Małe kobietki/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Małe kobietki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
TELEGRAM.

— Najmniej przyjemnym miesiącem w roku jest listopad, — rzekła Małgosia, stojąc raz popołudniu w ponury dzień przy oknie, skąd się przypatrywała ogrodowi, pokrytemu szronem.
— Dlatego ja się w nim urodziłam, — powiedziała Ludka z zadumą, nie wiedząc, że ma kleks na nosie.
— Gdyby się zdarzyło teraz coś przyjemnego, toby się nam ten miesiąc wydał rozkosznym, — odezwała się Eliza, gdyż z dobrej strony brała wszystko, nawet listopad.
— Zapewne, ale u nas nie zdarza się nic przyjemnego, — powiedziała Małgosia, będąca w złem usposobieniu, „pracujemy ciężko bez żadnej odmiany ani rozrywki, zupełnie jak we młynie“.
— A toś kwaśna! — wykrzyknęła Ludka. — Nie bardzo mię to dziwi, biedaczko, bo widzisz, że inne dziewczęta doskonale się bawią, a ty się męczysz rok po roku. Ach, czemuż nie mogę urządzić twego życia tak samo, jak moim bohaterkom! Jesteś już dosyć ładna i dobra, więc chciałabym tylko, żeby jacy bogaci krewni zapisali ci niespodzianie majątek. Wtenczas błyszczałabyś jak dziedziczka, z pogardą traktowałabyś każdego co cię lekceważył, pojechałabyś zagranicę i wróciłabyś do domu jako pani X., odznaczająca się blaskiem, świetnością i elegancją.
— Dziś inaczej zdobywa się majątek; mężczyźni muszą pracować, a kobiety wychodzą za mąż dla pieniędzy. Świat jest bardzo niesprawiedliwy! — rzekła Małgosia z goryczą.
— My obie z Ludwisią zrobimy fortunę dla was wszystkich; poczekajcie tylko dziesięć lat, zobaczycie — rzekła Amelka, która siedziała w kącie robiąc „gliniane paszteciki“, tak nazywała Anna jej modele ptaków, owoców i twarzy.
— Nie mogę czekać, i podobno niebardzo ufam atramentowi i glinie, lecz wdzięczna jestem za dobre chęci.
Westchnąwszy, zwróciła się znów do ogrodu, pokrytego szronem. Ludka jęcząc, oparła łokcie na stole w rozpaczliwej pozycji, Amelka lepiła dalej energicznie, a Eliza, która siedziała przy drugiem oknie, rzekła z uśmiechem:
— Dwie przyjemne rzeczy przytrafią się zaraz: Mama już idzie ulicą i Artur biegnie przez ogród, jakgdyby miał powiedzieć coś dobrego.
Gdy weszli oboje, — pani March zapytała jak zwykle:
— Dziewczęta, czy niema listu od ojca?
Artur zaś rzekł swym ujmującym tonem.
— Może która z was przejedzie się ze mną? Takem się zmęczył matematyką, że jestem jak pijany i chcę sobie odświeżyć umysł przejażdżką. Wprawdzie jest pochmurno, ale powietrze nie przykre, i odwiozę Brookeʻa do domu, więc w każdym razie będzie nam wesoło. Ludko, wszak pojedziecie obie z Elizą, prawda?
— Naturalnie.
— Ja bardzo dziękuję, lecz jestem zajęta, — rzekła Małgosia, porządkując koszyczek do roboty, bo się umówiły z matką, żeby nie wyjeżdżała często z tym młodzieńcem.
— My trzy będziemy gotowe za chwilkę, — wykrzyknęła Amelka i poszła umyć ręce.
— Czy ci mogę czem służyć, pani matko? — spytał Artur, opierając się o fotel pani March z tkliwością w spojrzeniu i w tonie, jaką jej zwykle okazywał.
— Dziękuję ci, chyba tem, że wstąpisz na pocztę, jeżeliś tak dobry, mój drogi. Dziś powinien nadejść list, a dotąd go niema. Ojciec jest punktualny jak słońce, ale może zaszło opóźnienie w drodze.
Głośny dzwonek przerwał jej mowę, i po chwili Anna weszła z listem.
— To wygląda jak ten szkaradny telegram, — rzekła tak podając kopertę, jakgdyby się bała, że wystrzeli i zrządzi jaką szkodę.
Usłyszawszy słowo „telegram“, pani March śpiesznie przeczytała przesłane dwa wiersze i padła na fotel blada, jak ten papier, który ją w samo serce ugodził.
