<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Męczeńska włóczęga
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom I
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
POCHÓD WIDM.

Nie mogę innem słowem określić naszego pochodu od rzeki Iro do granicy Tybetu.
1740 kilometrów przez śnieżne stepy, góry i przez pustynię Gobi przebyliśmy w 48 dni!
Szliśmy, ukrywając się przed ludźmi, robiąc jak najkrótsze i najniezbędniejsze popasy w najdzikszych miejscowościach, żywiąc się surowem mięsem, aby dymem ogniska nie zwabiać do siebie tubylców, a na popasach nocnych odrywając ubranie od pozbawionego skóry, krwawiącego się ciała, walcząc uporczywie i bezowocnie ze zjadającemi nas pasożytami.
Była to Odyseja męczeństwa.
Gdy zmuszeni byliśmy zdobywać barana lub byka dla naszej „intendentury“, posyłaliśmy tylko dwóch nieuzbrojonych ludzi, którzy podawali się za robotników, jadących z ramienia kolonistów rosyjskich w celu kupna bydła u Mongołów.
Nie mogliśmy nawet polować, chociaż spotykaliśmy ciągle duże stada antylop i skalnych baranów. Obawialiśmy się huku strzałów, które mogły zwrócić na nasz oddział niepożądaną uwagę ludności.
Na szczęście koczowiska mongolskie były już przeniesione w stronę głównej, południowej drogi karawanowej.
W sercu dawnych posiadłości Dżengiza i jego potomków, imperatorów i chanów, prawie wcale nie spotykaliśmy osad tubylczych.
Za Bałyrem, na ziemi lamy Jassaktu chana, który osiadł na tronie przodków po otruciu brata, z rozkazu „Żywego Boga“ w Urdze, spotkaliśmy koczujących na granicy Naron-Khuhu-Gobi bogatych Tatarów i Kirgizów rosyjskich, którzy po ucieczce z Syberji zaszli aż tutaj.
Przyjęli nas bardzo serdecznie i gościnnie. Dali nam kilka byków i trzydzieści sześć cegieł chińskiej herbaty zielonej, która jest najlepszą „monetą“ śród koczowników Azji.
Ci Tatarzy ocalili nas od niechybnej zguby, gdyż wytłumaczyli nam, że przez Gobi w tej porze roku konno przejechać nam się nie uda. Ani śladu pożywienia nie moglibyśmy znaleźć w pustyni.
Musieliśmy wynaleźć wielbłądy i zamienić je za nasze zmordowane konie i inne przedmioty.
Jeden z Tatarów podjął się przeprowadzenia takiej wymiany, i nazajutrz sprowadził do nas bogatego Mongoła — Ordosa, który dał nam dziewiętnaście wielbłądów wzamian za wszystkie nasze konie, za karabin, rewolwer i siodło kozackie.
Ten sam Mongoł udzielił nam przyjacielskiej rady, abyśmy odwiedzili święty klasztor Narabanczi, ostatnią świątynię lamaicką w drodze z Mongolji do Tybetu.
Opowiedział nam, że święty hutuhtu klasztoru jest „przeistoczonym Buddhą“ i czułby się dotknięty, gdybyśmy nie wstąpili do „kure“ i nie zanieśli naszych modłów przed srebrny posąg starożytnego Buddhy w „świątyni błogosławieństwa“. Tam zwykle modlą się pielgrzymi, dążący do „ogniska mądrości i błogości“, Lhassy, stolicy Dalaj-Lamy, największego dostojnika buddyjskiego.
Mój Kałmuk-lamaita gorąco podtrzymywał Mongoła.
Postanowiłem jechać z Kałmukiem, aby zadośćuczynić wymaganiom kultu i prawu obyczajowemu. Tatarzy dali mi kilka dużych jedwabnych szalików — „chatyków“ na podarunki oraz ofiary i okulbaczyli dla nas cztery wspaniałe wierzchowce; mieliśmy więc po dwa konie na zmianę.
Do Narabanczi — Kure było około 90 kilometrów, lecz, wyjechawszy z koczowiska Tatarów koło jedenastej rano, przed wieczorem już wchodziłem do olbrzymiej jurty świętego hutuhtu.
Był to chudy, ogolony człowiek w wieku średnim, podobny do księdza katolickiego. Miał twarz zeszpeconą przez ospę, bystre czarne oczy i dobrotliwy uśmiech na wynędzniałej, ascetycznej twarzy. Odziany był w czerwony płaszcz jedwabny, przepasany żółtą wstęgą, oznaką jego duchownej godności.
Nazywał się Dżełyb-Dżamsrap-hutuhtu.
