaliśmy ładnej doliny Loir, gdzie wznosi się ta siedziba. Toteż, w wilję tej wyprawy, która wzbudziła w kolegjum tradycyjną radość, wyobraźnia i jego i moja były mocno pobudzone. Rozmawialiśmy o tej wycieczce cały wieczór, przyrzekając sobie obrócić na owoce lub na obiad pieniądze, które posiadaliśmy sprzecznie z ustawami kolegjum. Nazajutrz, po obiedzie, wyruszyliśmy o wpół do pierwszej, każdy zaopatrzony w kromkę chleba, które nam rozdawano z góry na podwieczorek. Zaczem, zwinni jak jaskółki, pomykaliśmy gromadką ku słynnemu zamkowi, z zapałem który zrazu nie pozwalał nam czuć utrudzenia. Przybyliśmy na wzgórze, skąd mogliśmy widzieć i zamek wznoszący się na zboczu, i krętą dolinę, gdzie błyszczy rzeka wijąca się wśród powabnej łączki: cudowny krajobraz, jeden z tych, który żywe wrażenia młodości lub miłości ubrały w tyle czarów, że nigdy później nie powinno się wracać ich oglądać! Naraz Ludwik rzekła do mnie:
— Ależ ja to widziałem tej nocy we śnie!
Poznał i kępkę drzew pod którąśmy stali, i położenie krzewów, kolor wody, wieżyczki zamkowe, oświetlenie, i dalsze plany, słowem wszystkie szczegóły widoku który oglądał po raz pierwszy. Byliśmy obaj zupełne dzieci, przynajmniej ja, który miałem dopiero trzynaście lat; co do Ludwika, mógł on, w piętnastym roku, posiadać umysł genialnego człowieka, ale, w owej epoce, obaj byliśmy jednako niezdolni do jakiegoś kłamstwa w najdrobniejszych bodaj aktach naszego współżycia. O ile zresztą Ludwik wszechpotęgą myśli przeczuwał wagę faktów, daleki był od pojmowania całej ich doniosłości, toteż zrazu zdziwiony był tem wydarzeniem. Spytałem go, czy nie był kiedy w Rochambeau w dzieciństwie; pytanie moje uderzyło go; jednakże, poszukawszy we wspomnieniach, odpowiedział przecząco. Wydarzenie to, dla którego analogję można spotkać w snach wielu ludzi, ułatwi zrozumienie wrodzonych talentów Ludwika: istotnie, umiał zeń wyprowadzić cały system, posługując się, jak to czynił Cuvier w innym zakresie, fragmentem myśli aby odbudować całe stworzenie.
Rozmawiając, siedzieliśmy obaj pod kępą starych dębów; poczem, po chwili dumania, Ludwik rzekł:
— Jeżeli krajobraz nie przyszedł do mnie, co byłoby niedorzecznością przypuszczać, przyszedłem tedy ja tutaj. Jeżeli byłem tutaj, podczas gdy spałem w swojej alkowie, czyż ten fakt nie stanowi zupełnego rozdziału między mojem ciałem a moją wewnętrzną istotą? Czy nie świadczy o jakiejś nieznanej mi bliżej zdolności poruszania się ducha, lub też objawów, będących odpowiednikiem lokomocji ciała? Otóż, jeżeli duch mój i ciało mogą się rozłączyć podczas snu, czemuż nie miałbym ich tak samo rozdzielić na jawie? Nie widzę nic pośredniego między temi dwoma przypuszczeniami. Ale idźmy dalej, wniknijmy w szczegóły! Albo te fakty dzieją się mocą zdolności, wprawiającej w ruch ową drugą istotę, której ciało moje służy za powłokę, — skoro byłem w alkowie, a widziałem ten krajobraz, — a to obala wiele systemów; albo te fakty spełniły się bądź to w jakimś ośrodku nerwowym, którego miano jest nieznane i w którym wytwarzają się uczucia, bądź w ośrodku mózgowym, gdzie wytwarzają się pojęcia. Ta ostatnia hipoteza nastręcza osobliwe zagadnienia. Szedłem, widziałem, słyszałem. Ruchu nie można sobie wyobrazić bez przestrzeni, dźwięk działa jedynie na kąty lub na powierzchnie, barwa zaś powstaje jedynie dzięki światłu. Jeżeli w nocy, z zamkniętemi oczami, widziałem w sobie samym barwne przedmioty, jeżeli słyszałem hałas w najzupełniejszej ciszy i bez warunków wymaganych dla powstania dźwięku; jeżeli w najzupełniejszej nieruchomości przebyłem przestrzenie, mielibyśmy własności wewnętrzne, niezależne od zewnętrznych praw fizycznych. Przyroda materjalna dałaby się przenikać duchem. Jakim cudem ludzie tak mało zastanawiali się dotąd nad objawami snu, które dowodzą w człowieku podwójnego życia? Czy w tem zjawisku nie mieści się nowa nauka — dodał, uderzając się silnie w czoło; jeżeli nie jest ono podstawą nauki, zdradza niewątpliwie w człowieku olbrzymie moce; zwiastuje conajmniej częsty rozdział naszych dwóch natur, fakt dokoła którego krążę od tak dawna. Znalazłem tedy dowód wyższości, która odróżnia nasze zmysły utajone od zmysłów widomych! homo duplex! — Ale, dodał po pauzie, z mimowolnym gestem zwątpienia, może niema w nas dwóch natur? Może posiadamy poprostu własności wewnętrzne, zdolne do udoskonalenia, których ćwiczenie, których rozwój wydają w nas zjawiska ruchu, przenikliwości, widzenia, jeszcze nie zaobserwowane. Nasz pociąg do cudowności — namiętność zrodzona z naszej dumy — przetwarza te zjawiska w twory poetyckie, ponieważ ich nie rozumiemy. Tak wygodnie jest przebóstwić to, co niezrozumiałe! Ach! wyznaję, iż płakałbym nad utratą mych złudzeń. Potrzeba mi było wierzyć w podwójną naturę i w anioły Swedenborga! Czyżby ta nowa wiedza miała je zabić? Tak, badanie naszych nieznanych właściwości mieści w sobie wiedzę pozornie materjalistyczną, duch bowiem zatrudnia, dzieli, ożywia materję; ale jej nie niweczy.
Zadumał się, nawpół smutnie. Może patrzył na swoje młodociane marzenia jak na pieluszki, które będzie mu trzeba niebawem porzucić.
— Wzrok i słuch, rzekł, śmiejąc się ze swego określenia, to z pewnością futerały jakiegoś cudownego narzędzia!
Za każdym razem kiedy rozmawiał ze mną o Niebie i Piekle, miał zwyczaj spoglądać na przyrodę okiem mistrza; ale wymawiając te ostatnie słowa, brzemienne wiedzą, poszybował śmielej niż zazwyczaj ponad krajobrazem; wydawało się, że czoło jego pęknie niebawem pod naporem geniuszu; siły jego, które trzeba nazwać duchowemi aż do znalezienia innej nazwy, zdawały się tryskać z organów przeznaczonych do ich promieniowania; oczy miotały myśl; ręka wzniesiona w górę, drżące i nieme wargi mówiły; palący wzrok strzelał promieniami; wreszcie głowa jego, jakby zbyt ciężka i znużona zbyt gwałtownym rzutem, opadła na piersi. To dziecko, ten olbrzym pochylił się, ujął mnie za rękę, uścisnął ją w swojej, która była wilgotna, tak zgorączkowało go szukanie prawdy; następnie, po pauzie, rzekł:
— Będę sławnym! Ale ty także, dodał żywo. Zostaniemy obaj chemikami woli.
Niezrównane serce! Uznawałem jego wyższość, ale on sam nigdy mi jej nie chciał dać uczuć. Dzielił ze mną skarby swej myśli, liczył mnie za coś w swoich odkryciach i zostawiał mi na własność moje mizerne spostrzeżenia. Zawsze pełen wdzięku, jak kochająca kobieta, posiadał wszystkie wstydliwości, wszystkie delikatności duszy, które czynią życie tak dobrem i tak pomagają je dźwigać.
Zaczął zaraz następnego dnia dzieło, które zatytułował Traktat o woli; nowe refleksje zmieniały często plan i metodę dzieła; ale wydarzenie tego uroczystego dnia było z pewnością jego zarodkiem, tak jak wstrząs elektryczny, stale odczuwany przez Mesmera za zbliżeniem się pewnego lokaja, był początkiem jego odkryć w sferze magnetyzmu, wiedzy niegdyś ukrytej w tajemnicach Izydy, Delfów, w jaskini Trofoniusza, a odnalezionej przez tego zadziwiającego człowieka, sąsiadującego tuż z Lawaterem, prekursorem Galla. Oświecone tą nagłą jasnością, myśli Lamberta objęły szersze horyzonty; rozpoznał w swoich zdobyczach rozprószone prawdy i skupił je; następnie, niby giser, odlał swój posąg. Po pół roku nieustannego wysiłku, prace Lamberta zaczęły budzić ciekawość kolegów i stały się przedmiotem okrutnych żarcików, które wydały opłakane następstwa. Pewnego dnia, jeden z prześladowców, który chciał koniecznie widzieć nasze rękopisy, podburzył kilku naszych tyranów i zagarnął przemocą skrzynkę, kryjącą ów skarb. Broniliśmy go z niesłychanem męstwem. Skrzynka była zamknięta, niepodobna było napastnikom jej otworzyć; ale próbowali ją strzaskać w wirze walki; niegodziwość ta wydarła nam krzyki oburzenia. Kilku kolegów, ożywionych zmysłem sprawiedliwości lub też ujętych naszą bohaterską obroną, radziło, aby nas zostawić w spokoju, przygniatając nas zarazem upokarzającą litością. Nagle, ściągnięty hałasem walki, ojciec Haugoult wtargnął i wmięszał się w zwadę. Wrogowie oderwali nas od pensów: regent przyszedł bronić swoich niewolników. Aby się uniewinnić, napastnicy zdradzili istnienie rękopisów. Straszliwy Haugoult kazał nam oddać skrzynkę; gdybyśmy się opierali, mógł ją kazać rozbić; Lambert wydał mu tedy klucz. Regent wziął papiery, przejrzał je, poczem rzekł, konfiskując rękopis:
— Więc dla takich głupstw zaniedbujecie swoje obowiązki?
Grube łzy spłynęły z oczu Lamberta, wydarte zarówno poczuciem swej obrażonej wyższości moralnej, co bezkarną zniewagą, oraz zdradą której padliśmy ofiarą. Rzuciliśmy na naszych oskarżycieli spojrzenie pełne wyrzutu; czyż nie sprzedali nas wspólnemu wrogowi? o ile mogli, wedle prawa koleżeńskiego, nas bić, czyż nie powinni byli pokryć milczeniem naszych błędów? To też przez chwilę zawstydzili się swojej podłości. Ojciec Haugoult sprzedał zapewne jakiemuś kramarzowi w Vendôme Traktat o woli, nie znając doniosłości skarbów naukowych, których poronione zarodki zmarniały w rękach nieuków.
W pół roku później opuściłem kolegjum. Nie wiem tedy, czy Lambert, którego rozstanie nasze pogrążyło w głębokiej melancholji, podjął na nowo swoje dzieło. Na pamiątkę tej katastrofy, spadłej na książkę Ludwika, w utworze, którym zaczynają się te Studja, posłużyłem się, dla fikcyjnego dzieła, tytułem istotnie wymyślonym przez Lamberta, i dałem imię kobiety, która mu była drogą, młodej dziewczynie pełnej poświęcenia. Ale to zapożyczenie nie jest jedynem, jakie mu jestem winien: jego charakter, jego prace, były mi bardzo przydatne w tem opowiadaniu, które treść swą zawdzięcza wspomnieniu naszych młodocianych rozmyślań. Obecnie, ta historja przeznaczona jest, aby była skromną kolumną, stwierdzającą życie tego, który mi przekazał całe swoje mienie, swoją myśl. W tym dziecięcym utworze Lambert złożył męskie myśli. W dziesięć lat później, spotkawszy kilku uczonych, poważnie zajętych zjawiskami, które nas uderzyły, a które Lambert zanalizował tak cudownie, zrozumiałem doniosłość jego prac, zapomnianych już jako dzieciństwo. Strawiłem tedy kilka miesięcy na przypominaniu sobie głównych odkryć mego biednego kolegi. Skupiwszy swoje wspomnienia, mogę twierdzić, że już w r. 1812 ustalił on, odgadł, roztrząsnął w swoim traktacie wiele doniosłych faktów, dla których — powiadał — dowody znajdą się wcześniej lub później. Jego konstrukcje filozoficzne powinny były niewątpliwie pomieścić go w liczbie tych wielkich myślicieli, co w rozmaitych odstępach czasu jawili się wśród ludzi, aby im odsłonić i obnażyć pierwiastki jakiejś przyszłej wielkiej nauki, której korzenie rosną wolno i wydają pewnego dnia piękne owoce w dziedzinach myśli. I tak, biedny rękodzielnik, Bernard, ryjący ziemię aby znaleść sekret emalji, ogłosił w XVI wieku, z nieomylną pewnością geniuszu, fakty geologiczne, których udowodnienie stanowi dziś chwałę Buffona i Cuviera. Sądzę, iż zdołam dać pojęcie o trakcie Lamberta zapomocą głównych twierdzeń, tworzących jego podstawę; ale mimowoli obedrę je z myśli, w które on je spowił, a które były ich nieodzownym orszakiem. Krocząc inną ścieżką niż on, brałem z jego dociekań te, które najlepiej wspomagały mój system. Nie wiem tedy, czy ja, jego uczeń, będę mógł wiernie oddać jego myśli, przyswoiwszy je sobie w ten sposób, że zabarwiłem je mojemi.
Nowym ideom trzeba nowych słów lub też dla dawnych słów szerszych, rozleglejszych, lepiej określonych znaczeń: Lambert wybrał tedy, dla wyrażenia zasad swego systemu, kilka słów pospolitych, które już odpowiadały ogólnie jego myśli. Słowo wola oznaczało środowisko w którem myśl spełnia swoje ewolucje; lub też, w mniej oderwanym wyrazie, sumę siły, za pomocą której człowiek może otworzyć, zewnątrz samego siebie, czynności stanowiące jego życie zewnętrzne. chcenie[14], słowo zaczerpnięte z traktatu Locke’a, wyrażało akt, w którym człowiek posługuje się wolą. Słowo myśl — dla niego kwintesencja woli — oznaczało również środowisko, gdzie rodzą się pojęcia, którym ona służy za substancję. pojęcie, nazwa wspólna wszystkim wytworom mózgu, określało akt, w którym człowiek posługuje się myślą. Tak więc, wola, myśl, były to dwa środki twórcze; chcenie, pojęcie, były to dwa wytwory. Chcenie wydawało mu się pojęciem, które przeszło ze stanu oderwanego w stan konkretny, z płynnego rodzenia się w kształt niejako stały, o ile wogóle te słowa mogą oddać przejawy tak trudne do odróżnienia. Wedle niego, myśl i pojęcia są ruchem i czynem naszego wewnętrznego ustroju, tak jak chcenie i wola stanowią ruch i czyn życia zewnętrznego.
Wolę postawił w swoim systemie przed myślą.
— Aby myśleć, trzeba chcieć, mówił. Wiele istot żyje w stanie woli, nie dochodząc wszakże do stanu myśli. Na Północy, długowieczność; na Południu, krótkotrwałe życie; ale też na Północy martwota, na Południu ustawiczne podniecenie woli; aż do granicy, gdzie, bądź przez zbytnie zimno, bądź przez zbytnie gorąco, narządy są prawie unicestwione.
Określenie: środowisko nasunęło mu się pod wpływem spostrzeżenia dokonanego w dzieciństwie; nie przeczuwał zapewne jego doniosłości, ale niezwykłość jego musiała uderzyć tak czułą wyobraźnię. Matka jego, osoba nerwowa i wątła, bardzo delikatna przeto i tkliwa, była jedną z istot przeznaczonych na wcielenie kobiecości w jej idealnej postaci, ale zepchniętej przez omyłkę losu na samo dno społeczne. Cała będąc miłością, tem samem cała cierpieniem, umarła młodo, skupiwszy swoją istotę w miłości macierzyńskiej. Lambert, spoczywając jako sześcioletnie dziecko w wielkiej kołysce blizko łoża matki, ale często nie śpiąc, widział niekiedy iskierki tryskające z włosów matki, w chwili gdy się czesała. Piętnastoletni mężczyzna spożytkował dla wiedzy ten fakt, którym dziecko się bawiło. Częste dowody tego niezaprzeczonego faktu spotyka się u kobiet w których fatalność losu więzi zdławione i zapoznane uczucia, oraz jakgdyby nadmiar niezużytej siły.
Na poparcie swoich określeń, Lambert dodał kilka problemów do rozwiązania, pięknych wyzwań rzuconych wiedzy, na które odpowiedzi zamierzał szukać, pytając sam siebie: Czy zasadnicza istota elektryczności nie stanowi podstawy swoistego fluidu, z którego wypływają nasze pojęcia i chcenia? Czy włosy, które odbarwiają się, jaśnieją, wypadają i znikają wedle rozmaitych stopni zniszczenia lub krystalizacji myśli, nie stanowią układu kapilarnego, bądź chłonącego, bądź wydzielającego, nawskroś elektrycznego? Czy płynne przejawy naszej woli, substancji w nas praistniejącej i oddziaływującej tak samorzutnie wedle warunków jeszcze nie poznanych, bardziej są niezwykłe niż przejawy fluidu niewidzialnego, nieuchwytnego, wywołane przez stos Wolty na układzie nerwowym trupa? Czy tworzenie się naszych pojęć i nieustanne ich promieniowanie mniej jest niezrozumiałe niż ulatnianie się drobin niedostrzegalnych a mimo to tak potężnych w swojem działaniu, jakim podlega ziarnko piżma, bez utraty swej wagi? Czy, zostawiając układowi skórnemu naszej powłoki przeznaczenie nawskroś obronne, chłonne, wydzielające i dotykowe, krążenie krwi i jego narządy nie odpowiadają transsubstancjacji naszej woli, tak jak krążenie fluidu nerwowego odpowiada transsubstancjacji myśli? Czy wreszcie mniej lub więcej żywy napływ tych dwóch realnych substancji nie wynika z pewnej doskonałości lub niedoskonałości organów, których warunki należałoby badać we wszystkich ich odmianach?
Ustaliwszy te zasady, chciał podzielić objawy życia ludzkiego na dwie grupy odrębnych zjawisk i, z żarliwą siłą przekonania, żądał dla każdej z nich specjalnego rozbioru. W istocie, zauważywszy prawie we wszystkich stworzeniach dwa odrębne ruchy, przedstawiał je, przyjmował wręcz jako naszą naturę i nazywał ten antagonizm życiowy: akcją i reakcją
— Pragnienie, mówił, jest faktem zupełnie spełnionym w naszej woli, zanim spełni się zewnętrznie.
Tak więc zespół naszych chceń i naszych pojęć stanowił akcję, zespół zaś naszych zewnętrznych działań, reakcję.
Kiedy, później, czytałem spostrzeżenia Bichata nad dwoistością naszych zewnętrznych zmysłów, uczułem się jak oszołomiony memi wspomnieniami, widząc uderzającą zgodność między poglądami słynnego psychologa, a myślami Lamberta. Obaj zmarli przedwcześnie, obaj kroczyli pewnym krokiem ku tajemniczym prawdom. Natura podobała sobie naogół dać podwójne przeznaczenie rozmaitym podstawowym narządom swoich stworzeń, podwójna zaś działalność naszego ustroju, będąca dziś faktem nie do zaprzeczenia, potwierdza, całokształtem codziennie spostrzeganych dowodów, wnioski Lamberta tyczące akcji i reakcji. Istota akcjonalna lub wewnętrzna — słowo, które służyło mu do nazwania nieznanej species, tajemniczego zestroju włókienek, dzięki którym powstają dwie rozmaite siły, niedostatecznie jeszcze poznane, myśl i wola; słowem ta nienazwana istota widząca, działająca, doprowadzająca wszystko do skutku, spełniająca wszystko przed jakimkolwiek przejawem cielesnym — musi, aby być w zgodzie ze swoją naturą, nie podlegać żadnemu z warunków fizycznych, któremi istota reakcjonalna lub zewnętrzna, widzialny człowiek, ograniczony jest w swoich przejawach. Stąd wypływało mnóstwo wyjaśnień logicznych, co do najdziwniejszych pozornie objawów naszej podwójnej natury, oraz sprostowanie wielu systemów, zarazem prawdziwych i fałszywych. Niektórzy ludzie, dostrzegłszy pewnych zjawisk naturalnego działania istoty akcjonalnej, ulecieli, jak Swedenborg, poza świat prawdziwy, mocą duszy płomiennej, rozkochanej w poezji, pijanej boskim żywiołem. Ci wszyscy byli tedy skłonni, w swojej nieświadomości przyczyn, w swoim podziwie dla faktu, ubóstwić ten wewnętrzny ustrój, zbudować wszechświat mistyczny. Stąd owe anioły! rozkoszne złudzenia, których nie chciał wyrzec się Lambert, pieszcząc je jeszcze w chwili gdy miecz jego analizy obcinał im olśniewające skrzydła.
— Niebo, powiadał mi, byłoby poprostu przeżyciem naszych właściwości udoskonalonych; Piekło zaś nicością, w której toną właściwości niedoskonałe.
Ale jak, w wiekach w których rozum zachował piętno religijne i spirytualistyczne, władające przez czas pomiędzy Chrystusem a Kartezjuszem, między wiarą a zwątpieniem, jak obronić się tłómaczeniu tajemnic wewnętrznej istoty czem innem niż interwencją bożą? U kogóż, jeżeli nie u Boga, mogli uczeni szukać wyjaśnienia niewidocznej istoty, tak aktywnie, tak reaktywnie czułej, obdarzonej zdolnościami tak rozległemi, tak doskonalącemi się w użyciu, tak potężnemi pod wpływem pewnych tajemnych okoliczności, że to widzieli ją, jak, cudem wizji lub lokomocji, znosi przestrzeń w dwóch jej objawach: czasu i odległości, z których jeden jest przestrzenią duchową, druga przestrzenią fizyczną; to znów widzieli ją jak wskrzesza przeszłość, bądź to zapomocą zdolności wstecznego widzenia, bądź przez tajemnicę palingenezji, dość podobną do władzy człowieka, który byłby zdolny, po zarysie, powłoce i zarodku ziarna, poznawać jego poprzednie wegetacje w niezliczonych odmianach ich odcieni, zapachów i kształtów; to znów widzieli ją jak mglisto odgaduje przyszłość, bądź to obejmując pierwotne przyczyny, bądź też przez zjawisko fizycznego przeczucia?
Inni, mniej poetycznie religijni, zimni i rozumujący, może szarlatani, entuzjaści bodaj mózgiem jeżeli nie sercem, spostrzegając niektóre z tych oderwanych objawów, przyjęli je za prawdę, nie rozważając ich promieniowania ze wspólnego środka. Każdy z nich chciał wówczas przemienić prosty fakt na wiedzę. Stąd urodziła się demonologja, astrologja sądowa, czarnoksięstwo, wreszcie wszelakie wróżbiarstwo, oparte na przypadkach nawskroś przemijających, ponieważ zmieniały się wedle temperamentów, zależnie od okoliczności zupełnie jeszcze nieznanych. Ale też, z tych uczonych błędów i z procesów kościelnych, których ofiarą padło tylu męczenników swoich własnych zdolności, wynikły jaskrawe dowody zadziwiającej potęgi jaką rozporządza istota działająca, która, wedle Lamberta, może się zupełnie oddzielić od istoty oddziałującej, skruszyć jej powłokę, obalić mury swoim wszechpotężnym wzrokiem; zjawisko nazwane u Hindusów tokejadą, wedle tego co mówią misjonarze; następnie, mocą innej zdolności, pochwycić w mózgu, poprzez jego najgrubsze zwoje, pojęcia, które się tam utworzyły lub się tworzą, oraz całą przeszłość świadomości.
— Jeżeli zjawy nie są niemożliwe, powiadał Lambert, muszą się spełniać mocą zdolności spostrzegania idej, które przedstawiają człowieka w jego czystej istocie, a których życie, może niezniszczalne, umyka się naszym zmysłom zewnętrznym, ale może się stać pochwytnem dla wewnętrznej istoty, skoro ta dojdzie do wysokiego stopnia ekstazy lub wielkiej doskonałości wzroku.
Wiem, ale dziś już tylko mglisto, że, śledząc krok za krokiem objawy myśli woli we wszystkich ich postaciach i raz ustaliwszy ich prawa, Lambert wytłómaczył mnóstwo zjawisk, które, aż do niego, uchodziły słusznie za niezrozumiałe. I tak czarowników, jasnowidzących i opętańców wszelkiego rodzaju objaśniał w sposoby tak naturalne, że często ich prostota zdała mi się dowodem prawdy. Nadzwyczajne dary, które Kościół rzymski, zazdrosny o swe tajemnice, karał stosem, były, wedle Ludwika, wynikiem pewnym powinowactw między zasadniczemi składnikami materji i myśli, które pochodzą z tego samego źródła. Człowiek uzbrojony leszczynową laseczką szedł, wykrywając żywą wodę, za jakąś sympatją lub antypatją nieznaną jemu samemu; trzeba było dziwności tego rodzaju zjawisk, aby dać niektórym z pomiędzy nich pewność historyczną. Sympatje bywały stwierdzone rzadko. Stanowią one źródło przyjemności, które ci, co są dość szczęśliwi aby je posiadać, zdradzają rzadko chyba w razie jakiejś zdumiewającej osobliwości, a i to zazwyczaj w poufnem zbliżeniu w którem wszystko zostaje zapomniane. Ale antypatje, które wynikają z pogwałcenia powinowactwa, notowano na szczęście, skoro zdarzały się u sławnych ludzi. I tak Bayle popadał w konwulsje słysząc tryskający strumień wody. Skaliger bladł na widok rzerzuchy. Erazm dostawał gorączki od zapachu ryby. Te trzy antypatje pochodziły od substancji wodnych. Książę d’Epernon mdlał na widok młodego zajączka, Tychobrahé na widok lisa, Henryk III na widok kota, marszałek d’Albert na widok warchlaka; wszystko antypatje wywołane przez emanacje zwierzęce i odczuwane często na olbrzymie odległości. Kawaler de Guize, Marja Medycejska i wiele innych osób mdlały na widok jakiejkolwiek róży, nawet namalowanej. Kanclerz Bakon, czy wiedział czy nie o zaćmieniu księżyca, popadał w omdlenie w chwili gdy się spełniało; a życie jego, zawieszone przez cały czas trwania tego zjawiska, budziło się natychmiast potem, bez śladu dolegliwości. Te objawy autentycznych antypatji, zaczerpnięte wśród wielu przypadkowo wsławionych w historji, wystarczą może dla objaśnienia zjawisk nieznanych sympatji. Ten strzęp dociekań, który przypomniałem sobie wśród wszystkich spostrzeżeń Lamberta, pozwoli zrozumieć metodę jaką posługiwał się w swej pracy. Nie sądzę abym potrzebował podkreślać powinowactwa łączące tę naukę z analogicznemi teorjami Galla i Lawatera; były one jej naturalnemi dopełnieniami i wszelki bodaj trochę naukowy umysł spostrzeże łatwo odnogi, któremi wiążą się z nią nieuchronnie spostrzeżenia frenologiczne jednego i dokumenty fizjognomoniczne drugiego. Odkrycie Mesmera, tak ważne i tak jeszcze niedocenione, znajdowało się całe w jednym rozdziale tego traktatu, mimo że Ludwik nie znał dzieł, dość lakonicznych zresztą, sławnego szwajcarskiego lekarza. Logiczny i prosty wniosek wyciągnięty z tych zasad objawił mu, że wola może, przez prosty skurcz istoty wewnętrznej, skupić się, a następnie, drugim rzutem, wydobyć na zewnątrz, a nawet udzielić przedmiotom materjalnym. Tak więc całkowita siła człowieka musi posiadać własność oddziaływania na drugich, oraz przenikania ich istotą obcą ich własnej istocie, o ile się nie obronią temu najazdowi. Dowody tej teorji są nadzwyczaj liczne, ale nic nie stwierdza ich autentyczności. Trzeba było bądź-to głośnej klęski Marjusza i jego odezwania się do Cymbra który miał poruczone go zabić, bądź dostojnego nakazu matki danego florenckiemu lwu, aby stwierdzić historycznie niektóre z tych piorunowań myśli. Dla niego tedy wola, myśl, były to żywe siły; toteż mówił o nich w sposób zniewalający do podzielenia jego wierzeń. Dla niego, te dwie potęgi były poniekąd i widzialne i dotykalne. Dla niego myśl była powolna lub szybka, ciężka lub zwinna, jasna lub ciemna; przypisywał jej wszystkie właściwości działających istot, kazał jej tryskać, spoczywać, budzić się, rosnąć, starzeć się, kurczyć, więdnąć, odżywać; podchwytywał jej życie różniczkując wszystkie jej czynności w naszym dziwacznym języku; stwierdzał jej samorzutność, siłę, własności, z intuicją która mu pozwalała rozpoznać wszystkie przejawy tej substancji.
— Często, w spokoju i ciszy, powiadał, kiedy nasze wewnętrzne zdolności są uśpione, kiedy oddajemy się słodyczy spoczynku, kiedy zapadną w nasz jakgdyby ciemności i kiedy popadamy w kontemplację rzeczy zewnętrznych, naraz myśl jakaś wyrywa się, przebiega z chyżością błyskawicy nieskończone przestrzenie, które możemy ogarnąć dzięki naszemu wewnętrznemu wzrokowi. Ta lśniąca myśl, powstała niby błędny ognik, gaśnie bezpowrotnie; znikome istnienie, podobne istnieniu owych dzieci, które dają poznać rodzicom radość i zgryzotę bez miary; coś jak kwiat urodzony martwo na niwie myśli. Niekiedy myśl, zamiast trysnąć z siłą i rozwiać się w nicość, rodzi się zwolna, kołysze się w nieznanych strefach organów w których się poczęła; nuży nas długiemi narodzinami, rozwija się, staje się płodna, rośnie na zewnątrz w powaby młodości, strojna we wszystkie cechy długiego życia; wytrzymuje najciekawsze spojrzenia, ściąga je, nie nuży ich nigdy; przy bliższym rozbiorze zmusza do podziwu jaki budzą dzieła długo wypracowane. Myśli te rodzą się tłumnie, jedna pociąga drugą, zazębiają się o siebie, drażniące, rojne, szalone. To wychylają się blade, mętne, giną dla braku sił lub pożywienia: brak im substancji twórczej. Wreszcie, w pewne dni, rzucają się w otchłanie aby rozświecać ich olbrzymie głębie; przerażają nas i pogrążają duszę w przygnębieniu. Myśli stanowią w nas całkowity system, podobny jednemu z królestw przyrody, roślinność której atlas nakreśli jakiś genjusz, uważany może za szaleńca. Tak, wszystko, wewnątrz i zewnątrz nas, stwierdza życie tych uroczych tworów, które przyrównuję do kwiatów. Produkcja ich, jako cel człowieka, nie jest zresztą czemś bardziej zdumiewającem niż produkcja zapachów i barw u rośliny. Zapachy, to są może myśli! Zważywszy, że linja, gdzie kończy się nasze ciało a zaczyna się paznokieć, zawiera niepojętą i niewidzialną tajemnicę nieustannego przeobrażenia naszych soków w róg, trzeba uznać że nic nie jest niemożliwe w cudownych przemianach substancji ludzkiej. A w świecie moralnym czyż nie spotyka się zjawisk ruchu i ciężkości podobnych zjawiskom natury fizycznej? Czekanie — aby wybrać przykład, który każdy może odczuć równie żywo — jest tak dotkliwe jedynie mocą działania prawa, wedle którego ciężar ciała mnoży się z jego chyżością. Ciężar uczuć jakie powoduje czekanie czyż nie wzmaga się przez nieustanny przyrost cierpień minionych do bólu obecnego? Czemuż wreszcie jeżeli nie jakiejś substancji elektrycznej można przypisać czarodziejstwo, mocą którego wola objawia się tak majestatycznie w spojrzeniach aby spiorunować przeszkody nakazem genjuszu, wybucha w głosie, lub też wydziela się, mimo hipokryzji, przez ludzką powłokę? Strumień tej królowej fluidów, która, w miarę wysokiego ciśnienia myśli lub uczucia, rozlewa się falami, lub uszczupla się i wątleje, to znów zagęszcza się aby trysnąć w błyskawicach, jest tajnym ministrem, którego dziełem są bądź to zbawienne lub zgubne objawy sztuk i namiętności, bądź intonacje głosu, naprzemian szorstkie, łagodne, groźne, lubieżne, przeraźliwe, uwodzicielskie, które znajdują oddźwięk w sercu, trzewiach lub mózgu zależnie od naszych pragnień; bądź wszystkie czary dotyku, źródło transfuzji myślowych tych artystów, których twórcze ręce umieją, po latach zaciekłych studjów, zaklinać naturę; bądź to wreszcie nieskończona skala spojrzeń, od bezwładnej martwoty aż do promieniowania najbardziej przerażających błysków. Przy tym systemie, Bóg nie zrzeka się żadnego ze swych praw. Myśl materjalna opowiedziała mi o nim nowe cuda!