Artur zbiegł na dół po wodę, Małgosia z Anną podtrzymywały ją, a Ludka przeczytała głośno co następuje:
„Do pani March.
Mąż pani bardzo chory — przybądź natychmiast.
S. Hale,
w Waszyngtonie“.
Jakaż cisza panowała w pokoju, gdy słuchały tamując oddech. Jak sposępniało na dworzu! i jak nagle cały świat zdawał się zmienionym, gdy dziewczęta zgromadziły się wkoło matki z tem uczuciem, jakgdyby im miały być odebrane: szczęście i podpora ich życia. Pani March zaraz przyszła do siebie, przeczytała powtórnie telegram i wyciągnęła ręce do córek mówiąc tonem, którego nigdy nie zapomniały:
— Pojadę natychmiast, ale może już być zapóźno! Ach, dzieci! dzieci! dopomóżcie mi to znieść!
Przez kilka minut było słychać w pokoju tylko szlochanie, przerywane słowa pociechy, tkliwe obietnice pomocy i szepty nadziei, zamierające we łzach. Biedna Anna przyszła do siebie najpierwsza i bezwiednym rozumem dała wszystkim dobry przykład, bo według niej praca jest lekarstwem na wszelkie zmartwienia.
— Niechaj Bóg ma w swojej opiece biedaka! nie będę tracić czasu na łzy, tylko przygotuję rzeczy pani do drogi, — rzekła serdecznie, obcierając twarz fartuchem; wstrząsnęła mocno panią March swą twardą ręką i poszła pracować co najmniej za trzy kobiety.
— Anna ma słuszność, niema czasu na łzy. Uspokójcie się, dziewczęta, i dajcie mi zebrać myśli.
Biedaczki usiłowały być spokojniejsze, podczas gdy matka siedząc blada, lecz spokojna, odsuwała smutek, żeby zebrać myśli i ułożyć plan dla dzieci.
— Gdzie Artur? — zapytała po chwili, zastanowiwszy się co ma zrobić.
— Jestem tu, pani; o pozwól mi się czem przysłużyć! — zawołał przybiegając z sąsiedniego pokoju, gdzie się usunął, czując, że ich pierwsze zmartwienie jest zbyt święte, aby nawet jego przyjazne oczy mogły na nie patrzeć.
— Wyślij telegram, że jadę niezwłocznie; najpierwszy pociąg wychodzi jutro rano, więc się tym wybiorę.
— Co więcej? konie są gotowe, mogę zatem pojechać wszędzie i uczynić wszystko! — rzekł z taką miną, jakgdyby chciał lecieć na koniec świata.
— Oddaj kartkę ciotce March. Ludko, podaj mi pióro i atrament.
Oderwawszy czystą stronę od arkusza, na którym właśnie pisała, przysunęła Ludka stół do matki. Wiedząc, że trzeba będzie pożyczyć pieniędzy na tę długą i smutną podróż, opanowała ją myśl, że i ona powinna dodać choćby małą sumkę dla ojca.
— Wybierz się już, mój drogi; ale się nie zabijaj zbyt prędką jazdą, bo to niepotrzebne.
Przestroga pani March widocznie poszła w niepamięć, gdyż Artur takim pędem przeleciał wkrótce koło okna na swoim wierzchowcu, jakgdyby mu szło o życie.
— Ludko, pobiegnij powiedzieć pani King, że nie mogę przyjść. Po drodze kup te oto rzeczy, które wezmę z sobą, bo mogą być potrzebne; muszę pojechać zaopatrzona we wszystko co się przydać może choremu. Szpitalne życie nie zawsze dobre. Elizo, idź poprosić pana Laurence o parę butelek starego wina; duma nie powstrzyma mię, żebym żądała czego dla ojca, jemu się należy wszystko co najlepsze. Amelko, zaleć Annie, żeby przyniosła z góry czarny kufer — a ty Małgosiu, chodź mi pomóc w wydobywaniu rzeczy, bo jestem tak nieprzytomna.
Biedna kobieta łatwo mogła stracić przytomność, jednocześnie pisząc, myśląc i wydając rozkazy; Małgosia uprosiła ją też, żeby spokojnie posiedziała w swoim pokoju, chcąc wszystko sama załatwić. Dziewczęta rozbiegły się, jak liście strząsane wiatrem, — a ten cichy, szczęśliwy dom został nagle rozbity, jakgdyby ów papier rzucił złe czary.