Powitał nas bardzo uprzejmie i zaznaczył, że jest wzruszony uszanowaniem przez cudzoziemców pobożnego obyczaju mongolskich pielgrzymów i ofiarowaniem mu z należytą ceremonją tradycyjnego „chatyka“. Tę ceremonję zawdzięczałem Kałmukowi, który starannie uczył mnie, jak mam złożyć pasmo jedwabnej materji, w jaki sposób przerzucić ją przez wyciągnięte ręce i jaką stroną podać hutuhcie.
Bardzo uważnie wysłuchawszy mojej opowieści o naszej ucieczce, o zbrodniach bolszewików i o dalszych planach, hutuhtu dał mi cenne wskazówki, dotyczące drogi do Tybetu, i wydał mi list polecający do przeorów i rad lamów tych klasztorów, które leżały na naszej drodze. Imię Dżełyba było w wielkiem poszanowaniu u wszystkich lamaitów, gdyż słynął on jako głęboki znawca starych ksiąg religijnych, oraz jako założyciel i kierownik klasztoru najsurowszych obyczajów. Jak się przekonałem później, imię hutuhtu Narabanczi było znane i szanowane w „kraju bogów“ t. j. w Tybecie, i nawet w starobuddyjskich świątyniach Chin.
Spędziliśmy noc w pięknej jurcie przeora. Zdobiły ją czerwone i karmazynowe zasłony i draperje jedwabne, czerwone, lakierowane umeblowanie chińskie, upiększone mitologicznemi malowidłami i srebrem, ołtarz, na którym stał posąg Buddhy z bronzu, oraz cały szereg srebrnych i złotych miseczek ofiarnych, lampek i świeczników.
Wczesnym rankiem odwiedziliśmy „świątynię błogosławieństwa“.
Był to wielki budynek modrzewiowy architektury chińskiej. Wysokie kolumny, pomalowane i polerowane na czerwono; spuszczające się z sufitu jedwabne makaty chińskie i indyjskie, święte obrazy z wizerunkami bogów, bogiń i demonów; ołtarz z przedmiotami rytualnemi i ze wspaniałemi świecznikami złotemi, wielki posąg śpiącego Buddhy; czarne szafy chińskie z figurami mniejszych bóstw; tron, na którym podczas wielkich ceremonij religijnych siedzi „gegeni“, żywe bóstwo klasztoru; niskie ławki dla kleru i chóru — wszystko to wywierało wrażenie czegoś bardzo silnego, tętniącego wiarą głęboką.
W świątyni odbywało się nabożeństwo poranne z muzyką; grano na długich, chińskich trąbach, gongach, piszczałkach, gwizdawkach, dzwonkach i bębnach. Groźnie huczały basowe trąby, wesoło i pobudzająco wtórowały im tympany. Lamowie napół śpiewali głosami tubalnemi i tremolującemi, napół mówili modlitwy w językach: mongolskim i tybetańskim, a chór chłopców odpowiadał często powtarzanym frazesem tybetańskim.
— Om! Mani padme, Hung! — Bądź błogosławiony, wielki kapłanie, w kwiecie lotosu!
Gdy wyszliśmy ze świątyni, hutuhtu życzył nam powodzenia i szczęśliwej i łatwej drogi, ofiarowując mi duży, żółty „chatyk“ i odprowadzając do bramy „kure“.
— Pamiętaj, synu — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu — że zawsze będziesz tu drogim gościem! Życie jest zjawiskiem tajemniczem, wszystko się może zdarzyć, a więc może kiedyś wypadnie ci być w dalekiej Mongolji, tu, na skraju pustyni. Wtedy nie omijaj Narabanczi — Kure!
Nocą byliśmy już na koczowisku naszych przyjaciół, a nazajutrz pożegnaliśmy ich.
Byłem znużony szybkim marszem do Narabanczi — Kure, więc bardzo mi się podobała jazda na spokojnie i rytmicznie kroczącym wielbłądzie, gdyż mogłem spać przez cały dzień.
Przebyliśmy wschodnią odnogę Ałtaju i Karlig-Taga, tego krańcowego grzbietu Tiań-Szaniu, wchodzącego do Gobi, i przecięliśmy z północy na południe piaszczystą Naron-Khuhu-Gobi. Na szczęście mieliśmy dość silne mrozy, i piasek zmarznięty nie wstrzymywał szybkiej jazdy.
W oazie, koło przejścia przez grzbiet Khara, trafiliśmy na wielkie koczowisko Mongołów z plemienia Turgutów i nakarmiliśmy nasze wielbłądy trawą, rosnącą na brzegach niewielkiego jeziora. Turguci zamienili nam bardzo chętnie wielbłądy na konie, naturalnie, obdarłszy nas ze skóry, i targując się, jak przekupnie za Żelazną Bramą.
Przekroczywszy góry, weszliśmy do prowincji chińskiej Kansu. Jest to kraj leśny i górzysty, gdzie tylko w dolinach pracowity wieśniak chiński sieje pszenicę, proso i boby. Była to niebezpieczna część drogi, gdyż władze chińskie mogły nas zaaresztować.