Kiedy się go słyszało tak mówiącego, kiedy się przyjęło w duszę jego spojrzenie jak światło, trudno było nie być olśnionym jego przekonaniem, porwanym jego wywodami. Toteż myśl objawiała mi się jako potęga czysto fizyczna, w orszaku swoich niewspółmiernych zapłodnień. Była to niby nowa ludzkość pod inną formą. Ten prosty rzut oka na prawa, które Lambert głosił jako formułę naszej inteligencji, powinien wystarczyć, aby dać pojęcie o zdumiewającej energji z jaką dusza jego pożerała samą siebie. Ludwik szukał dla swoich zasad dowodów w historji wielkich ludzi, których życie, obnażone przez ich dziejopisów, dostarcza ciekawych rysów co do funkcjonowania ich władz duchowych. Ponieważ pamięć pozwala mu uprzytomnić sobie fakty, zdolne posłużyć do rozwinięcia jego twierdzeń, dołączał je do każdego z rozdziałów któremu służyły za dowód, tak iż wiele jego maksym nabierało przez to pewności niemal matematycznej. Dzieła Cardana, człowieka obdarzonego osobliwą zdolnością wizji, dostarczyły mu cennych materjałów. Nie zapomniał ani Apolonjusza z Tjan, zwiastującego w Azji śmierć tyrana i opisującego jego mękę w tej samej chwili w której odbywała się ona w Rzymie, ani Plotyna który, rozłączony z Porfirjuszem, odczuł z oddalenia że ów ma zamiar się zabić i przybył aby go odwieść od tego; ani ów fakt, stwierdzony w ubiegłym wieku, w obliczu najbardziej drwiącego niedowiarstwa, fakt zdumiewający dla ludzi nawykłych robić z wątpienia broń przeciw niemu jednemu, ale zupełnie prosty dla paru wierzących: Alfons Marja de Ligouri, biskup w Sainte-Agathe, udzielił pociech papieżowi Ganganelliemu, który widział go, słyszał, odpowiadał mu; równocześnie zaś, w bardzo znacznej odległości od Rzymu, biskup pogrążony był w ekstazie, u siebie, w fotelu, w którym siadał zazwyczaj odprawiwszy mszę. Wróciwszy do zwykłego życia, ujrzał klęczące przy nim sługi swoje, którzy wszyscy mieli go za umarłego. „Moi przyjaciele, rzekł, Ojciec św. umarł właśnie”. W dwa dni potem, goniec potwierdził tę wiadomość. Godzina śmierci papieża schodziła się z godziną w której biskup odzyskał zmysły. Lambert nie pominął świeższej jeszcze przygody, która się zdarzyła w ubiegłym wieku młodej Angielce. Kochając namiętnie pewnego marynarza, puściła się doń z Londynu i znalazła go sama, bez przewodnika, w puszczach północnej Ameryki, gdzie przybyła aby mu ocalić życie. Ludwik spożytkował do swego dzieła misterja starożytnych, dzieje męczenników, zawierające najchlubniejsze dokumenty woli ludzkiej, demonologów średniowiecznych, procesy kryminalne, badania medyczne, wyróżniając wszędzie prawdziwy fakt, prawdopodobne zjawisko z cudowną przenikliwością. Ten bogaty zbiór anegdot naukowych zebranych w tylu książkach przeważnie godnych wiary, posłużył zapewne na wyrób papierowych tutek; praca ta, conajmniej ciekawa, poczęta przez najbardziej zadziwiającą z ludzkich pamięci, musiała zaginąć. Między wszystkiemi dowodami które wzbogaciły dzieło Lamberta, znalazła się historja zaczerpnięta w jego rodzinie, którą opowiadał mi nim rozpoczął swój traktat. Fakt ten, odnoszący się do po-istnienia istoty wewnętrznej (jeżeli wolno mi ukuć nowe słowo dla oddania nienazwanego zjawiska), uderzył mnie tak żywo, żem go zachował w pamięci. Rodzice jego musieli podjąć proces, którego przegrana splamiłaby ich cześć, jedyne mienie jakie posiadali na świecie. Wielkie zatem przechodzili wzruszenia, kiedy chodziło o rozstrzygnięcie, czy mają ustąpić niesłusznej napaści pozywającego, czy też się bronić. Narada toczyła się w jesienną noc, przy lichym ogniu, w izdebce garbarza i jego żony. Wezwano na radę paru krewnych, oraz pradziadka Ludwikowego po matce, starego rolnika pochylonego wiekiem, ale o czcigodnej i majestatycznej twarzy, jasnych oczach i skąpych siwych włosach rosnących w paru kępkach na pożółkłej czaszce. Podobnie jak obi u murzynów, sagamore u dzikich, był on jakgdyby proroczym duchem, którego radzono się w ważnych chwilach. Ziemię jego uprawiały wnuki, żywiąc go i obsługując; on im przepowiadał deszcz, pogodę, wskazywał porę w której należało skosić łąkę lub zebrać zboże. Barometryczna ścisłość jego orzeczeń była sławna, i wciąż pomnażała zaufanie i cześć które go otaczały. Całe dnie spędzał siedząc nieruchomo na krześle. Ten stan ekstazy był mu zwyczajny od czasu śmierci żony, dla której miał bardzo żywe i wierne przywiązanie. Narada toczyła się przy nim, nie zdawało się jednak aby na to zwracał wiele uwagi.
— Moje dzieci, rzekł kiedy go poproszono o zdanie, to sprawa zbyt poważna abym mógł rozstrzygać o niej sam. Muszę poradzić się żony.
Staruszek wstał, wziął laskę i wyszedł, ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, którzy brali to za objaw zdziecinnienia. Niebawem wrócił i rzekł:
— Nie potrzebowałem chodzić aż na cmentarz, matka wasza wyszła naprzeciw mnie, spotkałem ją wpodle potoku. Powiedziała mi, że u rejenta w Blois znajdziecie kwity, dzięki którym wygracie proces.
Słowa te wyrzekł pewnym głosem; postawa i wyraz twarzy znamionowały człowieka, dla którego ta zjawa była czemś naturalnem. W istocie, podawane w wątpliwość kwity znalazły się, i proces upadł.
Przygoda ta, zaszła pod dachem rodzicielskim, w oczach Ludwika, liczącego wówczas dziewięć lat, przyczyniła się znacznie do utrwalenia w nim wiary w cudowne wizje Swedenborga, który w życiu swojem dał wiele dowodów siły wizjonerskiej jaką posiadła jego istota wewnętrzna. Rosnąc w lata, w miarę jak inteligencja jego się rozwijała, Lambert musiał wejść na drogę szukania w prawach natury ludzkiej przyczyn cudu, który od dzieciństwa ściągnął jego uwagę. Jakiem mianem nazwać przypadek, który skupiał dokoła niego fakty, książki, odnoszące się do tych zjawisk, i jego samego czynił teatrem i aktorem największych cudów myśli? Gdyby Ludwik nie posiadał innego tytułu do sławy, jak tylko to, że, licząc piętnaście lat, wyraził tę psychologiczną zasadę: „Wypadki, w których objawiają się czyny ludzkości i które są wytworem jej inteligencji, mają swoje przyczyny w których są zawczasu poczęte, tak samo jak nasze uczynki spełniają się w naszej myśli zanim ujawnią się na zewnątrz; przeczucia lub proroctwa są widzeniem tych przyczyn”: — wówczas sądzę iż trzebaby w nim opłakiwać stratę genjusza na miarę Paskala, Lavoisiera, Laplace’a. Być może rojenia o aniołach zbyt długo ciążyły nad jego pracami; ale czyż nie szukając sposobu robienia złota, uczeni nieznacznie stworzyli chemię? Bądź co bądź, jeżeli później Lambert studjował anatomię porównawczą, fizykę, geometrję oraz nauki wiążące się z jego odkryciami, musiał mieć niezawodnie zamiar zebrania faktów i kroczenia drogą analizy, jedynej pochodni jaka może nas dziś poprowadzić przez ciemności najbardziej niepochwytnej z natur. Miał on z pewnością zbyt wiele rozumu aby pozostać w mgłach teorji, które wszystkie dadzą się zamknąć w kilku słowach. Najprostsze doświadczenie oparte na faktach czyż nie jest dziś cenniejsze, niż najpiękniejsze systemy bronione zapomocą mniej lub więcej przemyślnych indukcji? Że jednak nie znałem go w epoce jego życia, kiedy musiał pracować myślą najbardziej owocnie, mogę jedynie wnioskować o doniosłości jego dzieł z tych jego pierwszych medytacji.
Łatwo przejrzeć, w czem grzeszył jego Traktat o woli. Mimo że już obdarzony przymiotami które wyróżniają ludzi wybitnych, Lambert był jeszcze dzieckiem. Mózg jego, jakkolwiek bogaty i biegły w abstrakcjach, trącił owemi rozkosznemi wierzeniami, które bujają dokoła wszelkiej młodości. Podgląd jego sięgał w niektórych punktach dojrzałych owoców genjuszu, w mnóstwie zaś innych bliski był jeszcze nikłych zarodków. Niektórym duszom, rozmiłowanym w poezji, największa jego wada wydałaby się kosztownym przymiotem. Dzieło jego nosiło ślady walki, jaką toczyły w tej pięknej duszy dwa wielkie pierwiastki, spirytualizm i materjalizm, dokoła których krążyło tyle wspaniałych umysłów, żaden zaś z nich nie miał odwagi stopić ich w jedność. Zrazu czysty spirytualista, Ludwik posuwał się nieznacznie w strefę materjalnego pojmowania myśli. Smagany faktami analizy, w chwili gdy serce kazało mu jeszcze spoglądać z miłością na chmury snujące się po niebie Swedenborga, nie czuł się jeszcze na siłach aby wydać system jednolity, zwarty, z jednej sztuki. Stąd pewne sprzeczności, widoczne nawet w tym szkicu, który kreślę z pierwszych jego prób. Ale dzieło jego, mimo iż niezupełne, czyż nie było brulionem wiedzy, której później byłby zgłębił tajemnice, umocnił podstawy, odszukał, wywiódł i powiązał szczegóły?
W pół roku po konfiskacie Traktatu o woli, opuściłem kolegjum. Rozstanie nasze było nagłe. Matka moja, zaniepokojona trawiącą mnie od jakiegoś czasu gorączką, która, z powodu braku fizycznego ruchu, dawała objawy komatyczne, zabrała mnie z kolegjum z godziny na godzinę. Usłyszawszy o moim odjeździe, Lambert popadł w przeraźliwy smutek. Ukryliśmy się aby płakać.
— Czy zobaczę cię kiedy? rzekł słodkim głosem ściskając mnie. — Ty będziesz żył; dodał, ale ja umrę. Jeżeli będę mógł, pokażę ci się.
Trzeba być młodym, aby wyrzec takie słowa z akcentem przekonania, czyniącym z nich niejako przepowiednię, obietnicę, której straszliwego spełnienia trzeba się lękać. Długi czas myślałem mglisto o tem zapowiedzianem pojawieniu się. Bywa jeszcze, iż w pewne dni spleenu, zwątpienia, grozy, samotności, trzeba mi odpędzać wspomnienia tego smętnego pożegnania, które jednak nie miało być ostatniem. Kiedy, wychodząc z kolegjum, mijałem dziedziniec, Lambert stał z twarzą przyklejoną do zakratowanego okna w kurytarzu, aby mnie ujrzeć jeszcze raz. Na moją prośbę matka uzyskała dlań pozwolenie spożycia z nami obiadu w gospodzie. Wieczorem ja znowuż odprowadziłem go do bram kolegjum. Nigdy para kochanków nie wylała rozstając się więcej łez niż nam pociekło ich z oczu.
— Żegnaj więc! zostanę sam na tej pustyni, rzekł wskazując dziedziniec, gdzie dwustu chłopaków bawiło się i krzyczało. Kiedy wrócę zmęczony, wpółżywy, z moich długich wycieczek w dziedziny myśli, na czyjemż sercu odpocznę? Jedno spojrzenie wystarczało, aby ci powiedzieć wszystko. Któż mnie zrozumie teraz? Byłbym wolał nigdy cię nie spotkać, nie wiedziałbym ile mi będzie brakować.
— A ja, odparłem, cóż się ze mną stanie? Czyż moje położenie nie jest okropniejsze? Nie mam nic tu, aby się pocieszyć, dodałem, uderzając się w czoło.
Potrząsnął głową ruchem pełnym smętnego wdzięku, i rozstaliśmy się. W tym czasie Ludwik Lambert miał pięć stóp i dwa cale wzrostu, nie urósł już. Fizjognomja jego, tak pełna wyrazu, świadczyła o wrodzonej dobroci. Anielska cierpliwość rozwinięta przez złe obchodzenie, ciągłe napięcie jakiego wymagało życie kontemplacyjne, wyzuły jego spojrzenie z owej zuchwałej dumy, która tak zdobi niektóre twarze i którą umiał miażdżyć naszych regentów. Na jego obliczu jaśniał spokój, czarująca pogoda, której nie kaziły nigdy ironia ani szyderstwo, wrodzona bowiem dobroć łagodziła poczucie własnej wyższości i siły. Miał ładne ręce, o cienkich palcach, prawie zawsze wilgotne. Ciało jego był to cud godny rzeźby; ale nasze szare mundurki o złoconych guzikach, nasze krótkie spodeńki dawały nam wygląd tak niezręczny, że doskonałość proporcji Lamberta i ich delikatność można było zauważyć jedynie w kąpieli. Kiedy pływaliśmy w naszym basenie na Loirze, Ludwik wyróżniał się białością skóry, która odbijała od pocentkowanych chłodem lub posiniałych od wody ciał naszych kolegów. Delikatnych kształtów, wdzięczny w ruchach, lekko zaróżowiony, nie drżący po wyjściu z wody, może dla tego że unikał cienia i biegł zawsze ku słońcu, Ludwik podobny był do owych przezornych kwiatów, które zamykają kielichy przed północnym wiatrem i rozwierają się jedynie pod czystem niebem. Jadł bardzo mało, pijał tylko wodę; wreszcie, czy to z instynktu czy z upodobania, był bardzo oszczędny w ruchach wymagających wydatku siły; gesty jego były skąpe i proste, jak gesty ludzi Wschodu i dzikich, u których powaga jest jakgdyby naturalnym stanem. Naogół nie lubił niczego, co zdradza dbałość o swoją osobę. Miał zwyczaj pochylać głowę na lewo i opierać na łokciu, tak iż rękawy nowego ubrania szybko się przecierały. Do tego pobieżnego portretu trzeba mi dodać jego zarys moralny, sądzę bowiem, iż mogę dziś bezstronnie go osądzić.
Mimo iż z natury religijny, Ludwik nie uznawał drobiazgowych praktyk rzymskiego Kościoła; poglądy jego sympatyzowały ze św. Teresą i Fenelonem, z poglądami wielu Ojców Kościoła i paru świętych, którzy za naszych dni, uchodziliby za herezjarchów i ateuszów. W czasie nabożeństwa nie zdradzał żadnego wzruszenia. Modlitwa jego ujawniała się wybuchami, wzlotami duszy, pozbawionemi prawidłowego porządku: szedł we wszystkiem za głosem natury; tak samo jak myśleć, tak i modlić się nie umiał o stałej godzinie. Często, w kaplicy, mógł równie dobrze myśleć o Bogu, jak dumać nad jakiemś pojęciem filozoficznem. Chrystus był dlań najpiękniejszym typem jego systemu. Owo: et verbum caro factum est! zdało mu się wzniosłem słowem, przeznaczonem do wyrażenia tradycjonalnej formuły Woli, Słowa, Czynu, przybierających widomą postać. Chrystus nie spostrzegający własnej śmierci, doskonalący swą istotę wewnętrzną zapomocą dzieł boskich tak dalece, iż pewnego dnia jej niewidzialny kształt ukazał się jego uczniom, wreszcie tajemnice Ewangelji, magnetyczne uleczenia dokonane przez Jezusa oraz dar języków, potwierdzały jego teorję. Przypominam sobie, jak mówił raz, że najpiękniejszem dziełem do napisania dzisiaj byłaby historja pierwszego Kościoła. Nigdy nie wzbijał się tak ku poezji, jak w chwili gdy, w wieczornych naszych rozmowach, podejmował rozpatrywanie cudów spełnionych potęgą woli w tej wielkiej epoce wiary. Najsilniejsze dowody dla swej teorji znajdował we wszystkich niemal męczeństwach cierpianych w pierwszym wieku Kościoła, który to wiek nazywał wielką erą myśli.
— Zjawiska, jakie zachodziły w przeważnej ilości męczeństw cierpianych tak heroicznie dla wiary, czyż nie dowodzą, mówił, że siły materjalne nigdy nic nie wskórają przeciw potędze myśli lub przeciw woli człowieka? Z działania tego, sprawionego wolą wszystkich, każdy może wnioskować o własnej.
Nie sądzę abym potrzebował mówić o jego poglądach na poezję i historję, ani też o sposobie w jaki oceniał arcydzieła naszego języka. Nie byłoby niczem ciekawem zbierać tu poglądy, które stały się dziś niemal pospolite, ale które, w ustach dziecka, mogły się wówczas zdawać niezwykłe. Nic nie było dlań za wysokie. Aby określić w dwóch słowach jego talent: byłby napisał Zadiga równie dowcipnie jak Wolter, a równie głęboko jak Montesquieu djalog między Syllą a Eukratem. Wielka prostota jego pojęć kazała mu przedewszystkiem żądać w dziele cech użyteczności; zarazem zaś lotny jego umysł wymagał nowości zarówno myśli jak formy. Wszystko co nie dopełniało tych warunków budziło w nim głęboki niesmak. Jedna z jego najświetniejszych definicji literackich, pozwalająca zrozumieć ducha wszystkich innych jak również przenikliwość jego sądów, jest ta, która utkwiła mi w pamięci: „Apokalipsa jest to ekstaza pisana”. Uważał Biblję za część tradycyjnej historji ludów przedpotopowych, którą obdzieliła się nowa ludzkość. Mitologja Greków stykała się dlań zarazem z Biblją hebrajską i ze świętemi księgami Indji, które ten naród rozkochany w pięknie przełożył na swój sposób.
— Niepodobna, powiadał, wątpić o tem, że Księgi azjatyckie wcześniejsze są od naszego Pisma świętego. Dla kogoś, kto umie z dobrą wiarą uznać ten punkt historyczny, świat niezwykle się rozszerza, Czyż nie na płaskowyżu Azji schroniła się ta garstka ludzi, którzy zdołali przeżyć katastrofę naszego globu, o ile wogóle ludzie istnieli przed tym przewrotem czy wstrząśnieniem? doniosłe zagadnienie, którego rozwiązanie wypisane jest na dnie mórz! Antropogonja Biblji jest więc jedynie genealogją roju, który, wyfrunąwszy z ula ludzkiego, uczepił się górzystych zboczów Tybetu, między szczytami Himalajów a Kaukazu. Charakter pierwotnych pojęć gromady, którą prawodawca jej nazwał ludem bożym (bezwątpienia aby mu nadać jedność; może także aby mu wszczepić własne prawa i ustrój rządu, księgi Mojżesza bowiem stanowią kodeks religijny, polityczny i cywilny) — charakter ten nacechowany jest piętnem grozy: wstrząśnienie globu wyłożone jest w tych olbrzymich myślach jako zemsta niebios. Wreszcie, ponieważ plemię to nie zaznało żadnej ze słodyczy, jakich kosztuje lud osiadły w ojczystej ziemi, niedole tego koczującego narodu podyktowały mu jeno ponure, majestatyczne i krwawe poematy. Naodwrót, widok szybkiego gojenia się ziemi, cudowne działanie słońca, którego pierwszymi świadkami byli Hindusi, tchnęły w nich radosne pojęcia szczęsnej młodości, kult ognia, niezliczone ucieleśnienia aktu rozrodczego. Tych wspaniałych obrazów zbywa dziełu Hebrajczyków. Nieustanna potrzeba samoobrony wśród niebezpieczeństw i wśród krajów przez które dążyli do miejsca spoczynku, zrodziła w tym ludzie poczucie wyłączności i nienawiść do innych narodów. Te trzy pisma, to są archiwa pochłoniętego świata. Tu tkwi tajemnica niesłychanych wielkości tych języków i ich mitów. Wielka historja ludzka spoczywa pod temi nazwiskami ludzi i miejsc, pod temi fikcjami, które nas pociągają nieodparcie, niewiadomo czemu. Może oddychamy tam rodzinnem powietrzem naszej nowej ludzkości.
Dla Ludwika ta potrójna literatura obejmowała tedy wszystkie myśli człowieka. Nie zdarza się, wedle niego, książka, której przedmiotu nie znalazłoby się tam w zarodku. Pogląd ten świadczy, jak głębokie były jego młodzieńcze studja nad Biblją i dokąd go zawiodły. Szybując wciąż ponad społeczeństwem, które znał tylko z książek, sądził je zimno.
— Prawa, powiadał, nie krępują nigdy zamysłów ludzi potężnych lub bogatych, godzą zaś w maluczkich, którzy, przeciwnie, potrzebowaliby ochrony.
Dobroć jego nie pozwalała mu tedy sympatyzować z ideami politycznemi; ale system jego prowadził do biernego posłuszeństwa, którego przykład dał Chrystus. W ostatniej dobie mego pobytu w Vendôme, Ludwik nie odczuwał już bodźca chwały; nasycił się poniekąd abstrakcyjnie sławą, i otwarłszy ją, jak dawni ofiarnicy, którzy szukali przyszłości w sercu ludzkiem, nie znalazł we wnętrznościach tej chimery nic. Wzgardził tedy tem czysto osobistem uczuciem:
— Sława, powiadał, to ubóstwiony egoizm.
Zanim rozstanę się z tem wyjątkowem dziecięctwem, winienem może je tu osądzić szybkim rzutem oka.
Na jakiś czas przed naszem rozstaniem, Ludwik mówił:
— Poza naturalnemi prawami, których ujęcie będzie może moją chwałą, a które muszą być prawami naszego ustroju, życie człowieka jest ruchem, który wyładowuje się w każdej istocie, mocą jakiejś nieznanej siły, przez mózg, przez serce i przez nerwy. Z tych trzech układów, wyrażonych przez te pospolite słowa, wypływają nieskończone odmiany ludzkości, wszystkie zawisłe od proporcji, w jakich te trzy rodzajne pierwiastki kombinują się, lepiej lub gorzej, z substancjami czerpanemi w środowiskach w których żyją.
Tu przerwał, uderzył się w czoło i rzekł:
— Szczególny fakt! wszyscy wielcy ludzie, których portrety ściągnęły moją uwagę, mają krótką szyję. Może natura chce, aby serce u nich było bliżej mózgu.
Poczem ciągnął dalej:
— Stąd pochodzi pewien całokształt zjawisk, tworzący istnienie społeczne. Człowiekowi Nerwu przypada czyn lub siła; człowiekowi Mózgu — geniusz; człowiekowi Serca — wiara. Ale, dodał smutno, wiara posiada tylko dymy sanktuarjum; jedynie anioł — jasność.
Zatem, wedle własnych określeń, Lambert był cały sercem i mózgiem.
Dla mnie życie jego inteligencji rozpada się na trzy okresy.
Od dzieciństwa objawiał on przedwczesną żywotność: owoc jakiejś choroby lub jakiejś doskonałości jego organów; od dzieciństwa siły jego wyrażały się w grze zmysłów wewnętrznych oraz w nadmiernej produkcji fluidu nerwowego. Jako urodzony człowiek Myśli, musiał wciąż gasić pragnienie mózgu, żądnego przyswajać sobie wszystkie myśli. Stąd jego namiętność czytania; a z czytania refleksje, które pozwalały mu sprowadzać rzeczy do ich najprostszego wyrazu, chłonąć je w siebie, aby je zgłębiać w ich istocie. Zyski tego wspaniałego okresu, który u innych ludzi przychodzi dopiero po długich studjach, przypadły tedy w udziale Lambertowi podczas jego fizycznego dziecięctwa; dziecięctwa szczęśliwego, dziecięctwa opromienionego pracowitemi rozkoszami poety. Kres, na którym poprzestaje większość mózgów, był punktem, z którego jego mózg miał kiedyś wyruszyć na poszukiwanie jakichś nowych światów inteligencji. Tam, nieświadomie jeszcze, stworzył sobie życie najbardziej wymagające i nienasycone. Aby istnieć, czyż nie musiał ustawicznie rzucać żeru w otchłań, którą otwarł w sobie? Podobny pewnym istotom regionów świata, czyż nie mógł zginąć z braku pokarmu dla nadmiernych i zawiedzionych łaknień? Czyż to nie była rozpusta, zaszczepiona w duszy i zdolna ją doprowadzić, niby ciało przesycone alkoholem, do jakiegoś nagłego pożaru? Tej pierwszej jego fazy mózgowej nie znałem; dziś dopiero mogę sobie wytłómaczyć jej zdumiewające owocowania i skutki. Ludwik miał wówczas trzynaście lat.
Byłem na tyle szczęśliwy, aby być świadkiem zarania drugiej epoki. Lambert (i to go ocaliło może!) pogrążył się we wszystkich niedolach konwiktu i zużył w nich nadmiar swoich myśli. Przekształciwszy rzeczy w ich czysty wyraz, słowa w ich idealną treść, a treść tę w jej prawidła, doprowadziwszy wszystko do abstraktu, dążył, aby żyć, do innych tworów intelektualnych. Złamany męką kolegjum i przesileniami własnego życia fizycznego, pogrążył się w medytacji, przeniknął uczucia, ujrzał nowe światy wiedzy, istne snopy myśli! Wstrzymany w biegu i zbyt wątły jeszcze aby oglądać sfery wyższe, oglądał wewnętrznie samego siebie. Ujrzałem w nim wówczas walkę myśli, doświadczającej samą siebie i starającej się podchwycić tajemnice swej natury, niby lekarz, któryby studjował postępy własnej choroby. W owym stanie siły i słabości, dziecięcego wdzięku i nadludzkiej potęgi, Ludwik Lambert ucieleśnił mi najbardziej poetyckie i najbardziej prawdziwe pojęcie istoty którą nazywamy aniołem, wyjąwszy wszelako kobietę, której rysy, imię, osobę i życie chciałbym ukryć światu, aby samemu tylko posiadać tajemnicę jej istnienia i móc zagrzebać tę tajemnicę na dnie mego serca.
Trzeciej fazy nie było mi danem oglądać. Zaczynała się wówczas kiedy mnie rozłączono z Ludwikiem, który opuścił kolegjum dopiero w ośmnastu latach, w połowie r. 1815. Ludwik stracił wówczas ojca i matkę mniejwięcej przed pół rokiem. Nie znajdując nikogo w rodzinie, z kim dusza jego, skłonna z natury do wylania ale wciąż zdławiona od czasu naszej rozłąki, mogłaby się porozumieć, schronił się do wuja, ustanowionego jego opiekunem, który, wypędzony z probostwa jako zaprzysiężony, osiadł w Blois. Ludwik spędził tam jakiś czas. Pożerany niebawem żądzą ukończenia studjów, których musiał czuć braki, przybył do Paryża aby odszukać panią de Staël i aby pić wiedzę z jej najwyższych źródeł. Stary ksiądz, mający wielką słabość do siostrzeńca, pozwolił Ludwikowi zjadać swoją ojcowiznę przez trzy lata spędzone w Paryżu; mimo to chłopak żył tam w najgłębszej nędzy. Spadek ten przedstawiał parę tysięcy franków. Lambert wrócił do Blois w r. 1820, wygnany z Paryża cierpieniami które czyhają tam na ludzi bez majątku. Podczas swego pobytu nieraz musiał tam być pastwą tajemnych burz, owych straszliwych huraganów myśli miotających duszą artystów, o ile mamy sądzić z jednego faktu który jego wuj sobie przypominał, z jedynego listu, który się przechował w rękach zacnego człowieka: zachował ten list może dlatego że był ostatni i najdłuższy ze wszystkich.
Oto przedewszystkiem fakt. Jednego dnia, Ludwik znalazł się w Komedji Francuskiej, siedząc na ławeczce na drugiej galerji, obok jednego z pilastrów, między któremi mieściły się wówczas loże trzeciego piętra. Wstając w czasie pierwszego międzyaktu, ujrzał kobietę, która właśnie weszła do sąsiedniej loży. Widok tej kobiety, młodej i pięknej, ładnie ubranej, może w wyciętej sukni, w towarzystwie kochanka dla którego twarz jej ożywiała się wszystkiemi powabami miłości, wywarł na duszę i zmysły Lamberta wrażenie tak okrutne że musiał wyjść z sali. Gdyby nie ostatni błysk rozsądku, który w pierwszym momencie nie zagasł doszczętnie, może byłby uległ nieodpartej niemal żądzy zabicia owego młodzieńca ku któremu zwracały się spojrzenia młodej kobiety. Czyż to nie była w naszym paryskim światku błyskawica miłości dzikiego, który rzuca się na kobietę jak na swój łup, objaw zwierzęcego instynktu, połączonego z chyżością promienistych niemal rzutów duszy, zdławionej pod brzemieniem swych myśli? Wreszcie, czyż to nie było owo cięcie urojonego scyzoryka u dziecka, które stało się u mężczyzny piorunem najbardziej przemożnej jego potrzeby, miłości?
A teraz, oto list, w którym maluje się stan jego duszy, uderzonej obrazem cywilizacji paryskiej. Serce jego, z pewnością wciąż urażane w tej otchłani egoizmu, musiało w niej ciągle cierpieć; nie spotkał tam może ani przyjaciół którzyby go pocieszali ani wrogów którzyby dali ton jego życiu. Zmuszony żyć bez przerwy w sobie samym i nie dzieląc z nikim swych delikatnych rozkoszy, chciał może rozwiązać dzieło swego losu przez ekstazę i trwać w formie niemal roślinnej jak anachoreta pierwszych wieków Kościoła, abdykując tem samem z władztwa w świecie intelektualnym. List wskazuje poniekąd ten zamysł, którego chwytały się wielkie dusze we wszystkich epokach odnowy społecznej. Ale to postanowienie czy nie jest dla wielu objawem powołania? Czy nie starają się skupić swoich sił w długiem milczeniu, aby zeń wyjść zdatni do władania światem, mocą słowa lub czynu? Zaiste, Ludwik musiał zebrać wiele goryczy wśród ludzi, lub też pocisnąć społeczeństwo jakąś straszliwą ironją nie mogąc zeń nic wydobyć, nim wydał tak potężny krzyk, nim doszedł — on, biedak! — do pragnienia które zrodziło się niekiedy w sercu monarchów zmierżonych władzą i wszystkiem wogóle. A może kończył w samotności jakieś wielkie dzieło, które bujało mglisto w jego mózgu? Któżby w to snadnie nie uwierzył, czytając ten urywek jego myśli, odbijających walki jego duszy w chwili gdy się dlań kończyła młodość, gdy zaczynała zakwitać straszliwa władza twórczości z której miały się zrodzić dzieła dojrzałego mężczyzny? List ten jest w związku z przygodą w teatrze. Fakt i pismo oświetlają się wzajem, dusza i ciało nastroiły się na jeden ton. Ta burza zwątpień i twierdzeń, chmur i błyskawic, z której często strzelał piorun i która kończy się namiętnem westchnieniem ku niebiańskiej jasności, dostatecznie oświetla trzecią epokę jego przeobrażenia moralnego aby ją można było całkowicie zrozumieć. Czytając te bezładnie kreślone stronice, zaczynane i porzucane zależnie od kaprysu paryskiego życia, czyż nie mamy uczucia, że widzimy dąb, w chwili gdy jego wewnętrzny przyrost rozsadza zieloną korę, marszczy ją, rysuje, i gdy urabia się jego majestatyczny kształt, o ile wszakże grom niebios lub siekiera człowieka go uszanują?
Na tym liście kończy się tedy dla myśliciela, jak dla poety, owo wspaniałe dziecięctwo i niezrozumiana młodość. Tu kończy się zarys tego zalążka moralnego; filozofowie pożałują jego pędów zniszczonych mrozem w samym pączku; ale z pewnością uznają że te kwiaty rozkwitły w strefach wyższych niż najwyżej położone miejsca na ziemi.