Zacny pan Laurence przyszedł spiesznie z Elizą, przynosząc wszystko co tylko mógł obmyśleć dla wygody chorego; obiecał przytem opiekować się dziewczętami w czasie nieobecności matki. Nie było rzeczy, którejby nie ofiarował, począwszy od szlafroka, aż do swej osoby na towarzystwo w podróży, ale to ostatnie było niemożliwe. Pani March nie chciała słyszeć, aby starzec podejmował takie trudy; jednakże było widać ulgę na jej twarzy, gdy o tem mówił, bo niepokój źle usposabia do drogi. Gdy zmiarkował co znaczy ta zmiana fizjonomji, ściągnął gęste brwi, zatarł ręce i nagle odszedł, mówiąc, że zaraz powróci. Nikt nie miał czasu pomyśleć o nim, kiedy Małgosia, biegnąc koło drzwi, z kaloszami w jednej ręce, a z filiżanką herbaty w drugiej, wpadła nagle na pana Brooke.
— Z wielką przykrością posłyszałem o tem co tu zaszło, miss March, — rzekł przyjaznym i spokojnym tonem, który sprawił bardzo miłe wrażenie na jej skołatanym umyśle, i przyszedłem ofiarować się matce pani, jako towarzysz podróży. Pan Laurence ma dla mnie zlecenia do Waszyngtonu, a przy tej sposobności będzie mi prawdziwie miło oddać się jej na usługi.
Kalosze spadły na ziemię, i herbata o mało nie poszła za nimi, gdy Małgosia wyciągnęła rękę z twarzą, wyrażając taką wdzięczność, że pan Brooke byłby wynagrodzony za daleko większe poświęcenie, niż to drobne, jakie chciał uczynić z czasu i wygody.
— Jacyście wy wszyscy dobrzy. Mama przyjmie tę propozycję, jestem pewną a taką to będzie ulgą dla nas, że ktoś ma o niej staranie! Dziękuję panu bardzo, bardzo!
Tak była przejęta tem co mówi, że zupełnie o sobie zapomniała; dopiero, gdy ciemne oczy spojrzały jakoś dziwnie, przyszła jej na myśl stygnąca herbata, i poprowadziła pana Brooke do bawialnego pokoju, obiecując, że wywoła matkę.
Wszystko było gotowe, gdy Artur wrócił od ciotki March z żądaną sumą i bilecikiem, w którym powtórzyła raz jeszcze, iż według niej pan March okazał się niedorzecznym, idąc do wojska, że zawsze przepowiadała stąd złe skutki, i że w przyszłości zapewne będzie lepiej słuchał jej rad. Pani March rzuciła kartkę w ogień, pieniądze schowała do woreczka i zaczęła gotować się do podróży, zaciskając tak mocno usta, że Ludka zrozumiałaby ją, gdyby temu obecną była.
Prędko minęło krótkie popołudnie; gdy wszystkie interesy zostały załatwione, Małgosia z matką zajęły się jakiemś pilnem szyciem, Eliza i Amelka robiły herbatę, Anna kończyła prasowanie, jednej Ludki tylko nie było, i zaczęto się niepokoić. Artur poszedł jej szukać, bo nie można było nigdy wiedzieć jaki pomysł przyjdzie jej do głowy. Nie znalazł jej, i wróciła sama z jakąś dziwną fizjonomją: była to mieszanina figlarności i obawy, zadowolenia i żalu. Wszystkich zadziwiła jej mina, niemniej jak rulon bilów, który położyła przed matką, mówiąc drżącym głosem:
— Przynoszę daninę na ojca wygody i przywiezienie go do domu.
— Skąd to wzięłaś, moja droga? dwadzieścia pięć dolarów! Ludko, spodziewam się, żeś nie zrobiła nic niebacznego.
— Nie, uczciwie są zdobyte; nie wyżebrałam ich, nie pożyczyłam, nie ukradłam, tylko zarobiłam, i nie sądzę, żebyś chciała mię łajać mamo, bom tylko swą własność sprzedała. Mówiąc to, zdjęła kapelusz, i powstał ogólny okrzyk, gdyż gęste jej włosy zostały krótko obcięte.
— Twoje włosy! twoje piękne włosy! Ach, Ludko, jakżeś mogła! pozbyłaś się jedynej ozdoby swojej! Moja droga córeczko, to niepotrzebne! Nie wyglądasz na moją dawną Ludkę, ale cię serdecznie kocham za to.
