<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Męczeńska włóczęga
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom I
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
W „KRAJU KRAJÓW“.

Gdym wrócił do przytomności, tajemniczy Tybet, „kraj krajów“, już otaczał nas swemi niebotycznemi szczytami, bagnistą równiną Cajdam, i pełną zmiennych krajobrazów kotliną, Koko-Nor.
Droga dość szeroka ze śladami kół, okutych żelaznemi klamrami, prowadziła przez góry; na piąty dzień weszliśmy do kotliny, pośrodku której leżał Koko-Nor.
Jeżeli Finlandję nazywają podróżnicy „krajem tysiąca jezior“, to północną część obwodu Koko-Nor należałoby nazwać „krainą miljona jezior“. Przeszliśmy na zachód od Koko-Noru pomiędzy Dułan-Kitt i jeziorem, lawirując pośród bagien, trzęsawisk, jezior i rzeczek głębokich, a grząskich. Woda tu nie zamarzała; dopiero na szczytach przejść górskich odczuwaliśmy wpływ mroźnych i silnych wiatrów północnych.
Tubylców spotykaliśmy rzadko. Z wielkim trudem odnajdywaliśmy tybetańskich pastuchów, od których nasz Kałmuk kupował barany i otrzymywał wskazówki co do dalszej drogi. Okrążywszy od wschodu jezioro Tassun, spostrzegliśmy niewielki klasztor, w którym stanęliśmy.
W klasztorze oprócz nas popasała jeszcze jakaś grupa podróżnych.
Byli to Tybetańczycy.
Zachowywali się względem nas bardzo wyzywająco; na wszystkie pytania Kałmuka odpowiadali szyderczem milczeniem. Ludzie ci byli uzbrojeni w rosyjskie lub niemieckie karabiny i obciążeni pasami z ładunkami i rewolwerami. Zauważyłem, że bardzo uważnie oglądali nas, oceniając widocznie nasze siły.
Tegoż dnia Tybetańczycy opuścili klasztor.
Kazałem Kałmukowi wybadać przeora klasztoru co do tych podejrzanych gości. Mnich dawał odpowiedzi wymijające, lecz gdym mu pokazał pismo hutuhty z Narabanczi-Kure i duży żółty „chatyk“, podarowany mi przez niego, stał się szczerszy i rozmowniejszy.
— To byli źli ludzie! — szeptał. — Strzeżcie się ich!
Lecz nie chciał powiedzieć imienia ich przewódcy, tłumacząc się przepisami lamaizmu, zabraniającego wymieniać imię ojca, nauczyciela i naczelnika.
Znacznie później dowiedziałem się, że w Tybecie, również jak w Chinach, istnieje społeczna instytucja bandytyzmu. I tu, i tam jakiś bandyta organizuje własny oddział zbrojny i staje się postrachem dla ludności danego okręgu. Wódz bandytów po pewnym czasie zjawia się do handlowych firm, do klasztorów, wsi i osad bogatych mieszkańców, żądając określonej płacy, i od tej chwili staje się obrońcą i opiekunem tych, którzy przystali na jego żądania.
Przypuszczam, że przeor klasztoru na Tassunie w wodzu spotkanego przez nas oddziału tybetańskich bandytów, czyli „mturdzy“ (po tybetańsku) i „chunchudzy“ (po chińsku), miał właśnie takiego obrońcę na wypadek napadów innych luźnych band zbójeckich, mających prawa obywatelstwa we wszystkich, oprócz Mongolji, krajach, które wchodziły niegdyś lub wchodzą obecnie w skład dawnych Chin.
Około jeziora Tassun istnieje kilka stałych osad.
Gdym zwiedzał je w daremnem poszukiwaniu przewodnika, zwróciłem uwagę na niezwykłe zjawisko.
Podczas mojej podróży przez Mongolję, zapomniałem o istnieniu ludzi o złotych włosach.
Tymczasem, o dziwo! osadnicy wsi tassuńskich przeważnie mieli włosy blond lub rude, jak mosiądz. Zacząłem badania, dotyczące pochodzenia tych dziwnych typów o twarzach mongolskich i jasnych włosach, tak dziwnie nieharmonizujących z czarno-brunatną cerą, z wystającemi policzkami i ciemnemi oczyma skośnemi, i dowiedziałem się nadzwyczajnej historji osadników.
