Małe kobietki/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Małe kobietki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
ARTUR BROI, A LUDKA POJEDNYWA.

Twarz Ludki przedstawiała nazajutrz ciekawe studjum, bo ciężyła jej tajemnica, i nie umiała się powstrzymać od znaczących min. Małgosia to zauważyła, ale nie pytała o przyczynę, wiedząc, że najlepiej rządzić się z nią prawem przeciwieństwa. Pewna była, że jej powie wszystko o co się zapyta, dziwiło ją więc uparte milczenie i protekcyjna mina Ludki, która ją obrażała; lecz udając, że nie dba o to, cała poświęciła się matce. Ludka była pozostawiona samej sobie, odkąd pani March zajęła jej miejsce przy chorej, chcąc, by ona odpoczywała, używała ruchu i bawiła się po tak długiem zamknięciu. Ponieważ nie było Amelki, Artur stanowił jedyną jej ucieczkę; ale chociaż bardzo lubiła jego towarzystwo, bała się go wówczas, bo niepoprawny był z niego figlarz, i lękała się, że wyłudzi z niej tajemnicę.
Zupełną miała słuszność; jak tylko ten psotny chłopiec odgadł sekret, wziął się zaraz do wykrycia go i dręczył Ludkę na wszystkie sposoby. Przymilał się, pochlebiał, szydził, groził i łajał. Udawał obojętność, żeby łatwiej wydobyć prawdę; zapewniał, że wie o wszystkiem i że o to nie stoi, aż nareszcie wywołał zwierzenie, że się ta rzecz tyczy Małgosi i pana Brooke. Oburzony skrytością swego nauczyciela, wysilał mózg, żeby obmyśleć zemstę.
Co do Małgosi, zdawało się, że zapomniała o tej kwestji i że ją zajmują tylko przygotowania czynione do powrotu ojca; lecz nagle jakaś widoczna zmiana w niej zaszła, i przez parę dni zupełnie była niepodobną do siebie. Lękała się każdego słowa, rumieniła się za każdem spojrzeniem i cichutko siedziała przy szyciu z nieśmiałym, pomieszanym wyrazem twarzy. Na zapytania matki odpowiadała, że jej nic nie jest, a Ludwisi zamknęła usta prośbą, aby jej dała pokój.
— Zdaje mi się, że czuję w powietrzu miłość, i bardzo szybkie robi postępy. Zdradzają to różne symptomaty: jest niecierpliwa, cierpka, — nie je, nie sypia i płacze po kątach. Słyszałam raz, że powiedziała „Jan“ za twoim przykładem, mamo, i zaczerwieniła się potem, jak makówka. Co my poczniemy? — rzekła Ludka z taką miną, jakgdyby gotowa była na wszystkie środki, chociażby najgwałtowniejsze.
— Pozostaje nam tylko czekanie. Przestań ją dręczyć, bądź dobra i cierpliwa, a jak ojciec przyjedzie, to się wszystko załatwi, — odparła matka.
— Małgosiu, jest tu do ciebie list zapieczętowany. Jak to dziwnie! Teodorek nigdy nie pieczętuje, — rzekła Ludka nazajutrz, rozdając przesyłki z poczty.
Pani March i Ludka bardzo były czemś zajęte; wtem uderzył je krzyk Małgosi, i obróciwszy się ujrzały, że patrzy na list z przestraszoną twarzą.
— Co to jest, moje dziecko? — zawołała matka, biegnąc do niej, podczas gdy Ludka próbowała wyrwać jej z rąk ten złowrogi papier.
— To pomyłka — on tego nie pisał; ach, Ludko, jak mogłaś to zrobić! — mówiła Małgosia i schowała twarz w rękach, tak płacząc, jakgdyby jej serce pękało.
— Ja, ja nic nie zrobiłam! co ona mówi? — wołała Ludka ze zdumieniem.
Łagodne oczy Małgosi zapałały gniewem, gdy wyjęła zgniecioną kartkę z kieszeni i rzuciła ją na Ludkę, mówiąc z wyrzutem:
— Napisałaś to wraz z tym niegodziwym chłopcem! Jak mogłaś być tak grubiańska, tak niegodziwa, i okrutna dla nas obojga?
Ludka prawie nie słyszała jej słów, bo obie z matką czytały list napisany szczególnym jakimś charakterem.

„Moja najdroższa Małgorzato!