Gdy wszystkie wydawały okrzyki, a Eliza tkliwie ściskała ostrzyżoną głowę, Ludwisia przybrała obojętną minę i rzekła, potrząsając ciemną czuprynką, jakgdyby jej przyjemność sprawiała:
— Nie zmienią się od tego losy narodu, więc nie kwil, Elizo. To zbawienna rzecz nawet, bo robiłam się zbyt dumna z mojej grzywy, i mózg skorzysta, że się pozbyłam tej miotły. Tak mi będzie rozkosznie, lekko i chłodno! Fryzjer powiedział, że wkrótce urośnie mi kędzierzawa czupryna, zupełnie jak chłopcu; będzie mi z nią do twarzy, i głowę utrzymam w porządku. Nie żałuję tego wcale, proszę cię zatem mamo, weź pieniądze i chodźmy na kolację.
— Opowiedz mi to ze szczegółami, Ludko. Nie zupełniem rada, lecz nie mogę cię łajać, widząc jak chętnie poświęciłaś próżność dla przywiązania. Ale to było niepotrzebne, moja droga, i boję się, że pożałujesz kiedyś, — rzekła pani March.
— Nigdy! — stanowczo odparła Ludka, doznając stąd wielkiej ulgi, że jej postępek niezupełnie został zganiony.
— Co cię skłoniło do tego? — spytała Amelka, której zarówno nie przyszłoby na myśl uciąć sobie głowę, jak piękne włoski.
— Opanowała mię chęć przysłużenia się czem ojcu, — odpowiedziała Ludwisia, gdy się zebrały wokoło stołu, bo zdrowe i młode osoby mogą jeść nawet w zmartwieniu. Nie cierpię pożyczać, równie jak mama, i wiem, że ciotka March gderałaby, — ona zawsze gderze, gdy ją prosić chociażby o parę groszy. — Małgosia oddała kwartalną pensję na opłatę komornego, a ja za moją kupiłam tylko kilka sukien, więc czułam się winną i postanowiłam zdobyć pieniądze, choćby mi przyszło sprzedać nos.
— Niepotrzebnie poczuwałaś się do winy, moje dziecko; nie miałaś zimowego ubrania i kupiłaś jak najskromniejsze, za ciężko zapracowane pieniądze, — rzekła pani March z takiem spojrzeniem, że się Ludce rozpływało serce.
— Nie miałam tego odrazu na myśli, ale idąc zastanawiałam się coby zrobić i brała mię chętka wpaść do którego z bogatych składów i poradzić sobie samej. W oknie u fryzjera zobaczyłam warkocze z przypiętą ceną. Jeden z nich czarny, dłuższy od mego, ale nie tak gruby, miał napis: czterdzieści dolarów; nagle przyszło mi do głowy, że mam rzecz, za którą mogę wziąć pieniądze, i bez namysłu weszłam, by zapytać się czy kupionoby włosy i ile danoby za moje.
— Nie rozumiem, jakeś się zdobyła na to, — rzekła Eliza z przestrachem.
— To był jakiś mały człowieczek, który tak wyglądał, jakgdyby całe życie tylko smarował sobie włosy olejkiem. Zdziwił się z początku, bo widać nieprzyzwyczajony, żeby panny wchodziły do jego sklepu z zapytaniem, czy kupi ich włosy. Powiedział, że nie podobają mu się moje, gdyż nie są w modnym kolorze, i że niewiele płaci za towar z pierwszych rąk, bo dopiero wyrób stanowi cenę, i tym podobne rzeczy. Już zmrok zapadał, i bałam się, że przepadnie wszystko, jeżeli zaraz tego nie uczynię; przytem wiecie, że jak sobie co ułożę, to muszę dokonać, więc poprosiłam, żeby wziął włosy, objaśniając dlaczego mi tak pilno. Wiem, że to było niedorzeczne, wpłynęłam jednakże na jego usposobienie, bo się jakoś rozgorączkowałam i opowiedziałam całą historję bez ładu, jak to jest moim zwyczajem. Żona jego, która także słuchała, rzekła z taką dobrocią: — Weź je Tomaszu i przysłuż się tej panience. Jabym to samo zrobiła dla naszego Jasia, gdyby mój warkocz miał jaką wartość.
— Któż to był ten Jaś? — spytała Amelka, lubiąca wiedzieć wszystko ze szczegółami.
— Mówiła, że to jej syn, który poszedł do wojska. Prawda, jak to łączy z sobą obcych ludzi? Cały czas, gdy mąż obcinał włosy, zabawiała mię uprzejmie rozmową.
— Czy nie było ci straszno za pierwszem cięciem? — spytała Małgosia, i dreszcz ją przeszedł.