Paryż, wrzesień-listopad 1819.

„Drogi wuju, opuszczę niebawem to miasto, nie mogę tu żyć. Nie widzę tu nikogo, ktoby kochał to co ja kocham, zajmował się tem co mnie zajmuje, wzruszał się tem co mnie wzrusza. Zmuszony kurczyć się w samym sobie, dręczę się i cierpię. Długie i cierpliwe studjum, jakie podjąłem nad tem społeczeństwem, prowadzi do smutnych wniosków w których przeważa wątpienie. Tutaj punktem wyjścia wszystkiego jest pieniądz. Trzeba pieniędzy nawet na to aby się obyć bez pieniędzy. Ale, mimo że ten kruszec potrzebny jest każdemu kto chce myśleć spokojnie, nie czuję w sobie odwagi uczynienia go jedyną pobudką mych myśli. Aby zebrać majątek, trzeba wybrać sobie zawód; słowem, jakimś przywilejem dającym pozycję lub klijentelę, przywilejem legalnym lub zręcznie stworzonym, nabyć prawo czerpania w cudzej sakiewce dość skromnej sumy, która w ciągu roku tworzy mały kapitalik; który znowuż w ciągu dwudziestu lat daje ledwie cztery czy pięć tysięcy franków renty, kiedy ktoś poczyna sobie uczciwie. W piętnaście lub szesnaście lat, i po przebyciu czasu nauki, adwokat, rejent, kupiec, wszyscy patentowani pracownicy zdolni są zarobić na chleb na stare lata. Nie czułem się zdatny do niczego w tym rodzaju. Wolę myśl od czynu, ideę od interesu, kontemplację od ruchu. Brak mi zasadniczo owej ciągłej baczności, potrzebnej każdemu kto chce dojść do majątku. Wszelkie przedsięwzięcie handlowe, wszelki przymus dobierania się do czyichś pieniędzy, skończyłyby się niepowodzeniem i rychło doprowadziłyby mnie do ruiny. Jeżeli obecnie nie mam nic, przynajmniej nic nikomu nie jestem winien. Ten, kto żyje aby dokonać wielkich rzeczy w dziedzinie moralnej, zadowoli się materjalnie lada czem; ale, mimo iż dwadzieścia su dziennie może mi starczyć, nie posiadam renty, któraby mi zapewniła tę pracowitą bezczynność. Kiedy chcę myśleć, potrzeba wygania mnie z sanktuarjum, w którem porusza się moja myśl. Co się ze mną stanie? Nędza nie przeraża mnie. Gdyby nie zamykano, nie hańbiono, nie obrzucano wzgardą żebraków, żebrałbym aby móc swobodnie rozwiązywać problemy które mnie zajmują. Ale ta wzniosła rezygnacja, przez którą mógłbym oswobodzić moją myśl, wyzwalając ją od ciała, nie zdałaby się na nic: i tak trzeba pieniędzy, aby podjąć pewne doświadczenia. Gdyby nie to, zgodziłbym się na pozorny niedostatek myśliciela, który posiada wraz niebo i ziemię. Aby być wielkim w nędzy, wystarczy nie spodlić się nigdy. Człowiek, który walczy i cierpi, idąc ku szlachetnemu celowi, przedstawia, zaiste, piękny obraz; ale tutaj, któż czuje w sobie siłę aby walczyć? Trzeba drapać się na skały, nie można wciąż dreptać w błocie. Tutaj wszystko tamuje prostolinijny lot ducha, który dąży w przyszłość. Nie bałbym się samego siebie w grocie na pustyni, boję się tutaj. Na pustyni byłbym sam ze sobą bez rozprószenia; tutaj, człowiek doświadcza mnóstwa potrzeb, które go pomniejszają. Kiedy wyszedłeś z domu zadumany, pochłonięty myślą, głos nędzarza ściąga cię na ten świat głodu i pragnienia, żebrząc jałmużny. Trzeba pieniędzy, aby móc się przechadzać. Zmysły, bezustanku nużone błahostkami, nigdy nie znajdują spoczynku. Nerwowa natura poety jest tu bez przerwy narażona na wstrząśnienia; to co powinno być jego chlubą, staje się jego cierpieniem; wyobraźnia jest jego najokrutniejszą nieprzyjaciółką. Tutaj, ranny robotnik, nędzarka w połogu, dziewczyna publiczna która zachoruje, opuszczone dziecko, niedołężny starzec, występki, zbrodnie nawet znajdą starania i opiekę: natomiast dla wynalazcy, dla wszelkiego człowieka który żyje myślą, świat jest bezlitosny. Tutaj wszystko musi dawać wynik bezpośredni, realny; drwią sobie z prób zrazu bezowocnych, które mogą prowadzić do największych odkryć; nie cenią owych głębokich i wytrwałych badań, wymagających długiego natężenia sił. Państwo mogłoby utrzymywać talent, tak jak utrzymuje bagnet; ale wciąż drży, aby inteligentny człowiek nie wywiódł go w pole; jak gdyby można długo udawać genjusz! Ach, wuju, kiedy zniszczono pustelnie i klasztory, wynoszące się u stóp gór, w cieniu zielonych i milczących drzew, czyż nie należało wznieść przybytków dla tych cierpiących dusz, które jedną myślą tworzą postęp narodów, lub przygotowują nowe i płodne poczynania wiedzy?“

20 września.

