Małe kobietki/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe kobietki |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Grabowska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie znalazłabym nigdy słów, by opisać powitanie matki z córkami; takie chwile są piękne, lecz bardzo trudne do skreślenia, więc je zostawię wyobraźni mych czytelników. Powiem tylko, że dom był pełen szczerej radości i że się ziściła najtkliwsza nadzieja dziewcząt, gdy się bowiem Eliza obudziła z długiego i uzdrawiającego snu, najpierwej padły jej oczy na różyczkę i na twarz matki. Zbyt osłabiona, by się dziwić czemukolwiek, z uśmiechem tuliła się tylko w tkliwych objęciach, czując zaspokojoną tęsknotę. Potem usnęła znowu, a dziewczynki posługiwały matce, nie chcącej puścić wychudzonej rączki, która się do niej tuliła nawet podczas snu. Anna przygotowała dla podróżnej wyborne śniadanie, dowodząc, że to najlepszy sposób przeciw zbytniemu podnieceniu. Małgosia z Ludką karmiły matkę jak małe bocianki, ona zaś pocichu opowiadała o zdrowiu ojca, o obietnicy pana Brooke, że zostanie, by go doglądać, o burzy, która opóźniała jej przybycie do domu, i o niewypowiedzianej radości na widok pocieszającej twarzy Artura, gdy przyjechała znużona, niespokojna, zziębnięta.
Jakiż to dziwny i miły był dzień! tak jasno i wesoło na ulicy, bo się zdawało, że cała ludność wyruszyła na powitanie pierwszego śniegu, — tak cicho i spokojnie w domu, wszyscy bowiem spali, znużeni czuwaniem, — i uroczysta cisza panowała, podczas gdy Anna kiwając się trzymała straż przy drzwiach. Z tem błogiem uczuciem, iż zrzuciły z siebie ciężar, Małgosia i Ludka położyły się na spoczynek i zamknęły zmęczone oczy, jak statki skołatane burzą i bezpiecznie schronione w cichej przystani. Pani March nie chciała odejść od Elizy i wypoczywała w fotelu, budząc się często, by spojrzeniem, pieszczotą i myślą cieszyć się swem dzieckiem, jak skąpiec odzyskanym skarbem.
Przez ten czas Artur pobiegł pocieszyć Amelkę i tak pięknie opowiadał, iż ciotka March rozpłakała się i ani razu nie rzekła: „mówiłam, że tak będzie“. Amelka okazała się tak mężną, że sądzę, iż rozmyślania w kapliczce zaczynały przynosić rzeczywiste owoce. Prędko osuszyła łzy, pokonała niecierpliwą chęć zobaczenia matki i nie pomyślała nawet o turkusowym pierścionku, a stara jejmość szczerze zgodziła się z Arturem, że się zachowuje, jak „dzielna kobietka“. Nawet Polly zdawała się być pod wrażeniem, nazwała ją dobrą dziewczynką, pobłogosławiła jej guziki i prosiła najuprzejmiej, żeby się z nią wybrała na przechadzkę. Amelka byłaby chętnie użyła zimowej pogody, lecz miarkując, że Artur niewyspany, chociaż się z tem kryje, namówiła go, żeby wypoczął na sofie, podczas gdy sama napisze kartkę do matki. Dużo czasu jej to zabrało, i gdy się odwróciła, spał wyciągnięty z rękami pod głową, a ciotka March spuściwszy firankę siedziała bezczynnie, w nadzwyczajnym przystępie dobrotliwości.
Po niejakiej chwili zaczęły przypuszczać, że się nie zbudzi do samej nocy, i możeby się tak stało, gdyby nie radosny okrzyk Amelki, skoro zobaczyła matkę. Zapewne w mieście było dużo szczęśliwych dziewczynek owego dnia, lecz według mnie Amelka była najszczęśliwszą ze wszystkich, gdy siedząc na kolanach matki, opowiadała swoje troski i odbierała w nagrodę uśmiech pełen zachęty i czułe pieszczoty. Siedziały w kapliczce, przeciw której matka nic nie miała, dowiedziawszy się od Amelki, jaki jest jej cel.
— Przeciwnie, moja droga, bardzo mi się tu podoba, — rzekła, patrząc na zakurzony różaniec, zniszczoną książeczkę i piękny obraz uwieńczony zielenią. — To doskonała rzecz, mieć takie spokojne schronienie, gdy nas co gniewa lub martwi. Dużo jest ciężkich chwil w życiu, ale zawsze można je znieść, gdy umiemy prosić o pomoc. Sądzę, że moja córeczka uczy się tego.