Nie mogę dłużej hamować mej namiętności, i zanim powrócę, muszę się dowiedzieć, jaki mię los czeka. Nie śmiem jeszcze oświadczyć się rodzicom, ale sądzę, że daliby pozwolenie, gdyby wiedzieli, że się wzajemnie uwielbiamy. Pan Laurence pomoże mi znaleść dobre miejsce, a wówczas, słodkie dziewczę, uszczęśliwisz mię. Błagam cię, nie mów jeszcze o tem rodzinie, lecz prześlij słówko nadziei przez Artura
oddanemu Ci
Janowi.“

— Ach, szkaradnik! on mi się chciał odpłacić za to, żem dotrzymała mamie słowa. Serdecznie go wyłaję i sprowadzę go tu, żeby cię przeprosił! — zawołała Ludka, rwąc się do tego, by natychmiast wymierzyć sprawiedliwość; ale ją matka wstrzymała i rzekła z takim wyrazem twarzy, jaki jej się rzadko zdarzał:
— Zaczekaj, Ludko, musisz się wpierw wytłomaczyć. Spłatałaś już tyle figlów, że się boję, czyś i do tego nie przyłożyła ręki.
— Daję słowo, że nie! nawet nie widziałam tego listu, i nie mówił mi o nim! klnę się życiem! — rzekła tak serjo, że jej obie uwierzyły. — Gdybym miała w tem udział, napisałabym lepiej i rozsądniej. Powinnaś wiedzieć, że pan Brooke nie prawiłby takich niedorzeczności, — dodała, wzgardliwie rzucając papier na ziemię.
— To podobne do jego pisma, — bąknęła Małgosia, porównywając z listem trzymanym w ręku.
— Ach, Małgosiu, wszakżeś nie odpowiedziała! — wykrzyknęła żywo pani March.
— Owszem! — odparła Małgosia i znowu ukryła twarz, opanowana wstydem.
— To kłopot! Pozwól, mamo, żebym sprowadziła tego niegodziwego chłopca; niech się wytłomaczy i wysłucha nauki. Nie będę miała pokoju, póki go nie schwytam. — Rzekłszy to, zwróciła się ku drzwiom.
— Daj pokój, ja się z nim sama załatwię, bo w tem coś gorszego tkwi, jak myślałam. Małgorzato, opowiedz mi całą rzecz, — rozkazała pani March i usiadła przy niej, trzymając Ludkę, żeby nie uciekła.
— Pierwszy list odebrałam z rąk Artura, który zdawał się nie wiedzieć o niczem, — odezwała się Małgosia, nie patrząc matce w oczy. — Z początku dręczyło mię to, i chciałam ci się przyznać, ale potem przypomniałam sobie, że nadto lubisz pana Brooke, żeby cię miało rozgniewać, gdy przez kilka dni zachowam przy sobie tę małą tajemnicę. Takam niedorzeczna, że przyjemnie mi było, iż to mnie jednej wiadome, i wahając się co odpowiedzieć, doznawałam takiego wrażenia, jakgdybym była bohaterką z książki. Daruj mamo, bo jestem wynagrodzoną za mą niedorzeczność; już nigdy nie będę śmiała spojrzeć mu w oczy.
— Cóżeś odpowiedziała? — spytała pani March.
— To tylko, żem za młoda na coś podobnego, że nie chcę mieć tajemnic dla was, że się musi rozmówić z ojcem i żem bardzo wdzięczna za jego dobroć, ale jeszcze przez długi czas będę dla niego tylko przyjaciółką, niczem więcej.
Pani March uśmiechnęła się z widocznem zadowoleniem, a Ludka klasnęła w ręce, wołając wesoło:
— Znalazłaś się, jak Karolina Percy, ten wzór roztropności! Mów że, Małgosiu, co odpowiedział?
— Napisał zupełnie w odmienny sposób, objaśniając mię, że nigdy nie przysyłał listu miłosnego, i że mu bardzo przykro, iż moja figlarna siostra Ludka postąpiła tak zuchwale w jego imieniu. Ten list był niezmiernie grzeczny i pełen szacunku, ale jakież to okropne dla mnie! pomyślcie tylko!