„Przywiodła mnie tutaj nauka, wiesz o tem; znalazłem tu ludzi naprawdę uczonych, po większej części zdumiewających; ale brak jedności w pracach naukowych unicestwia niemal wszystkie wysiłki. Ani nauczanie, ani wiedza nie mają swej głowy. Słyszysz w Muzeum profesora dowodzącego, że ów z ulicy św. Jakóba plecie skończone głupstwa. Uczony z Akademji medycznej policzkuje uczonego z Collège de France. Przybywszy tutaj, wybrałem się posłuchać starego członka Akademji, który wykładał pięciuset młodym ludziom, że Corneille jest to geniusz krzepki i dumny, Racine elegijny i czuły, Molier niezrównany, Wolter dowcipny, Bossuet i Pascal rozpaczliwie genialni. Profesor filozofji staje się znakomitością, tłómacząc, że Platon jest Platonem. Inny pisze historję słów, nie troszcząc się o myśli. Ten tłómaczy ci Eschyla, ów dowodzi dość niezbicie, że komuny to były komuny, a nie co innego. Te nowe i świetne spostrzeżenia, rozwałkowywane przez kilka godzin, stanowią ową wyższą naukę, która ma być krokami olbrzyma dla ludzkiego poznania. Gdyby rząd miał wogóle jakąś myśl, podejrzewałbym, że się obawia prawdziwych talentów, które zbudzone poddałyby społeczeństwo pod jarzmo inteligentnej władzy. Narody zaszłyby zbyt daleko, zbyt rychło, profesorowie są tedy obowiązani fabrykować głupców. Jak inaczej wytłómaczyć bakalarkę bez metody, bez myśli o przyszłości? Instytut mógłby być wielkim rządem świata moralnego i intelektualnego; ale złamano go świeżo rozdziałem na poszczególne akademje. Wiedza ludzka kroczy tedy bez przewodnika, bez systemu i buja na los szczęścia, bez wytyczonej drogi. Ta beztroska, ta niepewność, istnieją zarówno w polityce, jak w wiedzy. W porządku natury środki są proste, cel jest wielki i cudowny; tutaj, w nauce, jak w rządzie, środki są olbrzymie, cel jest mały. Ta siła, która w naturze idzie równym krokiem i która sumuje się sama ustawicznie, owo A + A które wydaje wszystko, w społeczeństwie jest destrukcyjne. Obecna polityka przeciwstawia sobie wzajem siły ludzkie aby je zneutralizować, zamiast je kombinować aby im kazać działać dla jakiegokolwiek celu. Biorąc tylko Europę, od Cezara do Konstantyna, od małego Konstantyna do wielkiego Atylli, od Hunów do Karola Wielkiego, od Karola Wielkiego do Leona X, od Leona X do Filipa II, od Filipa II do Ludwika XIV, od Wenecji do Anglji, od Anglji do Napoleona, od Napoleona do Anglji, nie widzę żadnej ciągłości w polityce, a nieustanne jej wstrząśnienia nie wydały żadnego postępu. Świadectwem wielkości narodów są ich pomniki, a świadectwem szczęścia — dobrobyt osobisty. Czy pomniki nowoczesne dorównują starożytnym? Wątpię. Sztuki, które wypływają bezpośrednio z jednostki, twory geniuszu lub dłoni ludzkiej niewiele zyskały. Rozkosze Lukullusa warte były z pewnością rozkoszy Samuela Bernarda, Beaujona lub króla bawarskiego. Wreszcie długowieczność ludzka zmalała. Dla kogoś, kto jest z sobą szczery, nic się tedy nie zmieniło, człowiek jest ten sam: siła jest zawsze jego jedynem prawem, powodzenie jedyną mądrością. Chrystus, Mahomet, Luter ubarwili jedynie rozmaicie arenę, w której młode narody odbywały swoje ewolucje. Żadna polityka nie przeszkodziła cywilizacji, jej bogactwom, jej obyczajom, jej zmowie silnych przeciw słabym, jej pojęciom i rozkoszom wędrować z Memfisu do Tyru, z Tyru do Balbek, z Tedmoru do Kartaginy, z Kartaginy do Rzymu, z Rzymu do Konstantynopola, z Konstantynopola do Wenecji, z Wenecji do Hiszpanji, z Hiszpanji do Anglji, — a wszakże nie istnieje żaden ślad Memfisu, Tyru, Kartaginy, Rzymu, Wenecji i Madrytu. Duch tych wielkich ciał uleciał. Żadne nie uchroniło się od ruiny i nie zrozumiało tego pewnika: Kiedy skutek przestaje być w stosunku do swojej przyczyny, następuje rozkład. Najsubtelniejszy geniusz nie może odkryć żadnego związku między temi wielkiemi faktami społecznemi. Żadna teorja polityczna nie ostała się. Rządy mijają jak ludzie, nie przekazując sobie żadnej nauki, i żaden ustrój nie rodzi ustroju doskonalszego niż poprzedni. Co sądzić o polityce, kiedy rząd oparty na Bogu wygasł w Indjach i w Egipcie, kiedy rząd miecza i tjary przeminął, kiedy rząd jednego ginie, kiedy rząd wszystkich nigdy nie zdołał się utrzymać przy życiu, kiedy żadne pojęcie siły intelektualnej, zastosowanej do materjalnych interesów, nie zdołało przetrwać i kiedy wszystko dziś trzebaby przebudować, jak we wszystkich epokach, kiedy człowiek krzyczał: „Cierpię!“ Kodeks, który uważają za najpiękniejsze dzieło Napoleona, jest dziełem najbardziej drakońskiem jakie znam. Nieograniczona podzielność gruntów, której zasada uświęcona jest równym rozdziałem dóbr, musi sprowadzić wyrodzenie się narodu, upadek sztuk i nauk. Ziemię zbyt rozdrobnioną zmienia się w warzywne ogródki, lasy, a z niemi strumienie znikają; przestaje się hodować woły, konie. Zbywa środków tak do ataku, jak do odporu. Niech przyjdzie najazd, lud jest zmiażdżony, stracił swoje wielkie sprężyny, stracił swoich przewodników. I oto dzieje pustyń! Polityka jest tedy wiedzą bez ustalonych zasad, bez możliwej stałości; jest duchem chwili, ciągłem stosowaniem siły wedle konieczności dnia. Człowiek, który widziałby na dwa wieki naprzód, zginąłby na placu publicznym, przywalony przekleństwami ludu, lub też, co mi się zdaje gorsze, smagany tysiącznemi biczami śmieszności. Narody są to jednostki które nie są ani mędrsze, ani silniejsze od człowieka, i losy ich są te same. Zastanawiać się nad człowiekiem, czyż nie znaczy zajmować się narodem? Patrząc na to społeczeństwo, bezustanku nękane w swoich podstawach jak i w swoich objawach, w swoich przyczynach jak i w swojem działaniu, społeczeństwo w którem filantropja jest wspaniałą omyłką a postęp nonsensem, zyskałem potwierdzenie tej prawdy, że życie jest w nas, a nie poza nami; że wznieść się ponad ludzi aby im rozkazywać, jest to, w powiększeniu, rola regenta w szkole, i że ludzie dość silni aby się wzbić aż do linji skąd mogą objąć okiem światy, nie powinni patrzeć pod nogi“.

4 listopad.

„Jestem niezawodnie pochłonięty poważnemi myślami, idę ku pewnym odkryciom, niezwyciężona siła pociąga mnie ku światłu, które wcześnie rozbłysło w ciemnościach mego duchowego życia; ale jak nazwać potęgę, która mi wiąże ręce, zamyka mi usta i ciągnie w kierunku przeciwnym memu powołaniu? Trzeba opuścić Paryż, pożegnać się z bibljotekami, z temi pięknemi ogniskami światła, z uczonymi tak życzliwymi, tak przystępnymi, z tymi młodymi duchami, z którymi sympatyzowałem. Kto mnie odpycha? Przypadek, czy Opatrzność? Dwa pojęcia, zawarte w tych słowach, są nie do pogodzenia. Jeżeli przypadek nie istnieje, trzeba przyjąć fatalizm lub też konieczne współdziałanie rzeczy, poddanych ogólnemu planowi. Czemuż tedy się opierać? Jeżeli człowiek nie jest wolny, co się stanie z rusztowaniem jego ducha? A jeżeli może tworzyć swój los, jeżeli może swoją wolną wolą powstrzymać spełnienie się ogólnego planu, cóż stanie się z Bogiem? Pocom tu przybył? Kiedy się zastanowię, wiem: znajduję w sobie treść do rozwinięcia; ale w takim razie na co posiadam ogromne zdatności bez możności użycia ich? Gdyby moja męka służyła do jakiegoś przykładu, rozumiałbym. Ale nie, cierpię pokątnie. Wynik ten jest równie opatrznościowy, jak los nieznanego kwiatka, umierającego w dziewiczym lesie, gdzie nikt nie poczuł jego zapachu, ani nie zachwycił się jego barwą. Tak samo jak on wydziela daremnie w samotności swoje wonie, tak samo ja rodzę tu na poddaszu myśli, których nikt nie pozna. Wczoraj wieczór jadłem przy oknie chleb i winogrona z młodym lekarzem nazwiskiem Meyraux[15]. Rozmawialiśmy jak ludzie, których nieszczęście uczyniło braćmi; rzekłem doń:
— Ja odchodzę, ty zostajesz, weź moje myśli i rozwiń je!
— Nie mogę, odparł z gorzkim smutkiem, zdrowie moje, zbyt wątłe, nie wytrzyma moich prac: umrę młodo, walcząc z nędzą.
Spojrzeliśmy w niebo, ściskając sobie dłonie. Spotykaliśmy się na kursie anatomji porównawczej i w gabinecie Muzeum, sprowadzeni obaj tem samem studjum: jednością składu geologicznego. U niego było to przeczucie genjuszu, zesłanego aby wytyczyć nową drogę w ugorach myśli; u mnie była to dedukcja z ogólnego systemu. Moją ideą jest określić realne stosunki mogące istnieć między człowiekiem a Bogiem. Czyż to nie jest konieczność epoki? Bez wzniosłych pewników niepodobna nałożyć wędzidła owym społeczeństwom, rozpętanym przez zmysł dociekania i powątpiewania, i krzyczącym dziś: „Czy wiedziecie nas na drogę, którą będziemy zdolni iść, nie spotykając przepaści?“ Spytasz mnie, co ma wspólnego anatomja porównawcza z kwestją tak ważną dla przyszłości społeczeństw. Czyż nie trzeba nabrać przekonania, że człowiek jest celem wszystkich środków ziemskich, aby się zapytać, czy nie będzie środkiem do jakiegoś celu? Jeżeli człowiek jest związany ze wszystkiem, czyż niema nic ponad nim, z czemby się on znowuż wiązał? Jeżeli on jest kresem niewytłómaczonych przemian, które sięgają aż do niego, czyż nie musi być węzłem pomiędzy naturą widzialną a niewidzialną? Działanie świata nie jest niedorzeczne; zmierza do celu, a celem tym nie może być społeczeństwo takie jak nasze. Istnieje straszliwa luka między nami i niebem. W obecnym stanie nie możemy ani wciąż czuć rozkoszy, ani wciąż cierpieć; czyż nie trzeba ogromnej zmiany, aby dojść do nieba i do piekła, dwóch pojęć, bez których Bóg nie istnieje w oczach tłumu? Wiem, że wyplątano się z kłopotu, stwarzając duszę; ale mam jakąś odrazę do tego, aby czynić Boga odpowiedzialnym za ludzkie podłości, za nasze rozczarowania, wstręty, za nasz upadek. Przytem w jaki sposób przyjąć w nas zasadę boską, którą przemóc może parę kieliszków rumu? Jak sobie wyobrazić niematerjalne zdatności, na które materja oddziaływa, których działanie może być zawieszone granem opjum? Jak wyobrazić sobie, że będziemy czuli jeszcze wówczas, gdy będziemy odarci z warunków czucia? Czemu Bóg miałby zginąć przez to, że materja jest myśląca? Czyż ożywienie substancji i jej niezliczone odmiany, objaw jej instynktów, są mniej niewytłómaczone niż objawy myśli? Czy ruch wdrożony światom nie wystarcza aby dowieść Boga, bez niedorzeczności spłodzonych przez naszą pychę? Że ze znikomego istnienia przechodzimy, po wielu próbach, do lepszego bytu, czyż to nie dosyć dla stworzeń, które różnią się od innych jedynie pełniejszym instynktem? Jeżeli nie istnieje w świecie moralnym zasada, któraby nie prowadziła do absurdu lub nie kłóciła się z oczywistością, czyż nie czas puścić się na szukanie dogmatów wypisanych w samej istocie rzeczy? Czy nie trzebaby wywrócić na nice wiedzy filozoficznej? Bardzo mało zajmujemy się rzekomą nicością która nas poprzedziła, a grzebiemy się w rzekomej nicości która nas czeka. Czynimy Boga odpowiedzialnym za przyszłość, a nie żądamy odeń żadnego rachunku z przeszłości. A przecież równie potrzebnem jest wiedzieć, czy nie tkwimy jakimś korzeniem w przeszłości, co wiedzieć, czy jesteśmy spojeni z przyszłością. Byliśmy dotąd deistami lub ateuszami tylko z jednej strony. Czy świat jest wieczny? Czy świat jest stworzony? Nie pojmujemy nic pośredniego między temi dwoma twierdzeniami: jedno jest fałszywe, drugie prawdziwe, wybierajcie! Jakkolwiek padnie wasz wybór, Bóg, taki jak go nasz rozum sobie wyobraża, musi zmaleć, co jest równoznaczne z jego zaprzeczeniem. Uczyńcie świat wiecznym: upada wszelka wątpliwość, Bóg musiał go przyjąć. Przypuśćcie, że świat jest stworzony, Bóg nie jest możebny. W jaki sposób spędziłby całą wieczność, nie wiedząc, że poweźmie myśl stworzenia świata? W jaki sposób nie przewidziałby z góry następstw? Skąd zaczerpnął jego istotę? nieodzownie z siebie. Jeżeli świat jest z Boga, w jaki sposób przyjąć zło? Jeżeli zło wyszło z dobra, popada się w absurd. Jeżeli niema zła, czem stają się społeczeństwa ze swemi prawami? Wszędzie przepaści! wszędzie otchłań dla rozumu! Trzebaby tedy przebudować z gruntu wiedzę społeczną. Posłuchaj, wuju: póki jakiś wspaniały genjusz nie uświadomi oczywistej nierówności między inteligencjami, póty ogólny sens ludzkości, słowo Bóg, będą wciąż podawane w wątpliwość; społeczeństwo będzie się wznosiło na ruchomym piasku. Tajemnicę rozmaitych stref moralnych, w których wędruje człowiek, znajdzie się w analizie świata zwierzęcego. Do dziś rozpatrywano świat zwierzęcy jedynie w jego różnicach, a nie w jego podobieństwach; w jego kształtach organicznych, a nie w jego zdatnościach. Zdatności zwierzęce doskonalą się krok po kroku, wedle praw które należałoby zbadać. Właściwości te odpowiadają siłom które je wyrażają, a te siły są nawskroś materjalne, podzielne. Zdatności materjalne! Zważ te dwa słowa. Czyż to nie jest kwestja równie nie do rozwiązania, jak kwestja udzielania ruchu materji, niezgłębiona jeszcze otchłań, której trudności system Newtona raczej przemieścił, niż rozwiązał? Wreszcie stała kombinacja światła ze wszystkiem co żyje na ziemi, wymaga nowego zbadania globu. To samo zwierzę niepodobne jest do siebie w tropikach, w Indjach, a na Północy. Między promieniami słonecznemi prostopadłemi a skośnemi rozwija się natura, różna zarazem i jednaka, która, tażsama w swojej istocie, odmienna jest tu i tam w swoich wynikach. Objaw, który bije w oczy w świecie zoologicznym, kiedy porównujemy motyle bengalskie z europejskiemi, jest jeszcze o wiele jaskrawszy w świecie moralnym. Trzeba pewnego określonego kąta twarzowego, pewnej ilości zwojów mózgowych, aby otrzymać Kolumba, Rafaela, Napoleona, Laplace’a lub Beethowena; dolina bez słońca wydaje kretynów: wyciągnijcie stąd konkluzje. Skąd te różnice zależne mniej lub więcej korzystnego wnikania światła w człowieka? Te wielkie cierpiące masy ludzkie, mniej lub więcej czynne, mniej lub więcej syte, mniej lub więcej oświecone, stanowią trudności nie do rozwiązania i krzyczące przeciw Bogu. Dlaczego w najwyższej radości chcemy zawsze opuścić ziemię, skąd ta chęć wzlotu, która ogarnęła, która będzie ogarniać wszelkie stworzenie? Ruch jest wielką duszą, której związek z materją jest równie trudny do wytłómaczenia, jak wytwarzanie się myśli w człowieku. Dziś wiedza jest jedna; niepodobna tknąć polityki, nie zajmując się kwestją moralną; kwestja zaś moralna wiąże się ze wszystkiemi kwestjami naukowemi. Zdaje mi się, że jesteśmy w przededniu wielkiej bitwy ludzkiej; siły są, nie widzę jedynie generała...“

25 listopad.