Przodkowie ich przybyli do Tybetu w XIII stuleciu z Wenecji i z Genui, zwabieni opowiadaniami sekretarza Dżengiz-Chana, genueńczyka Marco Polo, który długie lata spędził w Mongolji, Tybecie i Chinach, podróżując z cesarzem i chanem Kubłajem, władcami Azji i połowy Europy. Są to jedyni w Tybecie mieszkańcy, trudniący się rolnictwem i zagrodową hodowlą bydła na wzór europejski. Pamięć o swych przedsiębiorczych przodkach przechowało wiernie wiele pokoleń wraz z opowieściami o ich życiu i czynach, przekazując potomkom stare zbroje weneckie, hełmy i miecze genueńskie. Nie pamiętając imion przodków i, z pewnością, nie mogąc wymówić nazwisk cudzoziemskich, przechowali oni jednak przydomki: „Bystry“, „Walczący“, „Strzelec“, „Pogromca strasznego lamparta śnieżnego“ (felis nivica). Pośród tych potomków mieszkańców pięknej Italji spotkałem dwie kobiety o niebieskich oczach i prześlicznie wykrojonych ustach. Te tybetańskie „signoriny“ były jednak niemniej brudne i dzikie od innych Tybetanek, których pochodzenie ginie w mroku przeszłości.
Coprawda, istnieje myt, że jakiś żądny wrażeń samiec — małpa dotarł przez straszliwe Himalaje do Tybetu, gdzie pojął za żonę córkę „ducha gór“, i od tej pary małżonków wyprowadza się lud tybetański.
Stąd kult małpy przedostał się do Chin, gdzie w architekturze i w malarstwie w wiekach XIII, XIV i XV figuruje ona bardzo często w przeróżnych motywach.
Gdy znów wyruszyliśmy w drogę, odrazu spostrzegliśmy, że jesteśmy śledzeni. Jacyś pojedyńczy jeźdźcy często wyłaniali się z lasów i z poza skał i obserwowali każdy nasz ruch, wszystkie zaś próby, aby zbliżyć się do nich i rozmówić, spełzły na niczem. Znikali, jak cienie, na swych małych, śmigłych konikach.
Przebrnęliśmy w śniegu ciężkie do przebycia przejścia górskie, Hamszan, idąc śladami jakichś wozów i jeźdźców, i już mieliśmy stanąć na popas, gdy nagle około czterdziestu jeźdźców nadjechało na białych koniach i dało do nas kilka salw.
Dwóch moich oficerów z krzykiem spadło z koni. Jeden był zabity, drugi żył jeszcze kilka minut. Nie pozwoliłem swoim ludziom strzelać i, wywiesiwszy białą flagę, przywołałem Kałmuka i pojechałem w stronę jeźdźców w celu zawarcia umowy pokojowej.
Tybetańczycy dali do nas jeszcze dwa strzały, lecz po chwili strzelanina umilkła i grupa jeźdźców zaczęła zjeżdżać ku nam z jednej z gór.
Po milczącem powitaniu zaczęliśmy układy. Tybetańczycy oznajmili, że na Hamszanie, jako na miejscu poświęconem bogom, nie wolno palić ogniska i popasać, i radzili nam jechać dalej, gdzie będziemy bezpieczniejsi.
Wybadawszy nas, skąd i dokąd jedziemy, jeden z Tybetańczyków w przykry sposób zadziwił nas powiedzeniem, że zna bolszewików i uważa ich za ludzi dobrych, dążących do oswobodzenia ludów Azji od jarzma białych najeźdźców i ciemiężców. Nie chciałem prowadzić z rozbójnikiem sporu politycznego i, pożegnawszy ich, odjechałem. Przez cały czas, jadąc z góry do naszego oddziału, oczekiwaliśmy kulki w plecy, lecz Tybetańczycy widocznie uszanowali białą flagę.
Ze smutkiem pozostawiliśmy ciała dwóch naszych przyjaciół wśród kamieni i powoli ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy przez całą noc, usiłując wyjść z gór, przez których szczyty prowadził Hamszan. Konie nasze stawały i kładły się zmęczone, lecz zmuszaliśmy je do dalszego pochodu. Stanęliśmy dopiero wtedy, kiedy słońce było już wysoko. Na wszelki wypadek nie rozkulbaczaliśmy koni, daliśmy im tylko możność położenia się i wypoczęcia.