Małgosia oparła się o matkę, jak obraz rozpaczy, a Ludka biegała po pokoju, wygadując na Artura. Nagle zatrzymała się, porwała listy, i przyjrzawszy się im bacznie, rzekła stanowczo:
— Nie wierzę, by Brooke widział je kiedy; Teodorek napisał oba i przechowuje twoje, żeby mię dręczyć zato, żem mu się nie zwierzyła z moją tajemnicą.
— Nie miej żadnych tajemnic, powiedz wszystko matce, nie wikłaj się w kłopot, — i mnie należało tak zrobić, — rzekła Małgosia z przestrogą w głosie.
— Kiedyż ja to wiem od mamy.
— Dosyć tego, Ludko, postaram się tu uspokoić Małgosię, a ty idź po Artura. Zgłębię tę rzecz i raz na zawsze położę koniec takim figlom.
Gdy Ludka wybiegła, pani March ostrożnie oświeciła Małgosię o uczuciach pana Brooke.
— Cóż ty na to, moja droga? Czy masz dosyć przywiązania, żeby czekać, póki Jan nie przygotuje domu, lub czy wolisz być jeszcze zupełnie wolną?
— Tak mię to wszystko udręczyło i zmęczyło, że nie chcę słyszeć o małżeństwie długo jeszcze, — a może i nigdy, — odpowiedziała porywczo. — Jeżeli Jan nie wie o tych banialukach, nie mów mu i przykaż Ludce i Arturowi, by hamowali języki. Nie dam się zwodzić, dręczyć i wystawiać na śmieszność! to okropne!
Widząc, że Małgosia, mimo łagodnego temperamentu, jest rozjątrzona i tak żywo czuje złośliwy żart, jakim obrażono jej godność, pani March koiła ją obietnicą, że wszyscy to przemilczą i będą dyskretni w przyszłości. Jak tylko kroki Artura dały się słyszeć w sieni, Małgosia uciekła do pracowni, a matka sama przyjęła winowajcę. Ludka mu nie powiedziała po co jest wołany, z obawy czy pójdzie; ale zmiarkował to z twarzy pani March i stał, obracając w ręku kapelusz z tak skromną miną, że ją odrazu rozbroił. Ludka dostała odprawę, lecz chodziła po sieni, jak żołnierz na odwachu, lękając się trochę, żeby nie uciekł więzień. W bawialnym pokoju przez pół godziny to się podnosiły głosy, to cichły znowu, ale co tam mówiono, nigdy się dziewczęta nie dowiedziały.
Gdy je przywołano, Artur stał przed panią March w tak pokornej postawie, że Ludka natychmiast mu wybaczyła, lecz zdawało jej się nierozsądnie zdradzać się z tem. Małgosia dobrze przyjęła jego uniżone tłomaczenie się, i bardzo ją pocieszyła pewność, że Brooke nie wie o tym żarcie.
— Nigdy mu nie powiem, póki żyć będę, żadna siła ludzka nie wydobyłaby tego ze mnie, więc musisz mi wybaczyć Małgosiu, a ja zrobię co tylko będę mógł, żeby dowieść skruchy, — dodał wielce zawstydzony.
— Będę się starała; ale to rzecz niegodna gentlemana. Nie myślałam, żebyś był tak podstępny i złośliwy, — odparła Małgosia, usiłując ukryć swe pomieszanie pod powagą wyrzutów.
— Szkaradnie postąpiłem i zasługuję, żebyś nie mówiła do mnie przez cały miesiąc; ale nie będziesz tak okrutna, prawda? — Złożył ręce tak błagalnie, spuścił oczy z taką pokorą i skruchą, mówił tak przekonywająco, że niepodobna było srożyć się, pomimo gorszącego postępku. Małgosia wybaczyła, i pani March rozjaśniła twarz, choć się przymuszała do powagi, — usłyszawszy jego zapewnienie, że zada sobie różne pokuty i będzie pełzał jak robak przed Małgosią.
Ludka przez ten czas stała na uboczu, próbując zahartować serce przeciw niemu, lecz udało jej się tylko przybrać minę największego niezadowolenia. Artur spojrzał parę razy, ale gdy nie zwalniała surowości, odwrócił się obrażony; — i załatwiwszy sprawę z tamtemi paniami, oddał jej niski ukłon i odszedł, nie mówiąc ani słowa.
Jak tylko znikł, pożałowała swego zachowania, i skoro matka z Małgosią poszły na górę, uczuła się dziwnie osamotniona i stęskniona. Po niejakim wahaniu, poszła więc za swym popędem, i uzbrojona w książkę, którą miała oddać panu Laurence, udała się do dużego domu.