„Wierzaj mi, wuju, trudno jest bez bólu wyrzec się życia, do którego się jest stworzonym. Wracam do Blois ze straszliwie ciężkiem sercem; umrę tam, unosząc z sobą użyteczne prawdy. Żaden osobisty wzgląd nie obniża mego żalu. Czyż sława znaczy coś dla człowieka, który wierzy iż może się wznieść w sferę wyższą? Nie czuję żadnego przywiązania do tych dwuch sylab Lam i bert; czy je będą wymawiać z czcią czy z obojętnością na mym grobie, nie zmieni to nic w moim dalszym losie. Czuję się silnym, energicznym, mógłbym się stać potęgą; czuję w sobie życie tak promieniste że mogłoby ożywić cały świat, a jestem zamknięty w rodzaju minerału, tak jak są może owe kolory, które podziwiasz na szyi ptaków pochodzących z Indji. Trzebaby objąć cały ten świat, uścisnąć go aby go przetworzyć; ale ci, którzy go tak objęli i przetopili, czyż nie zaczęli od tego że byli kółkiem w machinie? Mnieby ona zmiażdżyła. Mahometowi szabla, Jezusowi krzyż, mnie pokątna śmierć; jutro w Blois, w kilka dni potem w trumnie.
„Czy wiesz dlaczego wróciłem do Swedenborga, dokonawszy olbrzymich studjów nad religjami i stwierdziwszy, drogą lektury wszystkich dzieł jakie cierpliwe Niemcy, Anglja i Francja ogłosiły od sześćdziesięciu lat, głęboką prawdę moich młodzieńczych spostrzeżeń nad Biblją? Niewątpliwie Swedenborg streszcza wszystkie religje, lub raczej jedyną religję ludzkości. Jeżeli obrządki miały niezliczone postacie, ani znaczenie ich, ani ich konstrukcja metafizyczna nie zmieniły się nigdy. Słowem, człowiek posiadał zawsze tylko jedną religję. Siwaizm, wisznuizm i bramanizm, trzy pierwsze obrządki ludzkie, zrodzone w Tybecie, w dolinie Indu i na rozległych równinach Gangesu, skończyły na kilka tysięcy lat przed Chrystusem swoje walki, przyjmując hinduską Trimurti. Trimurti to nasza trójca. Z tego dogmatu wypływają, w Persji magizm; w Egipcie religje afrykańskie i mozaizm; potem kabiryzm i politeizm grecko-rzymski. Gdy te promieniowania Trimurti dostrajają mity azjatyckie do wyobraźni każdego kraju, gdzie wnikają wprowadzone przez mędrców, których ludzie zmieniają w półbogów, Mitrę, Bachusa, Hermesa, Herkulesa etc., — Budda, słynny reformator owych trzech pierwotnych religji, zjawia się w Indjach i zakłada tam swój Kościół, który liczy jeszcze dziś o dwieście miljonów więcej niż chrystjanizm i w którym szukały wzmacniającej kąpieli potężne wole Chrystusa i Konfucjusza. Chrystjanizm podnosi swój sztandar. Później Mahomet stapia mozaizm i chrystjanizm, Biblję i Ewangelję w jedną księgę, Koran, gdzie je przystosowuje do ducha Arabów. Wreszcie Swedenborg bierze z magizmu, bramanizmu, buddyzmu i mistycyzmu chrześcijańskiego to, co te wielkie religje mają wspólnego, rzeczywistego, boskiego, i daje ich nauce rację można rzec matematyczną. Dla każdego, kto rzuca się w te rzeki religijne, których nie wszyscy założyciele są znani, niewątpliwem jest że Zoroaster, Mojżesz, Budda, Konfucjusz, Chrystus, Swedenborg posiadali też same zasady i zakładali sobie ten sam cel. Ale ostatni ze wszystkich, Swedenborg, będzie może Buddą Północy. Mimo całej ciemności i rozwlekłości jego książek, znajdują się tam składniki olbrzymiej koncepcji społecznej. Jego teokracja jest wspaniała, a jego religja jest jedyną jaką może przyjąć wyższy umysł. On jeden daje dotykać Boga, budzi pragnienie Boga, wyswobodził majestat boski z powijaków w jakie zamotały go inne ludzkie wyznania; zostawił go tam gdzie jest, każąc dążyć ku niemu jego niezliczonym tworom i stworzeniom, zapomocą kolejnych przeobrażeń, stanowiących przyszłość bardziej bezpośrednią, bardziej naturalną niż wieczność katolicka. Obmył Boga z zarzutu, jaki mu czynią tkliwe dusze: z wiekuistości kar, jakiemi karze błędy jednej chwili; system równie przeczący dobroci jak sprawiedliwości. Każdy człowiek może wiedzieć, czy mu jest przeznaczone inne życie i czy ten świat ma sens. O to doświadczenie ja pragnę się pokusić. To usiłowanie może ocalić świat równie dobrze jak krzyż Jerozolimy i pałasz Mekki. Jeden i drugi są synami pustyni. Z trzydziestu trzech lat Jezusa znanych jest tylko dziewięć; jego życie ciche przygotowało życie pełne chwały. I mnie również trzeba pustyni!“
Mimo trudności tego przedsięwzięcia, sądziłem iż trzeba mi było spróbować odmalować młodość Lamberta, owo tajemne życie, któremu zawdzięczam jedyne dobre godziny i jedyne miłe wspomnienia mego dziecięctwa. Poza temi dwoma latami znałem same troski i przykrości. Jeżeli później przyszło szczęście, moje szczęście było zawsze niezupełne. Byłem bardzo rozwlekły, bez wątpienia; ale gdyby się nie wniknęło w obszary serca i mózgu Lamberta, (dwa wyrazy, które bardzo niedoskonale oddają niezliczone odcienie jego wewnętrznego życia), byłoby prawie niemożliwe zrozumieć drugą część jego dziejów duchowych, równie nieznanych i światu i mnie, ale których tajemne rozwiązanie rozwinęło się wobec mnie w ciągu kilku godzin. Ci, którym ta książka nie wypadła jeszcze z rąk, zrozumieją, mam nadzieję, wypadki które mi pozostały do opowiedzenia i które stwarzają poniekąd drugą egzystencję tej istocie; dlaczego nie miałbym powiedzieć temu istnieniu, w którem wszystko miało być nadzwyczajne, nawet jego koniec?
Kiedy Ludwik wrócił do Blois, wuj starał się dostarczyć mu rozrywek. Ale biedny ksiądz czuł się w tem nabożnem mieście wręcz jak trędowaty. Nikt nie miał ochoty przyjmować w domu rewolucjonisty, zaprzysiężonego. Towarzystwo jego składało się tedy z kilku osób o poglądach zwanych wówczas liberalnemi, patrjotycznemi lub konstytucyjnemi, do których zachodził na partyjkę wista lub bostona. W pierwszym domu gdzie go wprowadził wuj, Ludwik poznał młodą osobę, którą pozycja jej skazywała na to towarzystwo wzgardzone przez wielki świat, mimo iż znaczny jej majątek pozwalał przypuszczać, iż z czasem będzie mogła znaleźć partję wśród okolicznej arystokracji. Panna Paulina de Villenoix była jedyną spadkobierczynią bogactw nagromadzonych przez swego dziadka, żyda nazwiskiem Salomon, który, wbrew obyczajom swego narodu, zaślubił w podeszłym wieku katoliczkę. Miał z niej syna, którego wychował w religji matki. Po śmierci ojca, młody Salomon, kupił, wedle współczesnego wyrażenia, mydełko[16], i postarał się o stworzenie baronji z dóbr Villenoix, przybierając to miano za swoje. Umarł bezżenny, ale zostawiając naturalną córkę, której zapisał znaczną część swego mienia, a w szczególności baronję de Villenoix. Jeden ze stryjów, p. Józef Salomon, został, z woli umierającego, opiekunem sieroty. Stary żyd przywiązał się do pupilki tak bardzo, że okazywał się skłonny do wielkich poświęceń, aby ją wydać zaszczytnie za mąż. Ale pochodzenie panny de Villenoix, oraz uprzedzenia prowincji do żydów, nie pozwoliły jej, mimo majątku własnego i opiekuna, zdobyć wstępu do tego bardzo wyłącznego towarzystwa, które mieni się — słusznie czy niesłusznie — dobrze urodzonem. Niemniej, pan Józef Salomon twierdził, że, naprzekór prowincjonalnym szlachciurom, pupilka jego znajdzie bez trudu męża wśród liberalnych lub monarchicznych Parów Francji; co się zaś tyczy szczęścia, zacny opiekun sądził, że zdoła je jej zapewnić mocą warunków intercyzy. Panna de Villenoix miała wówczas dwadzieścia lat. Niezwykła jej piękność, powaby umysłu, stanowiły dla jej szczęścia rękojmie mniej wątpliwe od przywilejów jakie dawał jej majątek. Rysy jej przedstawiały najczystszy typ piękności żydowskiej: owe owalne linje, tak pełne i tak dziewicze, które mają coś niewymownie idealnego i oddychają rozkoszą Wschodu, niezmąconym lazurem jego nieba, przepychami ziemi i bajecznem bogactwem życia. Piękne jej oczy były przysłonięte długiemi powiekami o gęstych i odgiętych rzęsach. Biblijna niewinność lśniła na jej czole. Cera jej posiadała matową biel sukni lewity. Zazwyczaj była milcząca i skupiona; ale ruchy jej i gesty świadczyły o ukrytym wdzięku, tak samo jak słowa ujawniały łagodną i miękką naturę kobiecą. Mimo to, nie miała owej różanej świeżości, owych purpurowych kolorów, jakie stroją lica kobiety w tym wieku beztroski. Brunatne tony, zmięszane z paroma czerwonawemi niteczkami, zastępowały na jej twarzy krasę kolorów, zdradzając ów energiczny charakter, ową pobudliwość nerwową, której wielu mężczyzn nie lubi w kobiecie, ale która, dla innych, jest oznaką czystej i dumnej uczuciowości. Zaledwie Lambert ujrzał pannę de Villenoix, odgadł pod tą formą anioła. Bogate przymioty jego duszy, jego skłonność do ekstazy, wszystko roztopiło się z tą chwilą w miłości bez granic, w pierwszej miłości młodzieńca, namiętności już z natury swojej tak potężnej, a którą żar jego zmysłów, charakter jego pojęć oraz sposób życia miały doprowadzić do nieobliczalnej potęgi. Ta namiętność stała się otchłanią, w którą nieszczęśliwy rzucił wszystko, przepaścią w którą myśl wzdraga się zstąpić, skoro jego myśl, tak gibka i mocna, zgubiła się w niej. Wszystko tu jest tajemnicą, wszystko bowiem rozegrało się w owym świecie moralnym, zamkniętym dla większości ludzi, a którego prawa on zrozumiał, może na swoje nieszczęście. Kiedy przypadek zetknął mnie z jego wujem, poczciwiec wprowadził mnie do pokoju, zajmowanego w owej porze przez Lamberta. Chciałem szukać jakichś śladów jego dzieł, o ile je zostawił. Tam, wśród papierów, których nieład uszanował starzec z owem cudownem i właściwem starym ludziom odczuciem boleści, znalazłem kilka listów, zbyt nieczytelnych aby je mógł był doręczyć pannie de Villenoix. Znajomość moja pisma Lamberta pozwoliła mi pomału odcyfrować hieroglify tej stenografji zrodzonej z niecierpliwości i gorączki miłosnej. Porwany swemi uczuciami, pisał nie widząc niedokładności linji, zbyt powolnych dla sformułowania myśli. Zapewne musiał przepisywać te niekształtne bruljony w których często linje się zlewały; ale może lękał się również że nie daje swoim myślom dość powabnej formy i w początkach kreślił może na dwa zawody swoje listy miłosne. Bądź jak bądź, trzeba było całej żarliwości mego kultu dla jego pamięci oraz owego fanatyzmu jakie rodzi podobne przedsięwzięcie, aby odgadnąć i odtworzyć treść przytoczonych tutaj pięciu listów. Te papiery, które przechowuję wręcz z nabożeństwem, są jedynem materjalnem świadectwem jego uczucia. Panna de Villenoix zniszczyła zapewne pisywane do niej, autentyczne listy wspaniałe i wymowne dowody szaleństwa które wznieciła. Pierwszy z tych listów, najwyraźniej bruljon, świadczył formą swoją i rozmiarami o tych wahaniach, o tych wzruszeniach serca, tych niezliczonych obawach, rodzących się bezustanku z chęci podobania się, o owych zmianach wyrazu i owych niepewnościach w zamęcie myśli, jakie oblegają młodego człowieka, kreślącego pierwszy list miłosny: list, który pamięta się zawsze, którego każde zdanie jest owocem marzenia, którego każde słowo budzi długą zadumę, gdzie najbardziej rozszalałe uczucie rozumie konieczność najskromniejszych wyrażeń, i — niby olbrzym, który pochyla się wchodząc do chatki — czyni się pokornem i małem, aby nie przerażać duszy młodej dziewczyny. Nigdy żaden antykwarjusz nie obracał w rękach swoich palimpsestów z większem poszanowaniem, niż ja kiedym się silił zgłębić i odbudować te uszkodzone pomniki cierpień i radości, tak świętych tym, którzy poznali te same cierpienia i tę samą radość.

I.

„Kiedy pani będzie czytała ten list, o ile wogóle go przeczytasz, życie moje będzie w pani rękach: kocham bowiem panią, dla mnie zaś nadzieja wzajemności, to życie. Nie wiem, czy inni, mówiąc pani o sobie, nie nadużyli już słów, któremi się posługuję aby odmalować stan mojej duszy; ale uwierz w prawdę moich wyrażeń: są słabe, ale szczere. Może to źle, że ci tak wyznaję moją miłość. Tak, głos mego serca radził mi czekać w milczeniu aż uczucie moje wzruszy panią, aby je zdławić w sobie, gdyby jego nieme świadectwa były ci niemiłe; lub też wyrazić je jeszcze niewinniej aniżeli słowami, o ilebym znalazł łaskę w pani oczach. Ale, długo posłuszny skrupułom, których lęka się młode serce, poszedłem wreszcie, pisząc do pani, za instynktem, który wydziera daremne krzyki umierającym. Trzeba mi było całej mej mocy, aby nakazać milczenie dumie nieszczęścia i aby przebyć zapory, jakie przesądy stworzyły między nami dwojgiem. Musiałem zdławić wiele myśli, aby pokochać panią mimo twego majątku! Pisząc do pani, czyż nie trzeba mi było narazić się na ową wzgardę, jaką kobiety żywią nieraz dla miłości, której wyznanie jest dla nich tylko jednem pochlebstwem więcej? To też trzeba się rwać wszystkiemi siłami ku szczęściu, obracać się ku miłości jak roślina ku światłu, przecierpieć wiele, aby zwyciężyć tortury, lęki owych tajemnych rozważań, w których rozum wykazuje nam w tysiączne sposoby jałowość pragnień ukrytych na dnie serca, a mimo to nadzieja każe się ważyć na wszystko. Czułem się szczęśliwy, podziwiając panią w milczeniu, byłem tak pochłonięty kontemplacją twojej pięknej duszy, iż, widząc cię, nie wyobrażałem sobie prawie nic ponad to. Nie, nie byłbym się jeszcze ośmielił przemówić do pani, gdybym nie usłyszał zapowiedzi twego wyjazdu. Na jakie męki wydało mnie to jedno słowo! Wreszcie zgryzota moja pozwoliła mi ocenić rozmiary mego przywiązania do ciebie; jest ono bez granic. Nie poznasz nigdy, pragnę przynajmniej abyś nie doświadczyła nigdy boleści, jaką sprawia lęk postradania jedynego szczęścia rozkwitłego dla nas na ziemi, jedynego które rzuciło jakiś blask w mroki niedoli. Wczoraj uczułem, że życie moje nie jest już we mnie, ale w tobie. Istnieje już dla mnie w świecie tylko jedna kobieta, tak jak istnieje tylko jedna myśl w mej duszy. Nie śmiem wymówić w jakiej alternatywie stawia mnie miłość moja do pani. Pragnąc zawdzięczać cię tylko tobie samej, nie powinienem jawić się twym oczom przybrany we wszystkie uroki nieszczęścia: czyż na szlachetną duszę nie działają one silniej, niż urok pomyślności? Zamilczę więc pani wiele rzeczy. Tak, zbyt piękne mam pojęcie o miłości, aby ją kazić myślami obcemi jej naturze. Jeżeli moja dusza godną jest twojej, jeżeli życie moje jest czyste, szlachetne twoje serce przeczuje to: zrozumiesz mnie! Jest przeznaczeniem mężczyzny oddać się tej, która zbudzi w nim wiarę w szczęście; ale twojem prawem jest — wiem o tem — odtrącić najszczersze bodaj uczucie, jeżeli nie odpowiada tajemniczym szeptom twego serca. Jeżeli los, który mnie czeka, ma zburzyć me nadzieje, odwołuję się do delikatności twej duszy dziewiczej, do wyrozumiałości i współczucia kobiety: błagam cię na kolanach, spal mój list, zapomnij o wszystkiem. Nie żartuj z uczucia pełnego szacunku i zbyt głęboko wyrytego w duszy, aby się w niej mogło zatrzeć. Złam moje serce, ale go nie rozdzieraj! Jeżeli wyraz mej pierwszej miłości, miłości młodej i czystej, nie znajdzie oddźwięku w młodem i czystem sercu, niechaj umrze w niem, tak jak modlitwa ginie w łonie Boga! Winien ci jestem wdzięczność: przeżyłem rozkoszne godziny, zajęty patrzeniem na ciebie, oddając się najsłodszym marzeniom mego życia; nie wieńcz tedy tego długiego a przelotnego szczęścia jakiemś dziewczęcem szyderstwem. Poprzestań na tem, że mi nie odpowiesz. Będę umiał zrozumieć twoje milczenie, nie ujrzysz mnie już więcej. Jeżeli mam być skazany na to, aby zawsze rozumieć szczęście i zawsze je tracić; jeżeli, jak wygnany anioł, zawsze mam chować poczucie niebiańskich rozkoszy, ale bez przerwy przykuty do świata boleści, dobrze więc, zachowam tajemnicę mej miłości, tak jak tajemnicę mych niedoli. I bądź zdrowa! Tak, powierzam cię Bogu, do którego będę się modlił za ciebie, którego będę prosił aby ci dał piękne życie: choćbym miał być wygnany z twego serca, do którego wszedłem ukradkiem bez twej wiedzy, nie opuszczę cię nigdy. Inaczej, jakąż miałyby wartość święte słowa tego listu, mojej pierwszej i może ostatniej prośby? Gdybym kiedykolwiek — szczęśliwy, czy nieszczęśliwy — przestał myśleć o tobie, kochać cię, czyż nie byłbym wart mojej męki?“

II.

„Nie jedziesz pani! Kochasz mnie więc! mnie, biedną, pokątną istotę. Droga Paulino moja, nie znasz potęgi spojrzenia, w które wierzę, a którem oznajmiłaś mi żeś mnie wybrała, ty, młoda, piękna, mająca świat u swoich nóg. Iżbyś zrozumiała me szczęście, trzebaby ci opowiedzieć moje życie. Gdybyś mnie odepchnęła, wszystko byłoby dla mnie skończone. Zbyt wiele cierpiałem. Tak, miłość moja, ta dobroczynna i wspaniała miłość, była ostatnim wysiłkiem ku szczęściu, ku jakiemu rwała się moja dusza, dusza już złamana daremnemi trudami, strawiona lękiem i zwątpieniem o sobie, żarta rozpaczą, która nieraz pchała mnie do śmierci. Nie, nikt w świecie nie zna grozy, jaką napełnia mnie samego moja nieszczęsna wyobraźnia. Wznosi mnie często w niebiosy, i nagle daje mi runąć na ziemię z zawrotnej wysokości. Wewnętrzne rzuty siły, niezwykłe i tajemnicze dowody osobliwego jasnowidzenia, mówią mi chwilami, że mogę wiele. Ogarniam wówczas świat myślą, urabiam go, kształtuję, przenikam; rozumiem go lub zdaje mi się że go rozumiem; ale nagle budzę się sam, w głębokiej nocy, biedny i wątły; zapominam o blaskach oglądanych przez chwilę, brak mi pomocy, brak serca zwłaszcza w które mógłbym się schronić! To nieszczęście mego moralnego życia oddziaływa również na moje fizyczne istnienie. Moja duchowa natura wydaje mnie bez obrony upojeniom szczęścia, jak i straszliwym jasnowidzeniom refleksji, która niszczy je analizując. Obdarzony tą smutną zdolnością iż widzę równie jasno szanse powodzenia i niepowodzenia, bywam — zależnie od doraźnego stanu duszy — szczęśliwy lub nieszczęśliwy. I tak, kiedy spotkałem ciebie, miałem przeczucie natury anielskiej, oddychałem powietrzem zbawczem dla mej rozpalonej piersi, usłyszałem w sobie ten głos, który nie zwodzi nigdy i który zwiastował mi szczęśliwe życie; ale, widząc zarazem wszystkie zapory które nas dzielą, odgadłem pierwszy raz przesądy świata, zrozumiałem je w całym bezmiarze ich małości, i przeszkody przeraziły mnie bardziej jeszcze niż widok szczęścia mnie upoił. Natychmiast odczułem w sobie ową straszliwą reakcję, przez jaką dusza moja, gotowa do wylania, skurczyła się w sobie; uśmiech, który zrodziłaś na mych ustach, zmienił się nagle w grymas goryczy; siliłem się zostać zimnym, gdy krew moja wrzała miotana tysiącem sprzecznych uczuć. Wreszcie poznałem to piekące wrażenie, do jakiego dwadzieścia trzy lat pełne zdławionych westchnień i zawiedzionych porywów nie przyzwyczaiły mnie jeszcze. Otóż, Paulino, spojrzenie, którem zwiastowałaś mi szczęście, ogrzało nagle moje życie i zmieniło niedole w rozkosz. Żałuję obecnie, że nie wycierpiałem więcej. Miłość moja uczuła się nagle wielką. Dusza moja była rozległym krajem, któremu zbywało dobrodziejstw słońca, a twoje spojrzenie rzuciło w nią nagle światło. Droga opatrzności! ty będziesz wszystkiem dla mnie, biednego sieroty, który nie mam innych krewnych prócz wuja. Będziesz całą mą rodziną, jak jesteś już jedynem mem bogactwem i światem całym dla mnie. Czy nie rzuciłaś mi już wszystkich skarbów ludzkich tem czystem, szczodrem, nieśmiałem spojrzeniem? Tak, dałaś mi ufność, odwagę, wręcz niepojęte. Mogę się teraz ważyć na wszystko. Wróciłem do Blois zniechęcony. Pięć lat studjów w Paryżu ukazały mi świat niby więzienie. Poczynałem w sobie całe nauki i nie śmiałem o nich mówić. Sława zdawała mi się kuglarstwem, do którego dusza naprawdę wielka nie powinna się zniżać. Myśli moje mogły tedy przeniknąć jedynie przy poparciu człowieka dość odważnego, aby wstąpić na scenkę prasy i przemówić donośnym głosem do głupców, którymi gardzi. Tej odwagi brakło mi. Szedłem, zmiażdżony wyrokami tej ciżby, zwątpiwszy abym kiedykolwiek zyskał jej posłuch. Byłem i zbyt nisko i zbyt wysoko! Łykałem swoje myśli, jak inni łykają upokorzenia. Doszedłem do tego, iż wzgardziłem wiedzą, wyrzucając jej, iż nic nie może sprawić dla osobistego szczęścia. Ale od wczoraj wszystko zmieniło się we mnie. Dla ciebie pożądam palm chwały i wszystkich tryumfów talentu. Pragnę, składając głowę na twych kolanach, ściągnąć ku nim spojrzenia świata, tak jak chcę włożyć w mą miłość wszystkie moje myśli, wszystkie moce! Bezmiar sławy, to skarb, którego nie zdoła stworzyć żadna potęga, oprócz potęgi genjuszu. Otóż ja mogę, jeżeli zechcę, usłać ci łoże z wawrzynów. Ale, gdyby spokojne tryumfy wiedzy ci nie wystarczyły, ja noszę w sobie miecz słowa, potrafię pognać w szranki zaszczytów i ambicji, tak jak inni w nie pełzają! Przemów, Paulino, a będę wszystkiem czem chcesz abym był. Moja żelazna wola może wszystko. Ty mnie kochasz! Zbrojny tą myślą, czyż mężczyzna nie powinien wszystkiemu kazać się ugiąć przed sobą? Wszystko może ten, kto chce wszystkiego. Bądź ty nagrodą zwycięstwa, a jutro wstępuję w szranki. Aby uzyskać spojrzenie, podobne temu jakie mi rzuciłaś, przebyłbym najgłębszą przepaść. Dzięki tobie zrozumiałem bajeczne wyprawy wieków rycerstwa, najkapryśniejsze baśnie z Tysiąca i jednej nocy. Dziś wierzę w najfantastyczniejsze przesady miłości i w powodzenie wszystkiego co podejmują więźniowie aby odzyskać wolność. Obudziłaś tysiąc cnót uśpionych w mojem jestestwie: cierpliwość, poddanie, wszystkie siły serca, wszystkie moce duszy. Żyję przez ciebie, i — o myśli rozkoszna! — dla ciebie. Teraz wszystko ma sens dla mnie w tem życiu. Rozumiem wszystko, nawet próżności bogactwa. Chwytam się na tem, iż sypię wszystkie perły Indyj pod twoje stopy; rad widzę cię spoczywającą albo wśród najpiękniejszych kwiatów, albo na najbardziej puszystych tkaninach; wszystkie przepychy ziemi ledwie mi się zdają godne ciebie, dla której chciałbym rozrządzać wszystkiemi akordami i światłami, jakie wydają harfy serafinów i gwiazdy niebios. O biedny ja poeta! słowa moje ofiarują ci skarby, których nie posiadam, gdy mogę ci dać jedynie moje serce, w którem panować będziesz zawsze. Tam są wszystkie moje bogactwa. Ale czyż nie istnieją skarby w wiekuistej wdzięczności, w uśmiechu, którego wyraz będzie się nieustannie mienił od trwałego szczęścia, w ustannej baczności, z jaką miłość moja będzie się siliła zgadnąć życzenia twej kochającej duszy? Niebiańskie spojrzenie czyż nam nie powiedziało, że zawsze będziemy mogli się zrozumieć? Mam tedy modlitwę, którą mogę co wieczór zasyłać do Boga, modlitwę pełną ciebie: „Spraw, aby moja Paulina była szczęśliwa!“ Ale czyż ty nie wypełnisz moich dni, jak już wypełniasz serce? Bądź zdrowa, mogę cię powierzyć jedynie Bogu!“

III.