Przed nami leżała szeroka równina bagnista. W tem miejscu bierze początek rzeka Ma-Chu, która jest niczem innem, tylko źródłami jednej z największych rzek Azji-Żółtej, czyli Hwang-Ho. W oddali połyskiwało wielkie jezioro Arung-Nor.
Rozpaliliśmy ogień z „argyłu“ (suchego nawozu), o który w Mongolji i w Tybecie nietrudno, i zaczęliśmy przyrządzać herbatę, gdy naraz ze wszech stron zaczęto ostrzeliwać nas zupełnie sprawnym ogniem.
Pochowaliśmy się pomiędzy kamienie w oczekiwaniu dalszych wypadków. Strzelanina stawała się coraz gęstszą. Wszędzie z okolicznych wyżyn błyskały ogniki wystrzałów karabinowych, kule świstały we wszystkich kierunkach.
Stało się oczywiste, że wpadliśmy w zasadzkę, gdyż otoczono nas i musieliśmy zginąć. Spróbowałem znowu wywiesić białą flagę, lecz gdym się tylko podniósł, gęsta strzelanina zmusiła mnie do ukrycia się za skałą; jednocześnie kula, odbiwszy się od kamienia, wpiła mi się w lewą nogę. Jeden z moich ludzi padł trupem. Nie mieliśmy innego wyjścia, tylko przyjąć bitwę.
Rozpoczęliśmy ogień.
Potyczka trwała około dwóch godzin. Oprócz mnie, jeszcze trzech moich towarzyszy odniosło lekkie rany. Walczyliśmy, dopókiśmy mogli, lecz bandyci się zbliżali, coraz celniej strzelając. Położenie nasze stawało się rozpaczliwe.
— Dość tego! — rzekł stary pułkownik. — Siadać na koń! Musimy skierować się dokądkolwiek, bo tu nas wystrzelają.
„Dokądkolwiek“...
Było to słowo straszliwe!
Naradzaliśmy się niedługo. Rozumieliśmy, że im bardziej będziemy się posuwali w głąb Tybetu, mając poza sobą zgraję tych bandytów, tem mniej nadziei ujścia z życiem.
Postanowiliśmy więc powracać do Mongolji.
Ale w jaki sposób?
Tego jeszcze nie wiedzieliśmy...
Poczęliśmy się cofać.
Nie przerywając ognia karabinowego, pędziliśmy na północ, ile starczyło sił naszym biednym koniom.
Jeden po drugim padali moi towarzysze. Padł Tatar z przestrzeloną szyją; za nim, głośno klnąc, potoczył się z urwiska pułkownik Ostrowski, ugodzony w brzuch dwiema kulami. Gdy podbiegliśmy do niego, już nie żył. Leżał z siwą, długą brodą i z powichrzonemi włosami, spokojnie patrząc otwartemi oczyma w szare niebo Tybetu, a pięść prawej ręki miał groźnie zaciśniętą. Cofając się, zostawiliśmy trzech zabitych przyjaciół.
Powodzenie podniecało napastników. Stawali się coraz zuchwalsi, nie kryli się już i strzelali z miejsc otwartych.
Kulka wbiła mi sprzążkę od buta w kostkę prawej stopy. Mój najstarszy towarzysz, agronom, jęknął, złapawszy się za ramię. Dzielny Kałmuk obwiązywał sobie skrwawione czoło jakąś szmatą.
Naraz około piętnastu Tybetańczyków ruszyło do ataku.
Przypuściliśmy ich bardzo blisko i daliśmy salwę. Sześciu pozostało na miejscu, a dwóch, straciwszy konie, które leżały ranne śmiertelnie, uciekało co tchu w stronę skał. Reszta jeźdźców rozproszyła się w różne strony.
Strzelanina nagle ustała.
Za chwilę spostrzegliśmy białą flagę, powiewającą nad skałami, gdzie byli ukryci napastnicy. Dwaj jeźdźcy wkrótce zbliżyli się do nas. Pokazało się, że herszt bandytów był ciężko ranny, i teraz proszono nas o pomoc lekarską, wiedząc, iż „Europejczycy zawsze wożą z sobą lekarza“.