— Czy zastałam pana? — spytała służącej, która właśnie schodziła z góry.
— Jest w domu, panienko, — ale wątpię, żeby się można z nim zobaczyć.
— Dlaczego? czy chory?
— O nie! ale miał scenę z panem Arturem, który jest w okropnym humorze i rozgniewał starego pana, więc nie chciałabym tam pójść.
— Gdzie Artur?
— Zamknięty u siebie i nie odpowiada, chociaż pukałam. Nie wiem co będzie z obiadem, bo już gotów, a niema komu jeść.
— Ja się ich nie boję, pójdę więc zobaczyć, co się dzieje. — Wszedłszy na górę, śmiało zastukała do gabinetu Artura.
— Przestań, bo gdy otworzę drzwi, to pożałujesz, — zawołał młodzieniec groźnym tonem.
Ludka zapukała powtórnie; drzwi się otworzyły i wpadła do pokoju, zanim Artur zdołał ochłonąć z zadziwienia.
Widząc, że istotnie jest rozjątrzony, Ludka, która umiała z nim wychodzić, przybrała żałosną minkę, i padając teatralnie na kolana, rzekła z pokorą:
— Proszę cię, daruj, żem była tak przykra; przyszłam po przebaczenie i nie odejdę, póki go nie otrzymam.
Oto jakie rycerskie słowo usłyszała w odpowiedzi:
— Bardzo dobrze; wstań i nie bądź gąską.
— Dziękuję ci, wstanę. Czy wolno mi spytać co tu zaszło? Zdajesz się jakiś nieswój.
— Szarpnął mną, a ja tego nie mogę znosić, — mruknął Artur z oburzeniem.
— Któż się tego dopuścił? — spytała.
— Dziadek; komu innemu byłbym... — obrażony chłopiec zamiast skończyć frazes, zrobił energiczny ruch ręką.
— To drobnostka; ja cię czasem szarpię, a nie gniewasz się, — rzekła kojącym tonem.
— Ba! tyś dziewczyna, więc mię to bawi tylko, ale żadnemu mężczyźnie nie pozwolę na to.
— Wątpię, żeby kto spróbował, gdy wyglądasz na chmurę brzemienną w pioruny, jak teraz naprzykład. Za co się tak obszedł z tobą?
— Nie chciałem powiedzieć, czego odemnie żądała twoja matka. Ma się rozumieć, żem nie mógł złamać słowa, obiecawszy, że milczeć będę.
— Czyś nie mógł zadowolnić jego ciekawości czemkolwiek?
— Nie; dopominał się prawdy, całej prawdy, i nic innego, tylko prawdy. Byłbym wyznał cząstkę przypadającą na mnie, gdybym mógł nie wmieszać Małgosi, ale ponieważ to się nie dało, przygryzłem język i znosiłem łajanie, póki mię stary nie porwał za kołnierz; wówczas opanował mię taki gniew, żem uciekł, żeby się nie zapomnieć.
— Niedobrze postąpił, ale wiem, że tego żałuje, więc idź pogodzić się, — ja ci pomogę.
— Niech mię powieszą, jeżeli to zrobię! Nie dam się łajać i poniewierać za niewinny żart. Było mi żal Małgosi, więc przeprosiłem, jak przystało mężczyźnie, lecz nie chciałem tłomaczyć się drugi raz, kiedym nie zawinił.
— Nie wiedział tego.
— Powinien mi ufać i nie postępować jak z dzieciakiem. Nic nie pomoże, musi on się dowiedzieć, że umiem kierować sobą i nie potrzebuję być prowadzonym na paskach.
— Cierpki jesteś, — rzekła Ludka wzdychając. — Jakże myślisz załatwić tę sprawę?
— Powinien mię przeprosić i uwierzyć, kiedy zapewniam, że muszę to pokryć milczeniem.
— Bóg z tobą! ależ on tego nie zrobi!
— Jednakże dopiero wówczas zejdę na dół.
— Teodorku, bądźże rozsądnym, zaniechaj tego, a ja cię wytłomaczę, jak będę mogła najlepiej. Nie możesz tu zostać, więc naco odgrywać komedję?
— Nie mam zamiaru pozostawać długo; wybiorę się w podróż, a skoro dziadek zatęskni, będzie wiedział jak postąpić.
