Małżeństwo Teci
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo Teci |
Pochodzenie | Kurjer Warszawski, 1903, nr 281 |
Redaktor | Antoni Pietkiewicz (Adam Pług) |
Wydawca | Władysław Szymanowski i Antoni Pietkiewicz (Adam Pług) |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia Kurjera Warszawskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Nie było to nic nadzwyczajnego ta Tecia.
Dziewczyna rosła, trochę pochylona. Profil buldoga, a oczy smutnej sarny. Urodziła się gdzieś w chałupie pod Nowym Targiem, w chałupie z belek złotych, obciosanych grubo, a tak miejscami gładkich, że jak w tafli zwierciadła przeglądały się w nich zielenie dalekich polan lub liljowy błękit nieba.
Służyła w pensjonacie zakopiańskim; dla pozoru cywilizacji zamknęła piersi w tanią sznurówkę, spłaszczyła je i barbarzyńsko ścisnęła bujną kibić górskiej dziewczyny.
Przyodziała się w czarne łachmany, a na szyję wiązała gorąco żółtą wstążkę. Spała w suterenie i szorowała usilnie codzień paznogcie, aby była „czysta, gdy służy do stołu”.
Ten i ów w bezczynności kuracyjnej zwrócił uwagę na łatwą zdobycz. W sezonie letnim żółte wstążki Teci zmieniały się często.
Z ciemni nocnej wynurzała się rosła postać Teci, obiegała fontannę, nikła w czerni świerków. Wreszcie zatrzymywała się między limbami. Wiatr halny rozpalał na jej policzkach żar przelotny. Tecia chłonęła gorący wiew. Przed nią wykwitał cały klomb, cały kosz sennych maków. Padały z nich liście na parter nasturcji złotych i rezed o czarującej woni.
W pawilonach gasły zwolna światła.
Jedno po drugiem okno przestawało czuwać złoto-czerwonym blaskiem.
Tylko w suterenach Maciek podśpiewywał cicho ladajaką piosenkę — co to ani w niej słów, ani melodji...
Piosenkę jakby pochwytaną pajęczą nić cienką, nieuchwytną, co się mota koło dusz ludzkich, koło ludzkich serc...
Tecia patrzy na maki, piosenki słucha. I jej profil dobrego w gruncie, a na pozór srogiego, buldoga nabiera miękkich linji roztęsknionego dziecka.
W swych modnie skrajanych, przez żydówkę uszytych wełnach, zdławiona żółtą wstążką, ściśnięta gorsetem — stoi góralska dziewczyna i pije halny wiatr, pije halną woń...
I myśli.
Myśli, że już ma dwadzieścia osiem lat, że musi za mąż iść...
Hej!...
Do sutereny, gdzie tak tęsknie Maciek zawodzi, otwierają się drzwi, i wchodzi zgrabny mężczyzna.
Tecia widzi go dobrze, przez klomb maków, bo suterena oświetlona jasno, a duże okna otwarte, aby „powietrze weszło“.
Franek podchodzi do tapczana, na którym ma legowisko. Rusza się dobrze, niemal lepiej, niż niejeden z gości zakładowych. Na ścianie wiesza zegarek, i systematycznie nakręca stojący obok łóżka, na paczce budzik.
Tecia patrzy na niego z uczuciem dziwnie skombinowanem. Ciągnie ją coś jak żelaznym hakiem za serce do tego człowieka, a przecie i wstręt, i gniew szarpie nią jednocześnie.
Przed chwilą powiedziała mu „nie chcę“, wyrwała mu się z ramion. Teraz poszła patrzeć na niego pod suterenę i patrzy tak, jakby patrzył człowiek, widzący przed sobą nagle... przeznaczenie swoje.