Odrazu błysnął mi promyk nadziei.
Pomimo zranionej nogi, czem prędzej zabrałem z sobą apteczkę i wyruszyłem ku nim wraz z Kałmukiem, chociaż moi towarzysze obawiali się podstępu ze strony rozbójników.
— Dajcie temu szatanowi cyjanku potasu! — wołali za mną.
Lecz ja planowałem inaczej.
Dopuszczono nas do rannego.
Na terlicy wśród kamieni leżał wódz bandytów. Miałem przekonanie, że nie jest on Tybetańczykiem, lecz raczej mieszkańcem południowego Turkiestanu — mieszańcem Sarta, Turkmena i Afgańczyka. Patrzył na mnie wzrokiem błagalnym i widocznie bardzo cierpiał.
Opatrzyłem ranę. Kula przeszyła mu pierś nawylot z lewej strony. Ranny stracił dużo krwi.
Zrobiłem sumiennie wszystko, co mogłem. Przypaliłem ranę jodyną i zasypałem jodoformem, poczem przewiązałem watą i kawałkiem bandażu. Po tej operacji dałem mu dużą dawkę aspiryny, gdyż gorączkował, otrzymawszy ranę jeszcze w południe.
Nauczyłem jednego z Tybetańczyków, jak ma zmieniać bandaż, zostawiłem mu trochę waty, jodoformu i parę pastylek aspiryny.
Po tej czynności zwróciłem się do rozbójników zapomocą tłumacza Kałmuka z taką mową:
— Rana niebezpieczna, lecz dałem mocne i cudowne leki waszemu wodzowi. Wiem, że będzie zdrów i wkrótce wsiądzie na konia. Lecz musicie spełnić jeden warunek... Słuchajcie! Złe duchy śmierci są przy chorym i natychmiast go porwą, jeśli po przyjęciu moich leków rozlegnie się choć jeden wystrzał. Nie wolno nawet nabijać broni! Pamiętajcie o tem! Jedenaście dni i nocy nie wolno wam będzie opuścić tego miejsca i włożyć naboju do lufy. Inaczej duchy śmierci zemszczą się na wodzu...
Z temi słowy kazałem Kałmukowi wyjąć naboje z karabinu i sam wysypałem kule z magazynu mauzera. Bandyci natychmiast uczynili to samo, ze strachem patrząc na mnie.
Gdym powrócił do swoich, uspokoiłem ich, że jesteśmy na pewien czas bezpieczni, tylko musimy dobrnąć jak najprędzej do granicy Mongolji. Tymczasem konie nasze były zupełnie wyczerpane; trzeba więc było zostać i wypoczywać na miejscu przez całe dwie doby. Odwiedzałem rannego, który się czuł niedobrze. Opatrzyliśmy też tymczasem swoje, na szczęście, lekkie rany i trochę wypoczęliśmy.
Dowiedziawszy się od Tybetańczyków o najbliższej drodze karawanowej, skierowaliśmy się tam i wkrótce bardzo szczęśliwie spotkaliśmy dużą karawanę młodego księcia mongolskiego, Puncyga, który odbywał pielgrzymkę z Urgi do Lhassy z pismem „Żywego Buddhy“ do Dalaj Lamy.
Książę bardzo dopomógł nam w uciążliwej podróży i razem z nami odbył drogę do Narabanczi-Kure, gdzie hutuhtu Dżełyb przyjął nas z serdeczną radością i rzekł mi na powitanie:
— Wiedziałem, że powrócisz do nas. Wróżby odkryły mi losy twoje! Wiem, że jeszcze raz będziesz gościem naszego klasztoru... lecz w innych warunkach, w innych...
W Narabanczi spędziliśmy dwa tygodnie, poczem los i wypadki rozproszyły nas po świecie. Oficerowie rosyjscy wstąpili do formujących się dla walki z bolszewikami oddziałów partyzanckich, ja zaś wraz z agronomem podróżowałem w dalszym ciągu przez Azję i przechodziłem nowe, niebezpieczne i tajemnicze dla Europejczyka przygody, dążąc wytrwale do ojczyzny.[1]

KONIEC.




  1. Część II wyszła w tej samej serji p. t. „Przez kraj szatana.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.