— Rzuciłam ostatnie spojrzenie gdy szukał przyrządów i nic więcej. Ja się nigdy nie zastanawiam nad takiemi fraszkami. Jednak muszę wyznać, że dziwnie mi było, gdy ujrzałam te drogie włosy na stole i uczułam tylko ostre i krótkie końce na głowie. Prawie takiego uczucia doznałam, jakgdyby mi ucięto rękę lub nogę. Ta pani, spostrzegłszy, że na nie spoglądam, zostawiła mi jeden długi promień. Tobie je dam mamo, żebyś pamiętała moją dawną świetność, bo czuprynka jest tak wygodna, że wątpię, czy wrócę kiedy do grzywy.
Pani March zwinęła kręcący się kasztanowaty promień i położyła w stoliku, obok innego, który był krótki i siwy. Rzekła tylko: „dziękuję ci, moja droga“; — ale było coś takiego w jej twarzy, że dziewczęta zaczęły wesoło rozprawiać o tem, jaki pan Brooke dobry, jaka piękna pogoda zapowiada się na jutrzejszy dzień i jak szczęśliwe będą czasy, kiedy ojciec wróci do domu i przychodzić zacznie do zdrowia.
Nikomu nie chciało się spać, ale o dziesiątej godzinie pani March, skończywszy ostatnie zajęcie, rzekła, — chodźcie dziewczęta, — Eliza usiadła do fortepianu, by zagrać ojca ulubiony hymn, i wszystkie podniosły odważnie głosy, lecz jedna po drugiej milkła, i nareszcie ona sama tylko śpiewała z głębi serca, dla niej bowiem muzyka była zawsze słodką pocieszycielką.
— Połóżcie się i nie rozmawiajcie, musimy się wyspać i wstać jutro wcześnie. Dobranoc, kochanki moje! — rzekła pani March, gdy się hymn skończył, bo żadna nie miała ochoty próbować drugiego.
Pocałowały ją spokojnie i położyły się tak cicho, jakgdyby ich drogi chory leżał w przyległym pokoju. Amelka i Eliza prędko usnęły pomimo wielkiego strapienia, ale Małgosia leżała rozbudzona, myśląc pierwszy raz w swem krótkiem życiu o tak ważnych rzeczach. Zdawało jej się, że Ludka śpi, tak nieruchomo leżała, dopiero usłyszawszy przytłumiony jęk, krzyknęła, i dotknęła się zroszonego policzka.
— Ludwisiu droga, co ci jest? czy z powodu ojca płaczesz?
— Teraz nie!
— Więc cóż ci się stało?
— Moje — moje włosy! — wybuchnęła biedaczka, daremnie usiłując skryć wzruszenie w poduszce.
Małgosi nie wydało się to śmiesznem; tkliwie całowała i pieściła zasmuconą bohaterkę.
— Nie żałuję wcale! — zapewniała Ludka szlochając, — gdybym mogła, jutro zrobiłabym to samo. Tylko próżna, samolubna cząstka mego ja narzeka i płacze tak niedorzecznie. Proszę cię nie mów o tem, już przeszło. Myśląc, że śpisz, jęknęłam po cichu za moją jedyną ozdobą. Jakim sposobem obudziłaś się?
— Nie mogę spać, takam niespokojna, — rzekła Małgosia.
— Myśl o czem przyjemnem, to prędko uśniesz.
— Próbowałam, ale mię to jeszcze bardziej rozbudziło.
— O czem myślałaś?
— O ładnych twarzach, a w szczególności o oczach, — odpowiedziała Małgosia, uśmiechając się do siebie w cieniach nocnych.
— W jakim kolorze najlepiej je lubisz?
— W ciemnym, to jest — czasami — niebieskie są ładne.
Ludka roześmiała się, a siostra surowo zakazała jej mówić, potem mile obiecała zwijać jej loczki, i gdy usnęła, śniło jej się, że mieszka w swym zamku na lodzie.
Zegary biły północ i w pokojach było bardzo cicho, kiedy jakaś postać zaczęta przesuwać się od łóżka do łóżka, to gładząc którą kołdrę, to poprawiając poduszkę, i zatrzymywała się długo, by tkliwie przyjrzeć się każdej z tych uśpionych twarzyczek, złożyć pocałunek z cichem błogosławieństwem i zasłać do nieba tak gorącą modlitwę, jak tylko matki umieją. Gdy podniosła firankę, aby spojrzeć na posępną noc, księżyc wysunął się nagle z poza chmur i zajaśniał nad nią jak pogodna, promienna twarz, która zdawała się szeptać wśród ciszy: „pociesz się, drogie serce, zawsze jest światłość za chmurami.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.