— Zapewne, ale nie powinieneś oddalać się i dawać mu powodu do zmartwienia.
— Daj mi pokój z kazaniem. Pojadę do Waszyngtonu zobaczyć się z Brookem; tam jest wesoło, więc się rozerwę po tych udręczeniach.
— To się zabawisz! jabym także chciała frunąć, — rzekła Ludka, zapominając o roli mentora, gdy sobie wyobraziła ożywione żołnierskie życie w stolicy.
— Pojedź; czemuby nie? Ty sprawisz niespodziankę ojcu, — ja rozruszam mego starego Brookeʻa i zabawimy się wybornie; zrób to, Ludwisiu! Zostawimy list zapewniający, żeśmy zdrowi, i puścimy się w drogę. Mam dosyć zebranych pieniędzy. Wycieczka ci posłuży, i nie będzie nic złego, że odwiedzisz ojca.
Przez chwilę Ludka taką miała minę, jakgdyby gotowa była przystać. Znużyło ją pielęgnowanie chorej i życie w zamkniętym pokoju, więc pragnęła zmiany, i silnie ją pociągał ojciec, niemniej jak obozy, szpitale, wolność i rozrywki. Oczy jej zapałały i zwróciły się z zamyśleniem do okna, lecz spojrzawszy na dom z przeciwka, potrząsnęła głową ze smutnem postanowieniem i rzekła:
— Gdybym była chłopcem, pojechalibyśmy razem i bawilibyśmy się cudownie; ale ponieważ jestem dziewczyną, wypada mi być przyzwoitą i pozostać w domu. Nie kuś mię, Teodorku, to szalony pomysł.
— W tem cała przyjemność, — odparł, opanowała go bowiem gwałtowna chęć zerwania pęt w jakikolwiek sposób.
— Cicho! — wykrzyknęła Ludka zatykając sobie uszy. — Mojem przeznaczeniem jest panieńska skromność, i muszę się doń stosować. Przyszłam tu prawić morały, nie zaś słuchać takich rzeczy, że skaczę do góry, gdy o nich pomyślę.
— Wiedziałem, że Małgosia zalałaby się łzami na taką propozycję, alem sądził, że ty masz więcej rozumu, — odezwał się Artur przekonywająco.
— Milcz, niegodziwy chłopcze! Usiądź i rozważaj swoje grzechy, a mnie do nowych nie zmuszaj. Czy wyrzekniesz się podróży, jeżeli nakłonię dziadka, żeby cię przeprosił? — spytała z powagą.
— Dobrze, ale nie zrobisz tego, — odrzekł Artur, który pragnął wprawdzie „zakończyć sprawę“, ale czuł, że jego obrażona godność musi pierwej zagoić swą ranę.
— Kiedym sobie umiała poradzić z młodym, to potrafię i ze starym, — mruknęła Ludka, gdy odeszła, zostawiając Artura pochylonego nad mapą kolei żelaznych, z głową wspartą na rękach.
— Proszę wejść, — odezwał się pan Laurence jeszcze chrapliwiej jak zwykle, gdy zapukała do drzwi.
— To tylko ja, — przyszłam oddać książkę, — rzekła wchodząc nieśmiało.
— Czy chcesz inną? — spytał stary gentleman, widocznie zgryziony i rozgniewany, chociaż starał się to pokryć.
— I owszem, jeśli łaska. Tak mi się spodobał stary Sam, że spróbuję przeczytać drugi tom, — odrzekła w nadziei, że go ułagodzi, żądając drugiej dozy „Johnsona Boswell“, ponieważ jej zalecił to ożywione dzieło.
Najeżone brwi pana Laurence spadły trochę, gdy szedł ku półce z utworami Johnsona. Ludka wskoczyła na najwyższy szczebel drabinki, i usiadłszy tam udawała, że szuka książki, lecz istotnie zbierała myśli, jakby najzręczniej zaczepić o główny powód swego przybycia. Stary gentleman musiał odgadnąć, że jej mózg nad czemś pracuje, bo zakręciwszy się żywo parę razy, spojrzał na nią i odezwał się tak niespodzianie, że „Rasselas“ upadł jej z rąk na ziemię.
— Co ten chłopiec tam zrobił? Musiał coś złego zbroić, kiedy tak dokazywał, wróciwszy do domu. Nie mogłem wydobyć z niego ani słowa, a gdym zagroził, że przemocą dowiem się prawdy, uciekł na górę i zamknął się w swoim pokoju.