„Paulino, powiedz mi, czy mogłem czemkolwiek cię urazić wczoraj? Poniechaj tej dumy serca, która każe znosić w milczeniu przykrości wyrządzone przez drogą istotę. Połaj mnie! Jakaś mglista obawa, że cię obraziłem, powleka od wczoraj smutkiem owo życie serca, które mi uczyniłaś tak słodkiem i tak bogatem. Często najlżejsza chmurka, która wciśnie się między dwie dusze, staje się spiżowym murem. Niema małych zbrodni w miłości! Jeżeli posiadasz cały genjusz tego pięknego uczucia, musisz odczuwać wszystkie jego cierpienia; musimy bezustanku czuwać aby się nie urazić jakiem nieopatrznem słowem. Tak, drogi mój skarbie, z pewnością wina jest po mojej stronie, jeżeli jest wina. Nie pochlebiam sobie abym umiał rozumieć serce kobiety w całym bezmiarze jej tkliwości, we wszystkich urokach jej poświęceń; będę się starał poprostu zawsze odgadnąć wartość tego, co zechcesz mi odsłonić z tajemnic twego serca. Przemów do mnie, odpowiedz mi prędko! Melancholja, w jaką wtrąca nas poczucie winy, jest bardzo przykra; wciska się w życie i każe wątpić o wszystkiem. Spędziłem ten ranek siedząc gdzieś przy zapadłej dróżce, patrząc na wieżyczki Villenoix i nie śmiejąc dotrzeć aż do naszego żywopłotu. Gdybyś wiedziała wszystko, co się działo w mojej duszy! jakie smutne widziadła przesunęły się przedemną, pod tem szarem niebem, którego chłodna barwa pomnażała jeszcze mój smutek. Miałem złowrogie przeczucia. Lękałem się, że nie zdołam cię uczynić szczęśliwą. Muszę ci wszystko wyznać, droga Paulino. Bywają chwile, w których wypełniający mnie duch jakgdyby ustępuje ze mnie. Siła moja mnie opuszcza. Wszystko mi cięży wówczas, każde włókno mego ciała staje się martwe, każdy zmysł się rozpręża, spojrzenie moje traci moc, język lodowacieje, wyobraźnia gaśnie, pragnienia obumierają, i jedynie moja ludzka siła trwa jeszcze. Mogłabyś wówczas stać przedemną w całym przepychu twej piękności, mogłabyś mi sypać swoje najsubtelniejsze uśmiechy i najczulsze słowa: — wznosi się przedemną jakaś zła potęga która mnie oślepia i zmienia mi w dysonans najczarowniejszą melodję. W takich chwilach — tak sądzę przynajmniej — staje przedemną jakiś duch krytyki, ukazujący mi nicość na dnie najpewniejszych bogactw. Ten bezlitosny demon warzy wszystkie kwiaty, szydzi z najsłodszych uczuć, mówiąc: „Więc co?“ Kazi najpiękniejsze dzieło ukazując mi jego składniki; odsłania mi mechanizm rzeczy, kryjąc mi ich harmonijne rezultaty. W tych straszliwych chwilach, gdy zły anioł owłada mą istotą, gdy boskie światło przygasa w mej duszy nie wiadomo czemu, jestem smutny i cierpię, chciałbym być głuchy i niemy, pragnę śmierci widząc w niej odpoczynek. Te godziny zwątpienia i niepokoju są może potrzebne; uczą mnie bodaj abym nie wzbijał się w pychę po owych wzlotach niosących mnie w niebo gdzie zbieram myśli pełnemi garściami; zawsze bowiem po długim pędzie przez rozległe niwy ducha, po promienistych rozmyślaniach, znużony, wyczerpany, staczam się w tę otchłań. W takiej chwili, mój aniele, kobieta musiałaby — mogłaby przynajmniej — zwątpić o mojej czułości. Często, w chwili kaprysu lub chorobliwego smutku, będzie żądać u mnie pieszczotliwych skarbów domyślnej czułości, a ja nie znajdę jednego spojrzenia aby ją pocieszyć! Wstyd mi, Paulino, wyznać, że nic nie wydarłoby ze mnie uśmiechu. A wszakże kobieta znajduje w swej miłości siłę zmilczenia swych cierpień! Dla swego dziecka, jak i dla ukochanego mężczyzny, umie śmiać się cierpiąc. Dla ciebie, Paulino, czyż nie zdołam naśladować kobiety w jej wzniosłych delikatnościach? Od wczoraj wątpię o sobie samym. Jeżeli mogłem cię dotknąć raz, jeżeli cię nie zrozumiałem, drżę że mój zły duch może mnie często tak unieść poza naszą dobrą sferę. Gdybym miał dużo owych straszliwych chwil, gdyby moja bezgraniczna miłość nie umiała okupić złych godzin mojego życia, gdyby mi było przeznaczone zostać takim jakim jestem?... Straszne pytania! potęga jest bardzo złowrogim darem, jeżeli zresztą to co czuję w sobie jest potęgą. Paulino, oddal się odemnie, opuść mnie! wolę cierpieć wszystkie męki życia, niż ból świadomości, że jesteś nieszczęśliwa przezemnie. Ale może ów demon zyskał tyle władzy nad mą duszą jedynie dlatego, że nie znalazły się jeszcze koło mnie delikatne i bratnie ręce aby go wypędzić. Nigdy kobieta nie darzyła mnie balsamem pocieszeń; kiedy w tych chwilach znużenia miłość zatrzepoce skrzydłami nad mą głową, nie wiem czy nie wleje nowych sił w moje serce. Może te okrutne melancholje są owocem samotności, cierpieniem opuszczonej duszy, która jęczy i opłaca swoje skarby nieznaną męką. Błahe uciechy niosą z sobą lekkie cierpienia, bezmierne upojenia niesłychane bóle. Cóż za wyrok! Gdyby był prawdą, czyż nie powinnibyśmy zadrżeć o siebie, my którzy jesteśmy nieludzko szczęśliwi? Jeżeli natura sprzedaje nam rzeczy wedle ich wartości, w jakąż otchłań przyjdzie nam runąć? Ach! najhojniej obdarzeni kochankowie to ci, którzy umierają razem w pełni młodości i miłości! Cóż za smutek! Czyż dusza moja przeczuwa opłakaną przyszłość? Badam siebie i pytam czy istnieje we mnie coś, coby cię powinno przyprawiać o najlżejszą troskę. Czy kocham cię może samolubnie? Włożę może na twą drogą głowę brzemię cięższe niż czułość moja będzie słodką twemu sercu. Jeżeli istnieje we mnie jakaś nieubłagana moc której jestem posłuszny, jeżeli będę złorzeczył gdy ty będziesz składała ręce do modlitwy, jeżeli jakaś smutna myśl owładnie mną wówczas gdy zechcę się położyć u twych stóp aby igrać z tobą jak dziecko, czy nie będziesz zazdrosna o tego wymagającego i kapryśnego ducha? Czy rozumiesz dobrze, ty, serce moje, że lękam się tego iż mógłbym nie cały należeć do ciebie; że wyrzekłbym się chętnie wszystkich bereł i palm całego świata, aby uczynić z ciebie mą wieczną myśl; aby widzieć w naszej rozkosznej miłości piękne życie i piękny poemat; aby w nią rzucić moją duszę, utopić w niej moje siły, i żądać od niej o każdej godzinie upojeń które nam jest winna? Ale oto wracają tłumnie wspomnienia miłości, chmury smutku rozpraszają się. Bądź zdrowa. Opuszczam cię aby być lepiej twoim. Duszo droga, czekam jednego wyrazu, jednego słowa, któreby mi wróciło spokój serca. Niech wiem, czy zasmuciłem moją Paulinę, czy też omamił mnie jakiś omylny wyraz twojej twarzy. Nie chciałbym, po całem życiu szczęścia, mieć sobie do wyrzucenia, że zbliżyłem się do ciebie bez uśmiechu pełnego miłości, bez słowa słodkiego jak miód. Zrobić przykrość ukochanej kobiecie! dla mnie, Paulino, to zbrodnia. Powiedz mi prawdę, nie uciekaj się do jakiegoś wspaniałomyślnego kłamstwa, ale oczyść swoje przebaczenie z wszelkiego okrucieństwa“.


FRAGMENT.

„Czy przywiązanie tak zupełne jest szczęściem? Tak, gdyż lata cierpień nie opłaciłyby godziny miłości. Wczoraj, twój widoczny smutek przeniósł się w mą duszę z szybkością padającego cienia. Czy byłaś smutna czy nieszczęśliwa? Ja byłem nieszczęśliwy. Skąd to strapienie? Napisz prędko. Czemu go nie odgadłem? Nie jesteśmy tedy zupełnie zjednoczeni myślą? Powinienbym, o dwie mile od ciebie jak o tysiąc, odczuć twoje cierpienia i zgryzoty. Nie uwierzę, że cię kocham, póki życie moje nie będzie zespolone z twojem dość blizko abyśmy mieli to samo życie, to samo serce, tę samą myśl. Powinienem być tam gdzie ty jesteś, widzieć co ty widzisz, czuć co ty czujesz, i biec za tobą myślą. Czyż już raz nie przeczułem pierwszy że powóz twój się przewrócił, żeś się pokaleczyła? Ale też tego dnia nie rozstawałem się z tobą, widziałem cię. Kiedy wuj spytał mnie czemu pobladłem, odrzekłem: „Panna de Villenoix wypadła z powozu“. Czemuż więc wczoraj nie umiałem czytać w twojej duszy? Czy chciałaś mi ukryć powód tego zmartwienia? Domyślałem się wszakże, żeś przemawiała za mną bez skutku do tego straszliwego Salomona, który mnie mrozi. Ten człowiek nie jest z naszego nieba. Czemu chcesz, aby nasze szczęście, które w niczem nie jest podobne do szczęścia innych, naginało się do praw świata? Ale zanadto kocham twoje tysiączne skrupuły, twoją religję, twoje przesądy, aby się nie poddać najmniejszym kaprysom. To co czynisz musi być dobre; niema nic czystszego niż twoja myśl, tak jak niema nic piękniejszego nad twoją twarz, w której odbija się niebiańska dusza. Będę czekał listu, zanim puszczę się ścieżynką po słodką chwilę której mi użyczysz. Ach! gdybyś wiedziała, jak mi bije serce na widok tych ścieżynek, kiedy wreszcie ujrzę je obramione poblaskiem księżyca, naszego przyjaciela, naszego jedynego powiernika“.

IV.

„Żegnaj mi sławo, żegnaj przyszłości, żegnaj życie jakie marzyłem! Teraz, moja ty najukochańsza, chwałą moją jest być twoim, godnym ciebie; przyszłość moja jest cała w nadziei widzenia cię; a życie moje czyż nie jest w tem aby je pędzić u twoich stóp, kłaść się u nich pod twojem spojrzeniem, oddychać pełną piersią w niebiosach które mi stworzyłaś? Wszystkie moje siły, wszystkie myśli powinny przynależeć tobie, tobie która rzekłaś mi te upajające słowa: „Chcę dzielić twoje brzemię!“ Poświęcać swój czas nauce, myśli światu, poezje poetom, czyżby to nie znaczyło odkradać upojenia miłości, chwile szczęściu, odkradać uczucia twej niebiańskiej duszy? Nie, nie, drogie życie moje, chcę wszystko zachować dla ciebie, chcę ci przynieść wszystkie kwiaty mojej duszy. Czyż istnieje, wśród skarbów ziemi i myśli, coś dość pięknego, dość świetnego, aby było godnem uczcić serce tak bogate, serce tak czyste jak twoje, serce z którem śmiem zestawiać niekiedy moje? Tak, niekiedy jestem natyle pysznym aby mniemać że umiem kochać tak jak ty kochasz. Ale nie, ty jesteś anioł-kobieta; zawsze będzie więcej wdzięku w wyrazie twoich uczuć, więcej harmonji w głosie, więcej uroku w uśmiechach, więcej czystości w twoich spojrzeniach niż w moich. Tak, pozwól mi myśleć, że jesteś tworem sfery wyższej niż ta w której ja żyję; tobie przypadnie chluba że zstąpiłaś z niej, mnie ta że cię zasłużyłem; nie poniży cię może to że zejdziesz do mnie biednego i nieszczęśliwego. Tak, jeżeli najpiękniejszem schronieniem kobiety jest serce zupełnie jej oddane, ty będziesz zawsze wszechwładnie panowała w mojem. Żadna myśl, żaden uczynek nie zbruka nigdy tego serca, wspaniałego sanktuarjum, póki ty zechcesz w niem przebywać; ale czyż nie będziesz w niem mieszkała bez przerwy? Czyż nie wyrzekłaś tego rozkosznego słowa! Teraz i zawsze! ET NUNC ET SEMPER! Wyryłem pod twoim portretem te rytualne słowa, godne ciebie tak jak są godne Boga. On jest i teraz i zawsze, jak będzie moja miłość. Nie, nie, nie wyczerpię nigdy tego, co jest olbrzymie, nieskończone, bez granic; a takie jest owo uczucie, jakie czuję w sobie dla ciebie, odgadłem jego niezmierzoną rozciągłość, tak jak odgadujemy przestrzeń, z wymiaru jednej jej części. I tak odczuwałem niewymowne rozkosze, godziny całe pełne lubej zadumy, przypominając sobie jeden twój ruch lub akcent jakiegoś zdania. Czekają mnie tedy wspomnienia pod których ciężarem padnę, jeżeli już pamięć słodkiej i poufnej godziny wyciska mi łzy radości, rozrzewnia, przenika mą duszę i staje się niewyczerpanem źródłem szczęścia. Kochać, to życie anioła! Zdaje mi się, że nie wyczerpię nigdy przyjemności, jaką jest dla mnie widzieć ciebie. Ta przyjemność, najskromniejsza ze wszystkich, ale której zawsze nie dość, dała mi poznać wiekuistą kontemplację serafinów i duchów w obliczu Boga: niema nic naturalniejszego, jeżeli z istoty jego promieniuje światło, równie płodne w nowe uczucia, jak niem jest światło twoich oczu, twego wspaniałego czoła, pięknej fizjognomji, niebiańskiego obrazu twej duszy; duszy, tego naszego drugiego ja, którego czysta i niezniszczalna forma czyni miłość naszą nieśmiertelną. Chciałbym, aby istniał język inny niż ten którym się posługuję, iżbym ci wyraził wciąż odradzające się rozkosze mej miłości; ale jeżeli istnieje jakiś język któryśmy sobie sami stworzyli, jeżeli nasze spojrzenia są żywemi słowami, czyż nie trzeba nam się widywać, aby słyszeć oczyma te zapytania i te odpowiedzi serca tak żywe, tak wnikliwe, iż rzekłaś mi raz pewnego wieczoru: „Cicho bądź!“ mimo iż nic nie mówiłem. Czy przypominasz sobie, moje drogie życie? Zdaleka, kiedy tonę w ciemnościach rozłąki, czyż nie trzeba mi używać słów ludzkich, zbyt słabych dla oddania boskich wzruszeń? Słowa wskazują bodaj owe bruzdy jakie żłobią one w mojej duszy, tak jak słowo Bóg streszcza niedoskonale pojęcia nasze o tym tajemniczym pierwiastku. A i tak, mimo świadomości nieskończonych tajemnic mowy, nie znalazłem w jej wyrażeniach nic, coby mogło ci odmalować rozkoszny uścisk, jakim życie moje topi się w twojem kiedy myślę o tobie. A wreszcie, jakiem słowem skończyć, kiedy przestaję pisać, nie rozstając się wszakże z tobą? Co znaczy rozstanie, o ile nie przez śmierć? Ale czy śmierć byłaby rozstaniem? Czy wówczas dusza moja nie zespoliłaby się tem ściślej z twoją? O moja wieczna myśli! niegdyś ofiarowywałem ci na kolanach moje serce i życie; obecnie jakież znajdę w duszy nowe kwiaty uczucia, którychbym ci już nie dał? Czyby to nie było ofiarowaniem ci cząstki tego co posiadasz całe? Czy nie jesteś mą przyszłością? Jakże mi żal przeszłości! Te lata, które już nie należą do nas, jakże chciałbym ci je oddać wszystkie, abyś w nich panowała tak jak panujesz w mem obecnem życiu. Ale cóż to jest czas mego istnienia, w którym nie znałem cię jeszcze? Byłby nicością, gdybym nie był w nim tak nieszczęśliwy!“


FRAGMENT.

„Aniele drogi, jakiż słodki był wczorajszy wieczór! Ileż bogactw w twojem drogiem sercu! twoja miłość jest tedy niewyczerpana jak moja? Każde słowo przynosiło mi nowe rozkosze, a każde spojrzenie pomnażało ich głębie. Spokój twojej fizjognomji dawał bezgraniczny widnokrąg naszym myślom. Tak, wszystko było wówczas nieskończone jak niebo, a słodkie jak jego lazur. Subtelność twoich ubóstwianych rysów odbijała się przez jakieś dziwne czarnoksięstwo w twoich wdzięcznych ruchach, w lubych gestach. Wiedziałem dobrze, że jesteś samym urokiem i samą miłością, ale nie wiedziałem jak bardzo jesteś rozmaita w swym wdzięku. Wszystko spiknęło się aby mi podszepnąć owe rozkoszne błagania, aby mi kazać prosić o te pierwsze ustępstwa, których kobieta odmawia zawsze, zapewne dlatego aby je dać sobie wydrzeć. Ale nie: ty, droga duszo mego życia, ty nigdy nie będziesz wiedziała z góry czego zdołasz użyczyć mej miłości; oddasz się może niechcący! Jesteś szczera, słuchasz jedynie swego serca. Jakże twój słodki głos spływał się z tkliwą harmonją czystego powietrza i spokojnego nieba! Ani krzyku ptaka, ani szelestu wiatru; — samotność i my! Nieruchome listeczki nie drgnęły nawet w owych cudownych barwach zachodzącego słońca, które są zarazem światłem i cieniem. Odczułaś tę niebiańską poezję, ty, kojarząca tyle różnorodnych uczuć i zwracająca tak często oczy ku niebu aby mi nie odpowiadać! Ty, dumna i roześmiana, pokorna i despotyczna, oddająca się cała w duszy, w myśli, a broniąca się najbardziej nieśmiałej pieszczocie! Drogie zalotności serca! dźwięczą ciągle w moich uszach, śpiewają i igrają w niem jeszcze te rozkoszne słowa, wyjąkane niepewnie niby mowa dzieci, słowa które nie były ani przyrzeczeniem, ani wyznaniem, ale które zostawiły miłości jej cudne nadzieje bez obaw i bez udręczeń! Jakież czyste wspomnienie w życiu! Jakiż rozkwit wszystkich kwiatów rodzących się na dnie duszy, kwiatów które lada drobnostka może zwarzyć, ale które wówczas wszystko ożywiało i zapładniało! Zawsze tak będzie, nieprawdaż, moja ukochana? Przypominając sobie, rankiem, żywe i świeże słodycze które wytrysły w tej chwili, czuję w duszy szczęście, ukazujące mi miłość niby ocean wiekuistych i wciąż nowych wrażeń, w które zanurzam się z rosnącem upojeniem. Każdy dzień, każde słowo, każda pieszczota, każde spojrzenie musi dorzucać swój haracz przeżytej już rozkoszy. Tak, serca dość wielkie na to aby niczego nie zapominać, powinny żyć, za każdem uderzeniem, całem swojem szczęściem minionem, jak i całem tem, które przyrzeka przyszłość. Oto co marzyłem niegdyś i co nie jest już dziś marzeniem. Czyż nie spotkałem na tej ziemi anioła, który dał mi poznać wszystkie jej radości, może aby mi wynagrodzić że zniosłem wszystkie jej cierpienia? Aniele niebios, pozdrawiam cię pocałunkiem.

„Posyłam ci ten hymn wydarty memu sercu, byłem ci go winien; ale zaledwie zdoła ci on odmalować moją wdzięczność i te modlitwy poranne, jakie serce moje zwraca codziennie do tej, która przekazała mi całą ewangelję serca w tem boskiem słowie: WIERZ!“


V.