Franek w tej chwili siedzi na tapczanie i przeczesuje grzebieniem włosy, które ma gęste, piękne i jasne. Wogóle jest to jeden z tych mężczyzn, za którymi kobiety „latają”. Więc pewna brutalność, ciągła przechwałka wokoło ust silnie zarysowanych, duża siła w spojrzeniu i ta pewność, że wystarcza wyciągnięcie ręki aby znaleźć ciche poddanie się i radość z doznanej łaski. Franek nie jest jednym z tych, którzy o ciszy wieczornej tulą się ze spojrzeniem dobrem oczu biednych i zmęczonych do dłoni kobiecych; on raczej porwie sam i zgniecie w jakimś pastwiącym się uścisku, ogarnie ramionami, wchłonie w siebie, przejmując trwogą.
A potem z pod rzęs przymkniętych spojrzy, jakby chciał wybadać, co się da jeszcze wziąć z tej istoty, w której sercu, na dnie — drży od bolu duma i przyległa zdławiona nienawiść.
Patrzy i — oblicza.
Tecia wie to wszystko, wie, że ma jeszcze po „ojcach” kilkaset papierków, i że Franek po ślubie chce za te pieniądze jechać do Ameryki. Niema w nim sentymentu. Czuje, wie, iż za morzem dorobi się majątku. Umie nawet wymówić słowo „business” tak, że całe sutereny się dziwią, jak mu to gładko idzie.
A on — nic, bestja. Podrzuci śliczne włosy, wydmie wargi i mówi „business”, aż Maciek przestaje grać na harmonji i siedzi bardzo zdziwiony. Dziewczęta, te „od stołu“, gdy przykucną przy oknach sutereny, cieszą się także i dziwią. Niektóre zazdroszczą Teci, inne podśmiechują się i potrącają wzajemnie.
Wszystkie jednak zgadzają się na jedno.
Tecia musi wyjść za mąż.
Ma dwadzieścia osiem lat.
Musi już iść za mąż.
∗
∗ ∗ |
Przez senne maki — na skrzydłach spojrzeń płynie biedna myśl Teci w głąb sutereny.
Tam jest jej przeznaczenie i dusza dziewczyny trwoży się i lęka.
Instynktem nieufnej góralki wyczuwa najgłębszą warstwę tego związku, który powlecze ją przez bezmiar wód, w inny świat, przed którym drży.
Ani halnego wiatru, ani szmeru i jęku smreków, ani chałup ciosanych, jak topazy, w których grają tęcze, ani mgieł różowo-białych, rozpiętych po szczytach gór...
I — tej zakładowej ciżby, gwaru, muzyki, szczęku talerzy, śmiechu w suterenie, majowych nabożeństw w kaplicy o wiosennych wieczornych godzinach...
„Serdeczna matko“, a potem „Zdrowaś Marja“ — i ta litanja szemrana całą masą głosów kornych, nieśmiałych.
Tak, to wszystko pozostanie poza nią — to biedne kółko jej życia. Musi z niego wyjść po to, aby wejść w jakąś czerń, w coś nieznanego i groźnego. Odarta ze wszystkiego, co było jej ubogą własnością i treścią, powlecze się w ślad za mężczyzną, dla którego jest „potrzebna“, jako podstawa jego egzystencji. Prawo, zwyczaj, sakrament zwiąże ją nierozerwalnym łańcuchem. Dojrzałość jej cielesna zmusza ją do zupełnej abnegacji z tego, co się składało do tej chwili na środowisko, w którem istniała. Odrzucić precz musi od siebie tę warstwę przyzwyczajeń, pragnień, ulubień, zmartwień i uśmiechów i ponieść wszystko w daninie człowiekowi, którego prawie nie zna, który po zaułkach kurytarzy wstrząsa nią łamiącym kości uściskiem i przeraża butą, z jaką mówi o morskiej przeprawie i „naciąganiu“ — amerykanów.
Taka przed Tecią czerń, i coś tak, jakby łkało w tej czerni, jakby się trzepotał jakiś zraniony, spętany ptak.
A to coś, co łka, co się tam w nieznanem trzepocze — wiąże się z nią tak silnie, jakby to ona była sama.