W kilku miejscach widzieliśmy historyczny wielki mur chiński, w tej części „imperjum nieba“ znacznie zburzony. Wił się, jak olbrzymi, nieskończenie długi wąż, pomiędzy górami i lasami, wspinając się na północne odnogi Nań-Szaniu, lub spełzając w doliny licznych rzek, płynących do Hwang-Ho, — Żółtej Rzeki, przecinającej z zachodu na wschód całe terytorjum Chin.
W ciągu dnia czailiśmy się w wąwozach, szczelinach górskich, lasach i krzakach; nocami odbywaliśmy forsowne marsze. Na przejście przez Kansu zużyliśmy cztery dni. Chińczycy — włościanie, których nie mogliśmy ominąć, byli bardzo uprzejmi i gościnni. Szczególnemi względami cieszył się nasz Kałmuk, mówiący trochę po chińsku, i moja apteczka. Chorych wszędzie było mnóstwo, przeważnie na oczy, reumatyzm i choroby skórne.
Gdyśmy się zbliżali do gór Nań-Szań, wschodniej odnogi Ałtyn-Taga, biorącego początek na Pamirze i Karakorumie, dopędziliśmy wielką karawanę chińskich kupców — przemytników, jadących do Tybetu. Przyłączyliśmy się do nich, zaskarbiwszy sobie ich łaski kilkoma zegarkami, zdobytemi na bolszewikach.
Przemytnicy znali krótsze i łatwiejsze drogi górskie od tych, które opisywali podróżnicy, zwiedzający ten malowniczy kraj gór, lasów i wodospadów, gdzie kiedyś z pewnością zakwitnie przemysł górniczy, gdyż naturalne bogactwa Kansu są nieprzebrane.
Trzy dni jechaliśmy przez nieskończone wąwozy tego grzbietu, wdrapywaliśmy się na szczyty skalistych przełęczy, lecz ta droga była o wiele łatwiejsza od przebytych już przez nas miejscowości w Urianchaju.
Co się tyczy mnie, to prawie nieprzytomny dojechałem do systemu błotnistych jezior, dostarczających wodę tajemniczemu Koko-Nor i całej sieci wielkich rzek chińskich, mających tu swe źródła.
Ze znużenia i z ciągłego napięcia nerwów dostałem ataku nerwowej febry.
Chwilami czułem płomień we krwi; to znowu dygotałem od dreszczów, oblewał mnie zimny pot i szczękałem zębami, strasząc tem swego konia, który kilka razy zrzucił mię z siodła. Coś mówiłem, krzyczałem, komuś groziłem. Kogoś bardzo drogiego przywoływałem namiętnie i objaśniałem, jaką drogą do mnie ma przybyć.
Pamiętam, jak przez sen, że moi towarzysze zdjęli mnie z konia, posadzili prawie zemdlonego na terlicy przy ognisku, napoili gorącą herbatą z wódką chińską i wreszcie ocucili, mówiąc:
— Chińczycy jadą stąd na zachód, a my musimy iść na południe...
— Na północ! — szorstko poprawiłem mówiącego.
— Ależ nie! Na południe...
— Przed chwilą przepłynęliśmy przez Jenisej, a Ałgiak przecież leży na północy — z oburzeniem twierdziłem.
— Jesteśmy przecież w Tybecie! — przekonywał mnie stary pułkownik Ostrowski. — Musimy kierować się teraz na Brahmaputrę.
Brahmaputra... Brahmaputra!
To słowo zakołowało w moim gorączkującym, chorym mózgu; coś huczało w głowie z łoskotem i wyciem, coś porywało do czynu i walki...
Odrazu wszystko sobie przypomniałem, wszystko zrozumiałem. Lecz nie mogłem nic powiedzieć, gdyż ledwie ruszałem ustami i wkrótce wpadłem w niespokojny, ciężki sen, pełen obłędu i miotania się.
Niedaleko stał klasztor buddyjski Szarkhe, gdzie lama-lekarz zapomocą ekstraktu cudownego „dżen-szengu“, chińsko-tybetańskiego „panaceum zdrowia, młodości i życia“, szybko powrócił mi siły.
Dżeń-Szeng jest to tajemniczy korzeń leczniczy rośliny „Panax Ginzeng“, ceniony przez lekarzy buddyjskich na wagę złota, gdyż posiada cudowną siłę uzdrawiania i przywracania młodości.
Sowicie obdarzony za kurację, lama uczuł do mnie sympatję i, odszedłszy ze mną na stronę, żeby inni nie mogli nas podsłuchać, wyraził wątpliwość, czy uda się nam przejść przez Tybet; nie chciał jednak wytłumaczyć mi, na czem wątpliwości jego polegały.
Zrozumiałem, że wiedział coś ważnego, lecz zaciął się i milczał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.