— Tak, uczę się, — i gdy wrócę do domu, będę miała kącik w dużym gabinecie na książki i na kopję tego obrazu, którą spróbowałam zrobić. Twarz Madonny nie jest udana, ale Pan Jezus jest piękniejszy, i bardzo Go kocham. Miło mi myśleć, że był kiedyś dzieckiem, ośmiela mię to do Niego.
Gdy wskazywała to dziecię na kolanach matki, pani March spostrzegła na podniesionej rączce rzecz, która wywołała jej uśmiech; nie rzekła ani słowa, lecz Amelka zrozumiała spojrzenie i po chwili odezwała się poważnie:
— Chciałam ci to powiedzieć, alem zapomniała. Dostałam dziś ten pierścionek od ciotki. Zawołała mię do siebie, pocałowała i włożyła go na palec, mówiąc, że jestem jej pociechą i że chciałaby mię zatrzymać na zawsze. Za duży jest, więc dla podtrzymania go dodała tę maleńką obrączkę. Czy pozwolisz mi je nosić?
— Bardzo są ładne, ale sądzę, żeś trochę za młoda na takie ozdoby, — rzekła pani March, patrząc na pulchny paluszek w pierścionku z niebieskim kamieniem i w drugim, złożonym z cienkich rączek, trzymających się ze sobą.
— Będę się starała nie być próżną, — rzekła Amelka, — i chciałabym je nosić nietylko dlatego że ładne, ale żeby mi coś przypominały, jak tej dziewczynce z powieści, która nosiła bransoletkę.
— Czy ci mają przypominać ciotkę March? — spytała matka ze śmiechem.
— Nie, tylko samolubstwo moje, — odrzekła z miną tak poważną i szczerą, że matka przestała śmiać się i z poszanowaniem słuchała jej planu.
— W ostatnich czasach myślałam bardzo dużo o moich grzechach, i największym z nich jest samolubstwo, więc chcę dołożyć wszelkich starań, żeby się z niego wyleczyć. Eliza nie jest samolubna, dlatego wszyscy ją kochają i boją się ją utracić. Gdybym ja była chora, niktby się nie martwił bardzo, i nie zasługiwałabym na to. Chciałabym jednak, żeby mię kochano i żałowano, więc będę usiłowała stać się podobną do Elizy. Wprawdzie łatwo zapominam o moich postanowieniach, ale mając ciągle przy sobie przedmiot, któryby mi je przywodził na pamięć, zdaje mi się, że postępowałabym lepiej. Czy mogę wypróbować ten sposób?
— Dobrze, lecz większą mam wiarę w kącik dużego gabinetu. Noś ten pierścionek, moja droga, i postępuj o ile będziesz mogła najlepiej. Sądzę, że ci się powiedzie, bo mając szczerą chęć doskonalenia się, w połowie otrzymałaś już zwycięstwo. Muszę teraz wrócić do Elizy; bądź mężna, moja córeczko, bo niedługo będziemy już połączone w domu.
Wieczorem, podczas gdy Małgosia pisała do ojca, donosząc o szczęśliwym przybyciu podróżnej, Ludka poszła na palcach do pokoju Elizy, i zastawszy matkę na zwykłem miejscu, stała chwilę przesuwając palce po włosach z nieswobodną i niepewną siebie miną.
— Co to, moja droga? — spytała pani March, wyciągając rękę, ze spojrzeniem zachęcającem do zwierzeń.
— Chciałabym ci powiedzieć coś, mamo!
— O Małgosi?
— Jak prędko zgadłaś! Tak, o niej; chociaż to mała rzecz, gniewa mię jednak...
— Eliza śpi, więc nie podnoś głosu i powiedz mi wszystko. Spodziewam się, że Moffat nie był tutaj? — spytała pani March porywczo.
— Nie; byłabym mu zamknęła drzwi przed nosem, gdyby przyszedł, — powiedziała Ludka, siadając na ziemi u nóg matki. Oto przeszłego lata Małgosia zostawiła parę rękawiczek u Laurenceʻów, ale tylko jedną zwrócono. Zapomniałyśmy o tem, aż mi Teodorek powiada, że jest u pana Brooke, który ją trzyma w kieszeni od kamizelki, ale raz upuścił, i gdy prześladował go tem, wyznał, że kocha Małgosię, lecz nie śmie oświadczyć się, póki ona taka młoda i on taki ubogi. Alboż to nie straszne rzeczy?