Tylko to jest drobne, słabe, biedne — tragicznie biedne — jeszcze biedniejsze, niż ona w tej chwili.
Po spalonych od żaru kuchennego i prostego mydła policzkach Teci płyną dwie duże łzy.
Dziewczyna zepsuta, kto wie przez co przewleczona — z głębi serca wykwitła najczystszemi łzami.
Przesłoniły jej głębię suteren, tapczan, jasne włosy Franciszka — czerwony punkt jego wirginji — mgłą dziwną przesłoniły jej wiele.
Nie przesłoniły tylko sennych maków, i limb, i smreków, nie przesłoniły wyczutych w dalekości gór, ani źlebów, w których srebrzy się śnieg...
∗
∗ ∗ |
Idzie Tecia w teorji dziewcząt, idzie od kuchni do sali jadalnej — jedna z procesji odzianych w czarną wełnę sylwetek, rozwianych bielą fartuchów.
Wchodzą cicho na salę jadalną, gdzie długiemi szeregami pochyliły się twarze różne i w różnicach tych niepokojące nad czystą porcelaną talerzy, które z rozrzuconych liści jesionów i kwiatów, gwoździków się wydostają. Dziewczyny idą — obojętne, czasem ironiczne, przystrojone w zniszczone wstążki — wszystkie jednakowe linją identyczną wyciągniętych rąk, na których srebrzą się półmiski.
Wchodzą wolne, uważne, cierpliwe, o grzbietach pochylonych, i rozchodzą się czarnemi cieniami w jasności złotych ścian sali.
Jedne już automatycznym sennym gestem podają srebro półmisków i biel różową piany jabłecznej wyciągającym się ku nim rękom — inne jeszcze wchodzą wolne, ciche i posłuszne — zmęczone jednostajnością ciągłej posługi bezmyślnej.
Tecia jest prawie na czele szeregu. Idzie smutna bardzo, pochylona więcej niż inne.
Na szyi jej żółta wstążka kryje źle siną plamę, wycałowaną przez brutalne usta, powieki jej zasnuły oczy, które więcej niż kiedykolwiek mają wyraz smutnej, zrezygnowanej sarny.
Jutro jej ślub — zaprosiła nawet „państwa“. Wesele będzie sute, policjantów dwóch zapłacono, aby stali całą noc, żeby trupa nie było, bo że noże i ciupagi błyskać będą, o tem wiadomo.
Jakżeby inaczej porządne wesele się odbyło!
Jutro Tecia nie wejdzie z teorją dziewcząt, niosąc sennym gestem srebrny krąg półmiska na czysto umytej ręce.
Jutro o słonecznem południu zawiozą Tecię i jej gości do kościoła dorożki, ubrane w pęki bibulanych, jaskrawych kwiatów.
Dorożek tych będzie cały szereg, a w nich ustrojone w muśliny dziewczęta „od stołu” — i same „cepry” w surdutach, a górali może trzech, czterech co najwyżej.
Tecia mieć będzie białą sukienkę i welon. Na głowie mirt świeży i woskowe, pachnące gromnicą kwiaty. Rękawiczki białe bawełniane dał jej Franek, bo on, jako lokaj ma kilka par w zapasie. Na weselu grać będzie muzyka, i dużo będzie wódki i piwa. Surdut Franka robił miejscowy krawiec i ma najdłuższe poły i najszersze klapy ze wszystkich surdutów gości weselnych. Buty żółte nowe, skrzypiące, o jedwabnych sznurowadłach, krawat czysto jedwabny, słowem, wszystko...
I za to zapłaci Tecia swoją biedną „po ojcach” zostałą własnością.
Przyniesie mu w daninie swoją uległość, swoje mienie, swoją całą istotę.
I będzie już wiecznie do niego należała ona — jej przeszłość zniszczona i przyszłość, ukształtowana według jego woli i pojęć. To wszystko stanie się w jeden dzień, w słoneczny, cichy dzień, w którym się odbędzie Teci smutne wesele...