„Jakto, najdroższa istoto, już żadnych przeszkód? Będzie nam wolno należeć do siebie wzajem, każdego dnia, o każdej godzinie, każdej chwili, zawsze! Będziemy mogli trwać, przez wszystkie dni naszego życia, szczęśliwi, tak jak jesteśmy szczęśliwi ukradkiem, rzadko, na chwilę? Jakto! nasze uczucia tak czyste, tak głębokie, przybiorą kształty tysiącznych pieszczot o których marzyłem? Twoja drobna nóżka rozzuje się dla mnie, będziesz zupełnie moją! To szczęście zabija mnie, miażdży! Głowa moja jest zbyt słaba, pęka pod gwałtownością moich myśli. Płaczę i śmieję się, szaleję. Każda rozkosz jest dla mnie niby rozpalony grot, przeszywa mnie i pali! Wyobraźnia moja wodzi cię przed mojemi zachwyconemi, olśnionemi oczyma, pod niezliczonemi postaciami jakie przybiera rozkosz. Słowem, całe nasze życie jest tu, przedemną, z jego strumieniami, spoczynkami, radościami; kipi, rozlewa się, zasypia, poczem budzi się, młode, świeże. Widzę nas dwoje, złączonych, idących jednym krokiem, żyjących jedną myślą, wciąż serce przy sercu, rozumiejących się, słyszących tak jak echo przejmuje i oddaje dźwięki w przestrzeni! Czy można żyć długo, pochłaniając w ten sposób życie swoje w każdej godzinie? Czy nie umrzemy w pierwszym uścisku? I czemże on będzie, skoro dusze nasze stapiały się już w tym słodkim wieczornym pocałunku który nas pozbawił sił: pocałunek bez trwania, rozwiązanie wszystkich naszych pragnień, bezsilny tłómacz tylu modlitw wydzierających cię mej duszy w czasie godzin rozłąki i ukrytych w głębi mego serca jak wyrzuty? Ja który spieszyłem położyć się w zaroślach aby słyszeć szelest twoich kroków, kiedy wracałaś do zamku; ja będę mógł tedy podziwiać cię dowoli, jak krążysz, śmiejesz się, igrasz, rozmawiasz!... O radości bez końca! Nie wiesz ile ja odczuwam szczęścia patrząc na twoje poruszenia; trzeba być mężczyzną, aby doznawać tych głębokich wzruszeń. Każdy twój ruch daje mi więcej rozkoszy niż może czuć matka patrząc na swoje bawiące się lub uśpione dziecię. Kocham cię wszystkiemi rodzajami miłości naraz. Wdzięk twego najmniejszego gestu jest dla mnie wciąż nowy. Zdaje mi się że trawiłbym noce na wchłanianiu twego oddechu; chciałbym wcisnąć się we wszystkie czynności twego życia, być samą istotą twych myśli, chciałbym być samą tobą. Słowem nie rozstanę się już z tobą! Żadne ludzkie uczucie nie zmąci już naszej miłości, nieskończonej w swoich przeobrażeniach i czystej jak wszystko co jest jednością; miłość nasza szeroka jak morze, szeroka jak niebo! Jesteś moja! zupełnie moja! Będę mógł tedy patrzeć w twoje oczy, aby zgadywać w nich drogą duszę która się w nich kryje i odsłania naprzemian, aby śledzić twoje pragnienia! Ukochana moja, wysłuchaj czegoś czego nie śmiałem ci dotąd powiedzieć, ale co mogę ci wyrzec dzisiaj. Czułem w sobie jakąś wstydliwość duszy, tamującą pełny wyraz moich uczuć; siliłem się je odziać w kształty myśli. Ale teraz chciałbym obnażyć moje serce, opowiedzieć ci cały żar moich marzeń, odsłonić ci kipiącą ambicję mych zmysłów przedraźnionych samotnością w jakiej żyłem, wciąż rozpłomienionych nadzieją szczęścia i obudzonych przez ciebie, tak słodką, tak pociągającą! Ale czyż podobna wyrazić jak bardzo spragniony jestem owych nieznanych upojeń jakie daje posiadanie kochanej kobiety i którym dusze złączone miłością muszą użyczać siły wściekłego zespolenia! Wiedz, Paulino moja, często trwałem godziny całe w odrętwieniu spowodowanem gwałtownością mych namiętnych pragnień, zatracony w uczuciu pieszczoty jak w otchłani bez dna. W tych chwilach myśli moje, całe moje życie, moje siły, topią się, jednoczą w tem co nazywam żądzą, w braku słów dla wyrażenia szaleństwa bez nazwy! I teraz mogę ci wyznać, że w dniu kiedy odmówiłem ujęcia ręki którą podawałaś mi tak ładnym ruchem (smutny rozsądek, który kazał ci wątpić o mej miłości!), znajdowałem się w owym stanie szaleństwa, w którem jest się bliskim mordu byle posiąść kobietę. Tak, gdybym uczuł ten rozkoszny uścisk równie żywo jak głos twój rozbrzmiewał w mem sercu, nie wiem dokąd byłaby mnie zawiodła gwałtowność mych uczuć. Ale mogę milczeć i cierpieć wiele. Poco mówić o tych cierpieniach, skoro marzenia moje mają się stać rzeczywistością. Będzie mi tedy wolno uczynić z całego naszego życia jedną pieszczotę! Kochanie moje, zdarza się czasem jakiś błysk światła na twoich czarnych włosach, któryby mi pozwolił trwać, ze łzami w oczach, przez długie godziny, w kontemplacji twej drogiej osoby, gdybyś mi nie rzekła w końcu odwracając się: „Przestań, ja się wstydzę.” Jutro więc, miłość nasza stanie się jawną! Ach, Paulino, te cudze spojrzenia, ta publiczna ciekawość, wszystko to ściska mi serce... Schrońmy się do Villenoix, zostańmy tam zdala od wszystkiego. Pragnąłbym, aby żadna ludzka twarz nie zajrzała do sanktuarjum w którem będziesz moją; chciałbym nawet aby po nas ono nie istniało, aby zostało zniszczone. Tak, chciałbym odjąć całej przyrodzie szczęście które my jedni wolni jesteśmy odczuć, a które jest tak olbrzymie że rzucam się w nie aby w niem zginąć: to otchłań. Nie przerażaj się łez, które zwilżyły ten list, to łzy radości. O ty, moje jedyne szczęście, nie opuścimy się już tedy nigdy.“

W r. 1823 jechałem z Paryża do Turenji dyliżansem. W Mer konduktor przyjął podróżnego jadącego do Blois. Wpuszczając go do mego przedziału, rzekł żartem:
— Nie będzie panu ciasno, panie Lefebvre!
W istocie, byłem sam.
Słysząc to nazwisko, widząc przed sobą starca o siwych włosach, wyglądającego conajmniej na lat ośmdziesiąt, pomyślałem zupełnie naturalnie o wuju Lamberta. Po kilku podstępnych zapytaniach spostrzegłem że się nie mylę. Staruszek ukończył właśnie winobranie w Mer i wracał do Blois. Spytałem go skwapliwie o mego dawnego druha szkolnego. Za pierwszem słowem, fizjognomja starego oratorjanina, poważna i surowa jak twarz żołnierza który wiele przecierpiał, stała się smutna i chmurna; ścisnął wargi, objął mnie zagadkowem spojrzeniem i rzekł:
— Nie widział go pan od czasów kolegjum?
— Na honor, nie, odparłem. Ale, jeżeli mam się winić o zapomnienie, obaj jesteśmy jednako winni. Wiadomo panu, młodzi ludzie, po opuszczeniu ławy szkolnej, prowadzą życie tak burzliwe, niespokojne, że muszą dopiero się spotkać aby się przekonać jak bardzo jeszcze kochają się wzajem. Czasami wszakże budzi się wspomnienie młodości i niepodobna jest zapomnieć o sobie zupełnie, zwłaszcza kiedy się żyło tak blisko jak Lambert i ja: Nazywano nas Poeta i Pitagoras!
Wymieniłem moje nazwisko; ale, na jego dźwięk, twarz staruszka zasępiła się jeszcze bardziej.
— Nie zna pan tedy jego dziejów? odparł. Mój biedny bratanek miał zaślubić najposażniejszą pannę w Blois; ale w przeddzień ślubu oszalał.
— Lambert oszalał! wykrzyknąłem w osłupieniu, Jakim cudem? To była najwspanialsza pamięć, najtęższa głowa, najbystrzejszy mózg, jakie kiedykolwiek spotkałem! Wspaniały genjusz, nazbyt skłonny może do mistycyzmu, ale najlepsze serce w świecie! Zdarzyło mu się tedy coś bardzo nadzwyczajnego?
— Widzę że go pan dobrze znał, rzekł staruszek.
Zaczem, od Mer aż do Blois, rozmawialiśmy o moim biednym koledze, z długiemi dygresjami objaśniającemi szczegóły, które już przytoczyłem aby początek opowiadania uczynić bardziej zajmującym. Zwierzyłem wujowi tajemnice naszych studjów, rodzaj zajęć jego siostrzeńca; następnie starzec opowiedział mi wypadki zaszłe w życiu Lamberta od czasu jak się z nim rozstałem. Wedle pana Lefebvre, Lambert zdradzał jakoby pewne cechy szaleństwa przed swojem małżeństwem; cechy te jednak, dość wspólne wszystkim ludziom którzy kochają namiętnie, wydały mi się mniej charakterystyczne kiedy poznałem i gwałtowność jego uczucia i pannę de Villenoix. Na prowincji, w jej ubogiej duchem atmosferze, człowiek pełen nowych myśli i opanowany swoim systemem, jak Ludwik, mógł uchodzić conajmniej za oryginała. Mówił: Ten człowiek nie jest z mojego nieba, tam gdzie inni mówią: Nie zjemy razem beczki soli. Każdy utalentowany człowiek ma swoją osobną gwarę. Im szerszym genjusz, tem jaskrawsze dziwactwa, tworzące rozmaite stopnie oryginalności. Na prowincji oryginał uchodzi za wpół szalonego. Pierwsze słowa pana Lefebvre kazały mi tedy wątpić o szaleństwie mego kolegi. Słuchając opowiadania starca, krytykowałem je równocześnie w duchu. Najpoważniejszy fakt zdarzył się na kilka dni przed ślubem kochającej pary. Ludwik miał kilka napadów katalepsji. Pozostał przez pięćdziesiąt dziewięć godzin nieruchomo, z oczami w słup, nie jedząc i nie pijąc. W stan ten, czysto nerwowy, popadają niekiedy osoby owładnięte gwałtownemi namiętnościami; fenomen rzadki, ale którego objawy doskonale są znane lekarzom. Jeżeli co było osobliwe, to to, że Ludwik nie miał już dawniej napadów tej choroby, do której uspasabiał go i jego nawyk do ekstazy i jego poglądy. Ale organizacja jego zewnętrzna i wewnętrzna była tak doskonała, że z pewnością oparła się aż dotąd nadużyciom jego sił. Podniecenie, do jakiego musiało go doprowadzić oczekiwanie największej fizycznej rozkoszy, wzmożone u niego jeszcze czystością ciała i potęgą duszy, mogło łatwo wywołać owo przesilenie, którego skutki są równie mało znane jak przyczyny. Listy ocalone przypadkiem wyrażają zresztą dość dobrze przejście od czystego idealizmu, w którym żył dotąd, do najgwałtowniejszego sensualizmu. Niegdyś mieniliśmy cudownym ów fenomen ludzki w którym Lambert widział przypadkowy rozdział naszych dwuch natur, oraz objawy zupełnej nieobecności istoty wewnętrznej czyniącej użytek ze swych nieznanych zdatności pod wpływem niepochwytnej przyczyny. Choroba ta — otchłań równie głęboka jak sen — wiązała się z systemem dowodów, które Lambert dał w swoim Traktacie o woli. W chwili gdy p. Lefebvre opowiadał o pierwszym napadzie Ludwika, przypomniałem sobie nagle rozmowę, jaką mieliśmy na ten temat po przeczytaniu jakiejś lekarskiej książki.
— Głęboka medytacja, wzniosła ekstaza, rzekł w końcu, są może stanami katalepsji w zarodku.
W dniu w którym ujął tak zwięźle tę myśl, starał się powiązać zjawiska moralne zapomocą łańcucha następstw. Przechodził kolejno, krok po kroku, wszystkie akty inteligencji, zaczynając od prostych odruchów instynktu czysto animalnego który wystarcza tylu istotom, zwłaszcza ludziom wydającym wszystkie siły w zatrudnieniu wyłącznie mechanicznem; następnie przeszedł do skupień myśli, dochodząc do porównania, do refleksji, medytacji, wreszcie ekstazy i katalepsji. Niewątpliwie szeregując w ten sposób owe rozmaite stopnie wewnętrznych sił człowieka, Lambert wierzył z naiwnością młodzieńczą iż począł plan pięknego dzieła. Przypominam sobie, iż — jednym z owych zbiegów okoliczności, które każą wierzyć w przeznaczenie — trafiliśmy na wielką Martyrologię, zawierającą najciekawsze fakty zupełnej zatraty życia cielesnego, do jakiej człowiek może dojść w paroksyzmach swoich sił wewnętrznych. Zastanawiając się nad objawami fanatyzmu, Lambert powziął wówczas myśl, że grupy pojęć, którym dajemy miano uczuć, mogą być snadnie materjalnym wytryskiem jakiegoś fluidu, który ludzie wydzielają mniej lub więcej obficie, zależnie od sposobu w jaki organy ich wchłaniają substancje twórcze w środowisku w którem żyją. Zapaliliśmy się do katalepsji, i z zapałem jaki dzieci wnoszą w swoje przedsięwzięcia, próbowaliśmy znosić ból myśląc o czem innem. Zmęczyliśmy się bardzo, robiąc jakieś doświadczenia dość pokrewne tym, jakie zawdzięczamy konwulsjonistom z ubiegłego wieku, który to fanatyzm religijny posłuży kiedyś wiedzy. Stawałem Lambertowi na brzuchu i stałem tak przez kilka minut nie sprawiając mu najmniejszego bólu; ale, mimo tych szalonych prób, nie sprowadziliśmy ani jednego napadu katalepsji. Nawias ten wydał mi się potrzebny dla wyjaśnienia pierwszych moich wątpliwości, które p. Lefebvre rozproszył zupełnie.
— Skoro napad minął, rzekł, Ludwik popadł w głębokie przerażenie, w melancholję, której nic nie mogło rozprószyć. Podejrzewał się o impotencję. Zacząłem czuwać nad nim jak matka nad dziecięciem i zeszedłem go szczęśliwie w chwili, gdy miał podjąć na sobie operację, której Origenes, jak mniemał, zawdzięczał swój talent. Zabrałem go corychlej do Paryża, aby go powierzyć opiece p. Esquirol. W czasie podróży, Ludwik trwał w senności prawie nieustannej i nie poznawał mnie. W Paryżu, lekarze uznali sprawę za nieuleczalną, i radzili jednogłośnie zostawić go w najgłębszej samotności, nie mącąc ciszy potrzebnej dla nieprawdopodobnego zresztą wyleczenia. Kazali go pomieścić w chłodnej sali, gdzieby światło dzienne było ustawicznie przyćmione. — Panna de Villenoix, której zataiłem stan Ludwika (podjął starzec mrugając oczyma) ale której małżeństwo uchodziło za zerwane, przybyła do Paryża i dowiedziała się o wyroku lekarzy. Natychmiast odwiedziła mego bratanka który ledwo ją poznał; następnie, jako szlachetna dusza, postanowiła się poświęcić staraniom potrzebnym dla jego uleczenia. Byłoby to jej obowiązkiem, mówiła, gdyby Ludwik był jej mężem; czyż mniejsze obowiązki ma dla swego kochanka? Jakoż zabrała Ludwika do Villenoix, gdziej mieszkają od dwuch lat.
Zamiast jechać dalej, zatrzymałem się tedy w Blois, aby odwiedzić Ludwika. Poczciwy Lefebvre nie pozwolił mi zajechać gdzieindziej niż do niego, pokazał mi pokój siostrzeńca, książki i inne przedmioty będące niegdyś jego własnością. Przy każdym sprzęcie wydzierał się starcowi bolesny wykrzyknik świadczący o nadziejach jakie obudził w nim przedwczesny genjusz Lamberta, oraz o ciężkiej żałobie, w jakiej pogrążyła go ta niepowetowana strata.
— Ten chłopiec umiał wszystko, drogi panie! mówił kładąc na stole tom zawierający dzieła Spinozy. W jaki sposób tak tęga głowa mogła się tak rozprzęgnąć?
— Ba, rzekłem, czy to właśnie nie jest wynikiem jego silnego ustroju? Jeżeli w istocie jest pastwą owego niedostatecznie jeszcze zbadanego zjawiska, które nazywamy szaleństwem, byłbym skłonny odnieść przyczynę tego do jego namiętności. Studja jego, tryb życia doprowadziły jego siły i zdolności do stopnia potęgi, poza którem najlżejsze podrażnienie musiało pogwałcić naturę; miłość skruszyła je tedy lub wzbiła do jakiegoś nowego wyrazu, który może spotwarzamy określając go na nieznane. Może wreszcie widział w rozkoszach swego małżeństwa przeszkodę do doskonalenia swych zmysłów wewnętrznych i do lotu przez światy ducha.
— Drogi panie, rzekł starzec wysłuchawszy uważnie, wywody pańskie są zapewne bardzo logiczne, ale, gdybym je i pojął, czyż ta smutna wiedza pocieszyłaby mnie po stracie Ludwika?
Wuj Lamberta należał do ludzi, którzy żyją tylko sercem.
Nazajutrz udałem się do Villenoix. Poczciwiec odprowadził mnie aż do bram Blois. Kiedy znaleźliśmy się na drodze wiodącej do Villenoix, zatrzymał się i rzekł:
— Domyślasz się, że ja tam nie bywam. Ale proszę, nie zapominaj o tem co ci powiedziałem. W obecności panny de Villenoix, nie zdradzaj iż spostrzegasz że Ludwik jest szalony.
Przystanął nieruchomo w miejscu gdzieśmy się rozstali i patrzał za mną póki nie stracił mnie z oczu. Szedłem, nie bez głębokiego wzruszenia, do zamku Villenoix. Zaduma moja wzrastała za każdym krokiem tej drogi, którą Ludwik przebył tyle razy z sercem pełnem nadziei, z duszą upojoną wszystkiemi podnietami miłości. Krzewy, drzewa, wszystkie nierówności tej krętej drogi, której brzegi były poszarpane małemi wyrwami, budziły we mnie niezwykłe zajęcie. Siliłem się odnaleźć w nich wrażenia i myśli mego biednego kolegi. Bezwątpienia owe wieczorne rozmowy, u tej szczerby w murze gdzie luba się z nim spotykała, objawiły pannie de Villenoix tajemnice tej tak szlachetnej i szerokiej duszy, tak jak mnie objawiła się ona kilka lat wprzódy. Ale faktem, który zaprzątał mnie najbardziej, i który, wśród religijnych niemal uczuć jakie mnie wiodły, zaprawiał mą pielgrzymkę olbrzymiem zaciekawieniem, była owa wspaniała wiara panny de Villenoix, którą staruszek mi wytłómaczył: Czyżby ona sama, z biegiem czasu, zaraziła się szaleństwem swego kochanka, lub też czy wniknęła tak głęboko w jego duszę, iż mogła pojąć wszystkie jej myśli, nawet najbardziej mętne? Gubiłem się w tym cudownym problemie uczucia, przewyższającego najpiękniejsze natchnienia miłości i jej najwznioślejsze poświęcenia. Umrzeć dla drugiej istoty jest ofiarą niemal pospolitą. Żyć wiernym jednej miłości, to heroizm który dał pannie Dupuis nieśmiertelność. Skoro Napoleon Wielki i lord Byron mieli następców w sercu tych które kochali, wolno podziwiać tę wdowę po Bolingbroku; ale panna Dupuis mogła żyć wspomnieniem kilku lat szczęścia, gdy panna de Villenoix, zaznawszy z miłości jedynie jej pierwsze wzruszenia, była dla mnie typem poświęcenia w jego najszerszym wyrazie. Oszalawszy nieomal, była wzniosła; ale rozumiejąc, tłómacząc szaleństwo, pięknościom wielkiego serca przydawała arcydzieło uczucia godne aby je studjować. Kiedy ujrzałem smukłe wieżyczki zamkowe, których widok tak często musiał przyprawiać o drżenie biednego Ludwika, serce moje zabiło żywo. Wcieliłem się, można powiedzieć, w jego życie i dolę, przypominając sobie wszystkie wydarzenia naszej młodości. Wreszcie wszedłem w wielki opustoszały dziedziniec i dostałem się do sieni zamkowej nie spotkawszy nikogo. Odgłos moich kroków sprowadził starszą kobietę, której oddałem list p. Lefebvre do panny de Villenoix. Niebawem taż sama kobieta wróciła po mnie i wprowadziła mnie do sali wyłożonej białym i czarnym marmurem, o zamkniętych okienicach. W głębi sali ujrzałem niewyraźnie Ludwika Lambert.
— Niech pan zechce usiąść, rzekł łagodny głos idący wprost do serca.
Panna de Villenoix znalazła się niepostrzeżenie obok mnie, i przyniosła mi bez szelestu krzesło, które nie odrazu przyjąłem. Ciemność była tak głęboka, że, w pierwszej chwili, panna de Villenoix i Ludwik robili na mnie wrażenie dwuch czarnych brył, odcinających się na tle tej mrocznej atmosfery. Usiadłem, zdjęty tem uczuciem jakie ogarnia nas, prawie mimo naszej woli, pod ciemnemi arkadami kościoła. Oczy moje, jeszcze pełne blasku słońca, stopniowo dopiero przyzwyczaiły się do tej sztucznej nocy.
— Ten pan, rzekła, to twój przyjaciel szkolny.
Lambert nie odpowiedział. Dojrzałem go wreszcie, a widok ten wyrył się nazawsze w mej pamięci. Stał wsparty łokciami na gzymsie boazerji, tak iż tors jego jakgdyby się uginał pod ciężarem pochylonej głowy. Włosy, długie jak u kobiety, spadały mu na ramiona i okalały twarz w sposób dający jej podobieństwo z popiersiami wielkich ludzi z epoki Ludwika XIV. Twarz jego była zupełnie biała. Pocierał raz po raz jedną nogę o drugą machinalnym ruchem, którego nic nie mogło wstrzymać, a to nieustanne tarcie dwuch kości wydawało okropny chrzęst. Obok niego znajdował się tapczan z mchu ułożony na desce.
— Bardzo rzadko zdarza mu się położyć, rzekła panna de Villenoix, mimo że za każdym razem śpi przez kilka dni.
Ludwik stał tak w pozycji, w której go ujrzałem, dzień i noc, z nieruchomemi oczyma, nie spuszczając ani nie podnosząc powiek. Spytawszy panny de Villenoix czy światło nie uraziłoby Ludwika, na jej odpowiedź uchyliłem lekko żaluzje; wówczas mogłem ujrzeć wyraz twarzy mego przyjaciela. Niestety! była już pomarszczona, wyblakła, bez blasku w oczach, które stały się szkliste jak oczy ślepego. Wszystkie rysy jego zdawały się ściągnięte konwulsyjnie ku szczytowi głowy. Próbowałem mówić doń kilkakrotnie, ale nie usłyszał. Był to szczątek wyrwany z grobu, zdobycz życia na śmierci, lub śmierci na życiu. Bawiłem tam blisko od godziny, tonąc w nieokreślonej zadumie, wydany na łup mnóstwa bolesnych myśli. Słuchałam panny de Villenoix, która opowiadała mi wszystkie szczegóły tego życia podobnego życiu dziecka w kolebce. Nagle Ludwik przestał pocierać nogą o nogę i rzekł zwolna:
Anioły są białe.
Niepodobna mi oddać wrażenia, jakie na mnie uczyniło to słowo, dźwięk tego tak ukochanego głosu, którego mozolnie wyczekiwane akcenty zdawały się dla mnie na zawsze stracone. Bezwiednie oczy napełniły mi się łzami. Mimowolne przeczucie przebiegło nagle mą duszę; zbudziło się we mnie powątpiewanie czy Ludwik postradał rozum. Byłem zupełnie pewny, że mnie nie widział ani nie słyszał; ale harmonje jego głosu, zdające się świadczyć o niebiańskiem szczęściu, użyczyły tym słowom nieodpartej mocy. Słowa jego — niezupełne objawienie nieznanego świata — rozległy się w naszych duszach niby jakiś wspaniały dźwięk dzwonów kościelnych w głębokiej nocy. Nie dziwiłem się już, że panna de Villenoix uważa Ludwika za zupełnie zdrowego na umyśle. Może życie duszy unicestwiło w nim życie ciała. Może towarzyszka jego miała, jak ja w tej chwili, nieokreślone przeczucie tej melodyjnej i czarownej natury, którą my zowiemy, w jej najszerszem pojęciu, NIEBEM. Ta kobieta, ten anioł, była tam wciąż, siedząc przy krosnach, i za każdym razem kiedy przewlekała igłę, obejmowała Lamberta łagodnem i smutnem spojrzeniem. Niezdolny znieść tego straszliwego widowiska — nie umiałem bowiem, jak panna de Villenoix, odgadnąć wszystkich jego tajemnic — wyszedłem; poszliśmy się przejść nieco, aby pomówić o niej i o Lambercie.
— Bezwątpienia, rzekła, Ludwik musi wydawać się obłąkanym; ale nie jest nim, jeżeli słowo obłąkany określa jedynie tych, u których, z niewiadomych przyczyn, mózg się spaczy i których czyny stają się zupełnie bezrozumne. U mego męża wszystko kojarzy się doskonale. Jeżeli pana nie poznał fizycznie, niech pan nie sądzi że pana nie widział. Zdołał się wyzwolić od swego ciała i widzi nas pod inną postacią, nie wiem jaką. Kiedy mówi, wyraża cudowne rzeczy. Jedynie zdarza się dość często, że kończy słowami myśl rozpoczętą w jego duchu, lub też zaczyna zdanie, które kończy w myśli. Dla innych wydałby się niespełna rozumu; dla mnie, która żyję w jego myśli, wszystkie jego idee są jasne. Przebiegam drogę dokonaną przez jego umysł, i, mimo że nie znam wszystkich jej zakrętów, potrafię jednak znaleźć się z nim u celu. Komuż nie zdarzyło się nieraz myśleć o rzeczy błahej, która, drogą wypływających z niej pojęć lub wspomnień, pociągnie go ku doniosłym myślom? Często, mówiąc o jakim błahym przedmiocie, niewinnym punkcie wyjścia nagłej medytacji, myśliciel zapomina lub zmilcza oderwane łączniki, które doprowadziły go do konkluzji, i zaczyna dalej mówić, ukazując jedynie ostatnie ogniwo tego łańcucha refleksji. Zwykli ludzie, którym ta chyżość wizji myślowej jest obca, nieświadomi pracy wewnętrznej ducha, zaczynają śmiać się z marzyciela i uważają go za szaleńca, jeżeli podlega takim zapomnieniom. Ludwik jest wciąż taki: bezustanku buja w przestrzeniach myśli i szybuje w nich z chyżością jaskółki; umiem podążać za nim w jego zwrotach. Oto dzieje jego szaleństwa. Może kiedyś Ludwik powróci do tego życia w którem my wegetujemy; ale, jeśli oddycha powietrzem niebios przed czasem w którym nam będzie dozwolone w nich istnieć, czemu mielibyśmy pragnąć jego powrotu między nas? Mnie wystarcza że słyszę bicie jego serca, całe moje szczęście jest być przy nim. Czyż nie jest zupełnie moim? Od trzech lat, na dwa zawody, posiadałam go przez kilka dni: w Szwajcarji, dokąd go zawiozłam, i w Bretanji, na jakiejś wyspie gdzie bawiłem z nim dla kąpieli morskich. Byłam dwa razy bardzo szczęśliwa! Mogę żyć wspomnieniami.
— Ale, rzekłem, czy pani spisuje słowa, które mu się wymykają?
— Po co? odparła.
Umilkłem; wiedza ludzka zdała mi się czemś bardzo małem wobec tej kobiety.
— W epoce gdy zaczął mówić, dodała, zdaje mi się że spisałam pierwsze jego myśli, ale później poniechałam tego; wówczas nie rozumiałam jeszcze nic z tego co mówił.
Spojrzałem na nią z wyrazem prośby; zrozumiała, i oto co mogłem ocalić od zapomnienia:


I.