— Czy myślisz, że on obchodzi Małgosię? — zapytała pani March z niepokojem na twarzy.
— Boże mój! alboż ja się znam na miłości i na tych wszystkich niedorzecznych rzeczach! — wykrzyknęła Ludka z zabawną mieszaniną ciekawości i wzgardy. — W powieściach panny zdradzają się z tem, że są lękliwe, rumienią się, mdleją, chudną i we wszystkiem postępują nierozsądnie; tymczasem Małgosia nie robi nic takiego; — je, pije i śpi, jak rozumna istota. Patrzy mi prosto w oczy, gdy mówię o tym człowieku, i tylko się trochę czerwieni, gdy Teodorek żartuje z kochanków. Zakazałam mu tego, ale mię nie słucha.
— Więc zdaje ci się, że Małgosia nie jest zajęta Janem?
— Kim? — wykrzyknęła Ludka z przestrachem.
— Panem Brooke. Przyzwyczailiśmy się nazywać go Janem w szpitalu, bo mu to sprawia przyjemność.
— Ach mamo, wiedziałam, że będziesz po jego stronie, dlatego, że się okazał dobrym dla ojca! Nie odepchniesz go, pozwolisz ożenić się z Małgosią, jeżeli ona zechce. To brzydko, usłużny był dla papy, starał się przypodobać mamie, żebyście go musieli polubić, — zawołała Ludka i znowu ze złości targała sobie włosy.
— Nie gniewaj się, moja droga, opowiem ci, jak się to stało. Jan towarzyszył mi z woli pana Laurence i tak się poświęcił biednemu ojcu, żeśmy się musieli przywiązać do niego. Co się tyczy Małgosi, okazał się zupełnie otwartym i honorowym, bo nam powiedział, że ją kocha, lecz chciałby mieć dostateczne utrzymanie, zanim się o jej rękę odezwie. Prosił tylko, żeby mu wolno było kochać ją, pracować dla niej i rozbudzić w niej miłość, jeżeli potrafi. To jest młodzieniec wielkich zalet, więc nie mogliśmy jego prośby odrzucić, ale nie pozwolę, żeby Małgosia zaręczyła się tak młodo.
— Ma się rozumieć, to byłoby idjotycznie! Wiedziałam, że się coś złego święci, czułam to, ale jest gorzej niż sobie wyobrażałam. Żałuję, że sama nie mogę poślubić Małgosi i w ten sposób zatrzymać jej w domu!
Ten dziwny pomysł wywołał uśmiech na twarzy pani March, rzekła jednak poważnie:
— Zwierzyłam ci się, Ludko, ale proszę, żebyś nie wspominała o tem Małgosi. Gdy Jan powróci i zobaczę ich razem, będę mogła lepiej sądzić o jej usposobieniu.
— Wyczyta jego uczucia z tych pięknych oczu, o których często mówi, a wówczas będzie po niej. Takie teraz ma miękkie serce, że się rozpłynie jak masło na słońcu, skoro na nią spojrzy kto sentymentalnie. Daleko pilniej odczytywała jego krótkie sprawozdania, niż twoje listy, a gdy jej to powiedziałam, uszczypnęła mię. Lubi ciemne oczy, nie znajduje, żeby Jan było brzydkiem imieniem, i zakocha się, i koniec będzie spokoju, i zabaw, i pogadanek. Zgóry wszystko widzę! będą chodzić po domu gruchając, a my się usuwać będziemy. Małgosię tak pochłonie ten stosunek, że dla mnie już przestanie być siostrą; Brooke wyskrobie gdzie majątek, wywiezie ją i zrobi szczerbę w rodzinie, a mnie serce pęknie, i wszystko wydawać mi się będzie szkaradne i niemiłe! Ach, Boże mój! czemu nie jesteśmy chłopcami? nie byłoby takich utrapień!
Oparła brodę na kolanach w rozpaczliwej postawie i wygrażała pięścią nieszczęsnemu Janowi. Pani March westchnęła, a Ludka spojrzała na nią z ulgą w sercu.
— Nie jesteś rada temu, bardzo się cieszę. Odpraw go, a Małgosi nic nie mów, żeby nie przestało być wesoło u nas.
— Niepotrzebnie westchnęłam, moja Ludko, bo to jest rzecz naturalna i pożądana, żeby każda z was miała kiedyś własny dom. Chciałabym tylko jaknajdłużej zatrzymać moje dziewczęta, i przykro mi, że się to stało tak wcześnie, bo Małgosia ma dopiero lat siedemnaście, a niejeden rok upłynie, zanim Jan zdoła jej przygotować domowe ognisko.