— Wprawdzie dopuścił się winy, aleśmy już wybaczyły, i obiecałyśmy nie zdradzać go przed nikim, — odrzekła Ludka.
— Tak nie może pozostać, nie powinien się zasłaniać obietnicą dziewcząt o miękkich sercach. Jeżeli zrobił co złego, musi przyznać się, przeprosić i wycierpieć karę. Mów prędzej, Ludko, nie chcę być trzymany w ciemnościach.
Pan Laurence miał taką straszną minę i tak surowo mówił, że Ludka byłaby chętniej uciekła, ale siedziała na szczycie drabinki, on zaś stał u jej stóp, jakby lew na środku drogi, — musiała więc zostać na miejscu i udawać odwagę.
— Doprawdy nie mogę powiedzieć, bo mama zakazała. Artur przyznał się do winy, przeprosił i dostatecznie został ukarany. Nie dlatego milczymy, żeby jego bronić, lecz inną osobę, i jeżeli się pan zechce mieszać, to wyniknie gorsza bieda. Proszę tego nie robić; poczęści i ja zawiniłam, ale teraz już wszystko w porządku, więc puść pan to w niepamięć, i mówmy o „włóczędze“, lub o czemśkolwiek przyjemnem.
— Nie chcę słyszeć o „włóczędze“, zejdź, i daj mi słowo, że ten łotr nie okazał się niewdzięcznym, ani zuchwałym, bo gdyby tak było, zbiłbym go własnemi rękami, pomimo to, że mu okazujecie tyle dobroci w tym razie.
Ta straszna groźba nie wywarła wrażenia na Ludce, wiedziała bowiem, że gniewliwy starzec nie podniósłby palca na wnuka, chociaż twierdził inaczej. Posłusznie więc zeszła i tyle powiedziała o psocie, ile się dało bez zdradzenia Małgosi i bez kłamstwa.
— Hm! hm! dobrze; jeżeli milczał nie przez upór, lecz dla dotrzymania słowa, to mu wybaczam. Trzeba jednak przyznać, iż jest zacięty i trudny do prowadzenia, — dodał wypogadzając twarz, ale włosy tak sobie najeżył, jakgdyby stał na silnym wietrze.
— Ja mam zupełnie taką samą naturę, ale dobrem słowem można ze mną wszystko zrobić, chociaż żadna pogróżka nie dokazałaby tego, — rzekła Ludka, chcąc się przysłużyć przyjacielowi, który jak się zdawało, wyszedł z jednej biedy, żeby wpaść w drugą.
— Sądzisz, że nie jestem dobrym dla niego, co? — zapytał ostro pan Laurence.
— O nie! czasami bywasz pan zbyt dobrym, i tylko wówczas trochę się unosisz, gdy wystawi twą cierpliwość na próbę. Czy tak nie jest?
Postanowiwszy doprowadzić rzecz do skutku, udawała zupełny spokój, chociaż nie bez drżenia mówiła tak zuchwale. Ulżyło jej i zadziwiła się mocno, gdy stary gentleman z hałasem tylko rzucił na stół okulary i wykrzyknął otwarcie:
— Masz słuszność, dziewczyno, tak jest rzeczywiście! kocham wprawdzie tego chłopca, ale mię doprowadza do ostateczności, i nie wiem na czem się to może skończyć.
— Powiem panu, — on ucieknie. Zaledwie domówiła tych słów, już jej żal było, — chciała bowiem tylko ostrzec, że Artur nie zniesie wielkiej niewoli, i nakłonić do większej ostrożności w obejściu.
Czerwona twarz pana Laurence zmieniła się nagle, i usiadł, rzucając pomieszane spojrzenie na portret pięknego mężczyzny, wiszący nad jego biurkiem. Był to ojciec Artura, który uciekł w młodości i ożenił się wbrew woli surowego ojca. Ludka byłaby sobie odgryzła język, odgadywała bowiem, że biedak myśli z żalem o przeszłości.
— Nie dopuści się tego, jeżeli go pan nie będziesz dręczył i nużył zbyteczną pracą naukową. Ja także miewam często chętkę frunąć w świat, zwłaszcza odkąd noszę krótkie włosy, i jeżeli kiedy znikniemy, możesz pan poszukiwać dwóch chłopców na okrętach do Indji wyprawianych.