Tu na ziemi wszystko jest wytworem SUBSTANCJI ETERYCZNEJ, będącej wspólną podstawą wielu zjawisk, znanych pod niewłaściwemi nazwami elektryczności, ciepła, światła, fluidu galwanicznego, magnetycznego etc. Powszechność przeobrażeń tej substancji stanowi to, co pospolicie zowie się materją.

II.

Mózg jest zbiornikiem, w który ZWIERZĘ przenosi to, co, wedle siły tego narządu, każda z jego organizacji może wchłonąć z tej SUBSTANCJI, i skąd ona wychodzi przekształcona w wolę.
Wola jest to fluid, właściwy każdej istocie obdarzonej ruchem. Stąd niezliczone postacie, które obleka ZWIERZĘ, i które są wynikiem jej kombinacji z SUBSTANCJĄ. Instynkty jego są wytworem konieczności, nałożonych przez środowisko w którem się rozwija. Stąd jego odmiany.

III.

W człowieku wola staje się siłą która mu jest właściwą, i która przewyższa co do nasilenia własność tę u innych gatunków.

IV.

Przez swoje stałe odżywienie, wola wiąże się z SUBSTANCJĄ, którą odnajduje we wszystkich przeobrażeniach, przenikając ją myślą, będącą swoistym wytworem woli ludzkiej, kombinowanym z odmianami SUBSTANCJI.

V.
Z mniejszej lub większej doskonałości ustroju ludzkiego płyną niezliczone formy jakie obleka myśl.

VI.

Wola wyraża się zapomocą organów, pospolicie nazwanych pięcioma zmysłami, a które są tylko jednym, t. j. zdolnością widzenia. Tak dotyk jak smak, słuch jak węch, są wzrokiem dostosowanym do przeobrażeń SUBSTANCJI, którą człowiek może uchwycić w dwuch jej stanach: przeobrażoną i nieprzeobrażoną.

VII.

Wszystkie rzeczy wchodzące formą w dziedzinę jedynego zmysłu t. j. zdolności widzenia, sprowadzają się do kilku zasadniczych ciał, których pierwiastki są w powietrzu, w świetle lub w pierwiastkach powietrza i światła. Dźwięk jest modyfikacją powietrza; wszystkie barwy są modyfikacjami światła; wszelki zapach jest kombinacją powietrza i światła. Tak więc cztery wyrazy materji w stosunku do człowieka, dźwięk, barwa, zapach i kształt mają toż samo pochodzenie; niedaleki bowiem jest dzień, w którym odnajdzie się filiacje pierwiastków światła w pierwiastkach powietrza. Myśl, zrodzoną ze światła, wyrażamy słowem, które rodzi się z dźwięku. Dla niego tedy, wszystko pochodzi z SUBSTANCJI, której przeobrażenia różnią się jedynie LICZBĄ, pewnem dawkowaniem, którego stosunki wydają osobniki lub rzeczy z zakresu tego co nazwano KRÓLESTWAMI.

VIII.

Kiedy SUBSTANCJA wchłonięta jest w dostatecznej ilości, czyni ona z człowieka narząd o olbrzymiej sile, stykający się z samą istotą SUBSTANCJI i działający na zorganizowaną naturę nakształt wielkich strumieni, które pochłaniają małe. Chcenie wprawia w ruch tę niezależną od myśli siłę, która, przez swoje skupienie, uzyskuje niektóre własności SUBSTANCJI, jak szybkość światła, przenikanie elektryczności, zdolność nasycania ciał; — a trzeba do nich dodać rozumienie własnej możności. Ale istnieje w człowieku pewien czynnik pierwotny i naczelny, nie znoszący żadnej analizy. Rozłożymy całego człowieka, odkryjemy może pierwiastki myśli i woli; ale zawsze spotkamy, bez możności rozwiązania, owo X, o które niegdyś się rozbijałem. To X, to jest SŁOWO, którego działanie pali i pożera tych którzy nie są przygotowani do jego przyjęcia. Rodzi ono nieustannie SUBSTANCJĘ.

IX.

Gniew, jak wszystkie wyrazy naszych namiętności, jestto prąd siły ludzkiej działający elektrycznie; wstrząśnienie jego, w momencie wyzwalania, działa na wszystkie osoby obecne, nawet gdy nie są jego przedmiotem ani przyczyną. Czyż nie zdarzają się ludzie, którzy, przez wyładowanie swego chcenia, doprowadzają do szczytu uczucia mas?

X.

Fanatyzm i wszystkie uczucia, to są żywe siły. U pewnych istot siły te stają się rzekami woli, które jednoczą i porywają wszystko.

XI.

Jeżeli przestrzeń istnieje, niektóre zdolności dają moc przebycia jej z taką chyżością, że w skutku równa się to z jej zniesieniem. Od twego łóżka do krańców świata są tylko dwa kroki: WOLA — WIARA!

XII.
Fakty są niczem, nie istnieją, istnieją w nas jedynie idee.

XIII.

Świat idej rozpada się na trzy sfery: sferę instynktu, abstrakcji, widzenia[17].

XIV.

Największa część widzialnej ludzkości, część najsłabsza, zamieszkuje sferę instynktu. Ludzie instynktu rodzą się, pracują i umierają, nie wznosząc się do drugiego stopnia inteligencji ludzkiej: do abstrakcji.

XV.
Przy abstrakcji zaczyna się społeczeństwo. Jeżeli abstrakcja w porównaniu z instynktem jest potęgą niemal boską, jest ona niesłychaną słabością w porównaniu z darem widzenia, który jedyny może wytłómaczyć Boga. Abstrakcja obejmuje całą naturę w zarodku bardziej wewnętrznie, niż ziarno obejmuje system rośliny i jej produkty. Z abstrakcji rodzą się prawa, sztuki, interesy, idee społeczne. Jest ona chwałą i przekleństwem świata; chwałą, ponieważ stworzyła społeczeństwo; przekleństwem, ponieważ zwalnia człowieka od wejścia w sferę widzenia, które jest jedną z dróg do nieskończoności. Człowiek sądzi wszystko za pomocą swoich abstrakcji, dobro, zło, cnotę, zbrodnię. Jego formuły prawne to są szale, sprawiedliwość jego jest ślepa: sprawiedliwość boża widzi, w tem jest wszystko. Są oczywiście i istoty pośrednie, które dzielą królestwo instynktu od królestwa abstrakcji, i w których instynkt kombinuje się z abstrakcją w nieskończonych proporcjach. Jedni mają więcej instynktu niż zdolności abstrakcyjnych — i vice versa — niż drudzy. Wreszcie, są istoty, w których dwa te działania zobojętniają się działając z równą siłą.

XVI.

Widzenie polega na tem, aby widzieć zarówno zjawiska świata materjalnego jak duchowego w ich pierwotnych i następowych rozgałęzieniach. Najwspanialsze umysły ludzkie to te, które wyszły z mroków abstrakcji aby dojść do światła widzenia. (Specialité, species, wzrok, wzierać, widzieć wszystko i od jednego razu; speculum zwierciadło lub zdolność ocenienia rzeczy oglądaniem jej w całości.) Jezus był widzącym, widział fakt w jego korzeniach i jego owocach, w przeszłości która go poczęła, w obecności w której się objawiał, w przyszłości w której się rozwijał; wzrok jego przenikał cudze myśli. Doskonałość wewnętrznego wzroku rodzi dar widzenia. Widzenie góruje nad intuicją. Intuicja jest jedną ze zdolności WEWNĘTRZNEGO CZŁOWIEKA, którego widzenie jest atrybutem. Działa ona zapomocą nieuchwytnego poczucia, którego ten kto mu jest posłuszny jest nieświadom: Napoleon usuwający się instynktownie z miejsca nim kula w nie uderzyła.

XVII.

Między sferą widzenia a sferą abstrakcyjności znajdują się, tak jak pomiędzy tą ostatnią a instynktem, istoty, w których rozmaite przymioty tych dwóch królestw kojarzą się i wydają mięszańców: genjalnych ludzi.

XVIII.
Widzący jest nieodzownie najdoskonalszym wyrazem CZŁOWIEKA, ogniwem łączącem świat widzialny ze światami wyższemi: działa, widzi i czuje swojem WNĘTRZEM. Człowiek abstrakcji myśli. Człowiek instynktu działa.

XIX.

Stąd trzy stopnie dla człowieka: człowiek instynktu jest poniżej miary; człowiek abstrakcji jest na poziomie; widzący jest powyżej. Widzenie otwiera człowiekowi jego prawdziwe szranki, nieskończoność zaczyna w nim kiełkować; w niej widzi swój los.

XX.

Istnieją trzy światy: NATURALNY, DUCHOWY, BOSKI. Ludzkość przechodzi przez świat naturalny, który nie jest stały ani w swojej istocie ani w swoich własnościach. Świat duchowy jest stały w swojej istocie, a ruchomy w swoich własnościach. Świat boski jest stały i w swoich własnościach i w swojej istocie. Istnieje zatem nieodzownie obrządek materjalny, obrządek spirytualny, obrządek boski; trzy formy, które wyrażają się czynem, słowem, modlitwą, inaczej mówiąc faktem, pojęciem i miłością. Człowiek instynktu żąda faktów, człowiek abstrakcji zaprząta się ideami, widzący widzi cel, dąży do Boga, którego przeczuwa lub ogląda.
Toteż, pewnego dnia, odwrotne znaczenie słów ET VERBUM CARO FACTUM EST będzie może streszczeniem nowej Ewangelji, która powie: I CIAŁO STANIE SIĘ SŁOWEM, STANIE SIĘ SŁOWEM BOŻEM.

XXII.

Zmartwychwstanie spełnia się wiatrem niebios, który zamiata światy. Anioł niesiony wiatrem nie powiada: „Umarli, wstańcie!” ale powiada „Niech żywi wstaną”.


Oto myśli, które zdołałem, nie bez wielkiego trudu, oblec w kształty dostępne dla naszych pojęć. Są i inne, które Paulina spamiętała dokładniej, nie wiem czemu, i które przepisałem; ale są one wręcz rozpaczliwe, kiedy, wiedząc z jakiej inteligencji wyszły, silimy się je zrozumieć. Przytoczę z nich kilka, aby dopełnić obrazu tej postaci; może też i dlatego, że, w tych ostatnich myślach, formuła Lamberta ogarnia światy lepiej od poprzedzającej, która odnosi się jakgdyby tylko do ruchu zoologicznego. Ale, między temi fragmentami, istnieje widoczny związek w oczach osób, dość rzadkich zresztą, które lubią się nurzać w tych otchłaniach intelektualnych.


I.

Wszystko istnieje na świecie jedynie przez ruch i liczbę.

II.

Ruch jest poniekąd liczbą działającą.

III.

Ruch jest wynikiem siły zrodzonej przez słowo i przez opór który jest materją. Bez oporu, ruch byłby bez rezultatu, działanie jego byłoby nieskończone. Przyciąganie Newtona nie jest prawem, ale objawem ogólnego prawa powszechnego ruchu.

IV.

Zależnie od oporu, ruch wydaje kombinację którą jest życie; z chwilą gdy jeden lub drugi przeważa, życie ustaje.

V.
Nigdzie ruch nie jest bezpłodny, wszędzie rodzi liczbę; ale może być zobojętniony silniejszym oporem, jak w minerale.

VI.

Liczba, która wydaje wszelkie odmiany, rodzi również harmonję, która, w swojem najwyższem pojęciu, jest związkiem między częściami a jednością.

VII.

Bez ruchu wszystko byłoby jedną i tą samą rzeczą. Jego wytwory, tożsame w swej istocie, różnią się jedynie liczbą, która wydała właściwości.

VIII.

Człowiek stoi właściwościami, anioł istotą.

IX.

Łącząc swoje ciało z czynnością zasadniczą, człowiek może dojść do tego aby się zjednoczyć ze światłem przez swoje WNĘTRZE.

X.

Liczba jest świadkiem intelektualnym, który przynależy jedynie człowiekowi i przez którego ten może dojść do poznania słowa.

XI.

Istnieje liczba, której Nieczysty nie przekracza, liczba w której stworzenie się kończy.

XII.
Jedność była punktem wyjścia wszystkiego co powstało; wyszły z niej rzeczy złożone, ale koniec musi być tożsamy z początkiem. Stąd ta duchowa formuła: jedność złożona, jedność zmienna, jedność stała.

XIII.

Wszechświat jest tedy rozmaitością w jedności. Ruch jest środkiem, liczba rezultatem. Celem jest powrót wszystkich rzeczy do jedności, która jest Bogiem.

XIV.

TRZY i SIEDEM są to dwie największe liczby spirytualne.

XV.

TRZY jest to formuła światów stworzonych. Jest spirytualnym znakiem stworzenia, tak jak materjalnym znakiem obwodu. W istocie, Bóg posługiwał się jedynie krzywiznami. Linja prosta jest atrybutem nieskończoności; toteż człowiek, który przeczuwa nieskończoność, odtwarza ją w swoich dziełach. DWA jestto liczba płodzenia. TRZY jest liczbą istnienia, która obejmuje płodzenie i jego produkt. Dodajcie poczwórność, a będziecie mieli SIEDEM, które jest formułą nieba. Bóg jest ponad tem, jest jednością.


Odwiedziwszy jeszcze raz Lamberta, pożegnałem jego żonę i wróciłem opanowany myślami tak zabójczemi dla praktycznego życia, że, mimo przyrzeczeń poniechałem powrotu do Villenoix. Widok Ludwika wywarł na mnie jakieś dziwnie ponure wrażenie. Lękałem się znów znaleźć w tej odurzającej atmosferze, w której ekstaza stawała się zaraźliwa. Każdy doświadczyłby, jak ja, chęci rzucenia się w nieskończoność, tak samo jak żołnierze zabijali się wszyscy na posterunku, gdzie popełnił samobójstwo jeden z nich w obozie w Boulogne. Wiadomo, że Napoleon musiał spalić ten lasek, zawierający myśl, która doszła do stanu chorobliwych miazmatów. Może pokój Ludwika był podobny owemu posterunkowi? Dwa te fakty byłyby nowym dowodem na rzecz jego systemu o przenoszeniu woli. Odczuwałem tam dziwne zaburzenia, przewyższające najfantastyczniejsze objawy spowodowane kawą, herbatą, snem i gorączką, tajemniczemi czynnikami których straszliwe działanie owłada tak często naszą głową. Byłbym może zdołał przeobrazić w całkowitą książkę te wszystkie myśli, zrozumiałe jedynie dla niewielu umysłów, nawykłych pochylać się nad brzegiem otchłani, w nadziei ujrzenia ich dna. Życie tego olbrzymiego mózgu, który, bezwątpienia, zaczął pękać ze wszystkich stron niby zbyt wielkie cesarstwo, znalazłoby się tam rozwinięte w opowiadaniu wizji tej istoty, niezupełnej przez nadmiar siły lub przez słabość; ale wolałem raczej zdać sprawę ze swoich wrażeń, niż napisać utwór mniej lub więcej poetycki.
Ludwik umarł mając dwadzieścia ośm lat, 25 września r. 1824, w ramionach swej przyjaciółki. Kazała go pochować na wysepce w parku w Villenoix. Na grobie jego wznosi się prosty kamienny krzyż, bez nazwiska, bez daty. Kwiat zrodzony nad przepaścią miał w nią spaść nieznany, z nieznanemi swemi barwami i zapachami. Czyż nie pragnął często, jak wielu ludzi niezrozumianych, zanurzyć się dumnie w nicość i zatracić w niej tajemnice swego życia! Jednakże panna de Villenoix miałaby prawo wyryć na tym krzyżu nazwisko Lamberta ryjąc swoje własne. Od straty męża, czyż to nowe zjednoczenie nie jest nadzieją wszystkich jej godzin? Ale próżności cierpienia obce są wiernym duszom. Villenoix rozpada się w ruinę. Żona Lamberta nie mieszka już tam, z pewnością aby czuć się tam w wyobraźni tak jak żyła niegdyś. Czyż nie słyszano niedawno, jak z jej ust wyszły te słowa:

— Ja miałam jego serce, Bogu należy się jego duch!



W zamku Saché, czerwiec — lipiec 1832.


KONIEC




  1. Właściwie avoué, t. zn. raczej pełnomocnik prowadzący interesy klientów. W polskim języku (i obyczaju) niema tego ścisłego rozróżnienia pomiędzy avoué, a właściwym adwokatem, avocat.
  2. Histoire des Oeuvres de Balzac.
  3. A. Cerfberr i Christophe:Repertoire de la Comédie Humaine, Paris 1893. (Dzieło nagrodzone przez Akademję Francuzką).
  4. Fizjologja małżeństwa, rozdz. XXX.
  5. Istotnie nietrudnoby znaleźć przykłady tego co surowi krytycy mienią „szarlatanerją” Balzaka. Podam jeden, który musiał mnie uderzyć bardziej niż inne. To ów „Polak” w Kuzynce Bietce, hrabia Wacław Steinbock, którego Balzac wyposaża krwią skandynawską, aby poten najspokojniej demonstrować na nim psychologję Słowianina; przyczem podaje krótki rys geografji i historji Polski, aby, na podstawie tych dokumentów, dojść do odkrycia, iż ambicję Wacława podrażniło to, że kobieta która mu się podoba nie zwraca na niego uwagi!
  6. Korekty te miały ogromne znaczenie dla twórczości i dla właściwości stylowych Balzaka. To, co oddawał za pierwszym razem do druku, to był ledwie szkic; poprawiając korektę dopisywał wyrazy, zdania, ustępy, stronice i znów oddawał do drukarni; w następnej korekcie toż samo, i tak po kilka razy. Korektę każdej stronicy oddawano mu na wielkim arkuszu papieru, który wracał zarysowany dopiskami, strzałkami, odsyłaczami we wszystkich kierunkach.
  7. „...Pracuję ośmnaście godzin na dobę. Zauważyłem błędy stylu, które szpecą Jaszczura, poprawiam go aby był bez skazy, ale, po dwóch miesiącach pracy, po wydrukowaniu nowego wydania, spostrzegam jeszcze setki błędów...
    „Toż samo z Szuanami. Napisałem ich w całości na nowo, i to drugie wydanie, które ma się ukazać, ma jeszcze wiele skaz.”
    „...Po trzech miesiącach pracy, przerabiam Ludwika Lambert. Wczoraj, przyjaciel, jeden z tych którzy nie kłamią, którzy mówią nam prawdę, przyszedł do mnie i przestudjowaliśmy moje dzieło... Wykazał mi tysiąc błędów. Wieczorem, sam płakałem z rozpaczy i wściekłości, które ogarniają, kiedy, po takim ogromie pracy, spostrzega się swoje błędy. — Zabieram się do roboty i za miesiąc lub dwa wypuszczę w świat Ludwika Lambert poprawionego...” (List do pani Hańskiej).
  8. Nouveaux essais de critique et d’histoire.
  9. Powieści Balzaka, które wydałem dotąd, najlepiej czytać jest w następującym porządku:Cezar Birotteau, Ojciec Goriot, Dwaj poeci, Stracone złudzenia, Cierpienia wynalazcy, Blaski i nędze życia kurtyzany, Ostatnie wcielenie Vautrina. Ostatnich sześć powieści łączy się z sobą najściślej. Kawalerskie gospodarstwo, Córka Ewy, Muza z zaścianka stykają się z tamtym łańcuchem licznemi odnogami. Natomiast Fizjologja małżeństwa i Małe niedole pożycia małżeńskiego, włączone przez Balzaka do Komedji ludzkiej jako „Studja analityczne”, są napisane niejako na marginesie całości.
  10. Emanuel Svedberg, wyniesiony przez królową Ulrykę-Eleonorę do stanu szlacheckiego z nazwiskiem Swedenborg, urodził się w Sztokholmie w r. 1668, umarł w Londynie w r. 1772. Genjalny matematyk, badacz przyrody i wynalazca, był zarazem wizjonerem i mistykiem, twórcą systemu, z którego Balzac przytacza niektóre rysy.
  11. W oryginale: vrai; przetłómaczony na obcy język, wywód ten staje się tem samem dość wątpliwy.
  12. T. j. jednego z tych którzy się pogodzili z nowym porządkiem i uznali Rewolucję.
  13. W oryginale: faisant, na co polska gwara szkolna nie posiada właściwego odpowiednika.
  14. La volition.
  15. Stracone złudzenia.
  16. Savonette a vilani, tak nazywano urzędy która nieszlachta kupowała dla zyskania szlachectwa.
  17. Specialité.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.