Oboje z ojcem postanowiliśmy nie dopuścić, żeby się Małgosia związała słowem, lub wyszła zamąż przed dwudziestym rokiem. Jeżeli kochają się z Janem, to mogą czekać i w ten sposób udowodnić swą miłość. Ona jest sumienna; nie obawiam się, żeby z nim wyszła niedobrze, ta moja ładna i tkliwa córeczka, i mam nadzieję, że znajdzie szczęście.
— Czy nie wolałabyś, żeby poszła za bogatego człowieka? — spytała Ludka, gdy głos matki zadrżał trochę przy ostatnich wyrazach.
— Pieniądze są dobrą i użyteczną rzeczą, i spodziewam się, że moje dziewczęta nigdy nie uczują boleśnie ich braku, ale też nie będą kuszone zbyt wielką ilością. Chciałabym, żeby Jan miał tyle, aby wolny był od długów i zapewniał Małgosi wygodne życie. Nie pragnę świetnej fortuny, błyszczącego stanowiska, ani wielkiego imienia dla moich dziewczątek. Gdyby stanowisko i pieniądze szły w parze z miłością i cnotą, przyjęłabym je chętnie i radowałabym się waszem powodzeniem; ale wiem z doświadczenia, jak wiele prawdziwego szczęścia można znaleść w skromnym domku przy pracy na chleb codzienny i mimo prywacji, które czynią milszemi rzadkie rozrywki. Cieszę się, że Małgosia zacznie od małego, bo jeżeli się nie mylę, bogatą będzie w taki skarb, jakim jest serce dobrego człowieka, a to lepsze od majątku.
— Rozumiem cię, mamo, i zupełnie zgadzam się z tobą, ale to jest zawodem dla mnie, bom sobie układała, że Małgosia pójdzie kiedyś za Teodorka i do końca życia opływać będzie w zbytkach. Czyby to nie było dobrze? — zapytała z rozjaśnioną twarzą.
— Wszakże Teodor młodszy jest od niej, — odezwała się pani March; lecz ona przerwała.
— To nic nie znaczy! on jest dojrzały i wysoki na swój wiek, a jak chce, to się umie zachować, jak dorosły mężczyzna. Przytem bogaty, szlachetny, dobry — i kocha nas wszystkich. Doprawdy szkoda, że mój plan spełznie na niczem.
— On mi się zdaje za młody dla Małgosi i za mało jeszcze wyrobiony, żeby kobieta mogła od niego zależeć. Nie rób planów, Ludko, niech czas i własne serca stanowią o losie twych przyjaciół. Niebezpiecznie jest mieszać się w takie rzeczy, i lepiej nie przypuszczać do głowy „romansowych niedorzeczności“, jakeś się zwykła wyrażać, bo to może zepsuć każdy stosunek.
— Dobrze, zaprzestanę tego, ale nie mogę patrzeć, gdy coś idzie krzywo i plącze się, kiedy możnaby tu pociągnąć, tam obciąć, i wszystkoby się naprostowało. Chciałabym, żebyśmy nosiły żelaza do prasowania na głowie, aby nie rosnąć, ale z pączków robią się róże, a z kociąt koty. Wielka szkoda!
— Co mówisz o żelazach do prasowania i o kotach? — spytała Małgosia, wsuwając się pocichu do pokoju z ukończonym listem w ręku.
— Ot, plotłam brednie po swojemu; a teraz położę się. Chodź i ty, Małgosiu, — rzekła widocznie pomieszana.
Pani March, przejrzawszy list, oddała go mówiąc: — zupełnie dobrze i pięknie napisany. Proszę cię dodaj, że pozdrawiam Jana.
— Czy go nazywasz Janem, mamo? — spytała Małgosia z uśmiechem i rzuciła niewinne spojrzenie na matkę.
— Nieinaczej, pokochaliśmy go bardzo, bo się zachował jak rodzony syn, — odpowiedziała pani March, bystro na nią patrząc.
— Cieszę się, gdyż on taki smutny. Dobranoc, droga mamo. Jakże to niewypowiedzianie miło, że cię tu posiadamy, — odrzekła spokojnie Małgosia.
Matka ucałowała ją bardzo czule, i po jej odejściu rzekła z zadowoleniem, ale i żalem: — jeszcze nie kocha Jana, lecz wkrótce się tego nauczy.