Ponieważ mówiła ze śmiechem, panu Laurence zrobiło się lżej na sercu, i zaczął brać tę rzecz z żatobliwej strony.
— Jak śmiesz, psotnico, tak się odzywać? gdzież poszanowanie i przyzwoitość? Bóg z wami, dzieci! wiele kłopotu zadajecie, a jednak trudno się bez was obejść, — rzekł szczypiąc jej wesoło policzki.
— Idź sprowadzić chłopca na obiad, powiedz mu, że wszystko załatwione, i poradź, żeby nie przybierał tragicznych min z dziadkiem. Nie zniosę tego.
— On nie przyjdzie, bo ma żal, że mu pan nie ufasz; uważam, że jest bardzo zniechęcony.
Usiłowała przybrać patetyczny wyraz twarzy, lecz widocznie jej się to nie powiodło, pan Laurence zaczął się bowiem śmiać, i zmiarkowała, że jej sprawa jest wygrana.
— Żałuję bardzo i zapewne winienem mu podziękować za to, że nie on się ze mną szamotał. Czego u djabła chce ten chłopiec? — powiedział zawstydzony trochę swą porywczością.
— Gdybym była na pana miejscu, napisałabym do niego. Powiedział, że nie zejdzie na dół, póki listu nie otrzyma, i przebąkuje o jakiejś niedorzecznej wycieczce do Waszyngtonu. Jak pan formalnie przeprosisz, to zmiarkuje, że był szalony, i przyjdzie do rozumu. Spróbuj pan, figlem lepiej się rzecz załatwi jak rozmową. Zaniosę mu sama list i nauczę jak ma postąpić.
Pan Laurence spojrzał na nią bystro, założył okulary i rzekł zwolna:
— Jesteś chytrą dziewczyną, ale pozwalam, żebyście mną powodowały obie z Elizą. Dajże mi kawałek papieru, żebym skończył z tem głupstwem.
List został napisany w formie, jakiej zwykle używa gentleman do człowieka, którego mocno obraził. Ludka w przelocie pocałowała pana Laurence w czubek łysej głowy i pobiegła pod drzwi Artura z przeproszeniem w ręku. Przez dziurkę od klucza doradzała mu pokorę, przyzwoitość i kilka równie przyjemnych niemożliwości. Zastawszy znowu drzwi zamknięte, zostawiła tylko kartkę, by sama przez się załatwiła całą rzecz, i odchodziła już spokojnie, kiedy młodzieniec, zsunąwszy się po poręczy, zaczekał na dole, mówiąc ze swym uczciwym wyrazem twarzy.
— Jaki z ciebie dobry koleżka, Ludko! — a potem dodał ze śmiechem, — czy nie wypchnięto cię za drzwi?
— Nie; bardzo był grzeczny w ogólności.
— Ach, ja to wszystko załatwię, ale nawet ty rozdrażniłaś mię tak na górze, że gotów byłem oddać się djabłu, — rzekł, tłomacząc się.
— Nie mów tego, odwróć kartę i rozpocznij życie na nowo, Teodorku, mój synu.
— Czy mam odwracać i psuć nowe karty, jakem psuł dawniej kajety z wzorami? Będę ciągle zaczynał, a nigdy nie dojdę do końca; — powiedział żałośnie.
— Idź zjeść obiad; lepiej ci będzie potem, bo mężczyźni zawsze gderzą, gdy są głodni. Po tych słowach, wyszła Ludka głównemi drzwiami.
— To jest „kodycyl“ mojej „płci“, — odpowiedział Artur, przytaczając wyrażenie Amelki, gdy przez pokorę szedł zjeść obiad z dziadkiem, który cały dzień wychodził z nim cierpliwie, jak święty, i upokarzał objawami uszanowania.
Wszyscy myśleli, że to już rzecz skończona i że chmurka przeszła, ale pozostały skutki, bo Małgosia nie mogła zapomnieć. Wprawdzie nigdy nie wspominała pewnej osoby, lecz myślała o niej bardzo wiele i marzyła coraz więcej. Pewnego razu, szukając rycin w jej stoliku, Ludka znalazła kawałek papieru zagryzmolony słowami: „pani Janowa Brooke“. Skutkiem czego wydała tragiczny jęk i rzuciła papier w ogień, czując, że figiel Artura przyspieszył dla niej złowrogą chwilę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.