Małe kobietki/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Małe kobietki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.
WESOŁE BŁONIA.

Jak słońce po burzy, takiemi były spokojne tygodnie, które potem nastąpiły. Chorzy przychodzili szybko do zdrowia, i pan March zaczynał wspominać o powrocie na początku nowego roku. Wkrótce Eliza mogła już leżeć całe dni na sofie w pracowni, rozrywając się początkowo ulubionemi kotami a potem szyciem dla lalek, które były w smutnym stanie zaniedbania.
Jej ruchliwe niegdyś członki tak zesztywniały i osłabły, że Ludka brała ją codzień na swe silne ręce, by przewietrzyć po wszystkich pokojach. Małgosia chętnie narażała białe rączki, żeby czerniały i czerwieniały, gotując delikatne przysmaki dla „ukochanej“; Amelka zaś, wierna niewolnica pierścionka, w ten sposób obchodziła swój powrót, iż tyle skarbów rozdawała siostrom, ile tylko chciały przyjąć.
Gdy się Boże Narodzenie zbliżało, rozpoczęły się tajemnice, i Ludka często pobudzała całą rodzinę do konwulsyjnego śmiechu, proponując całkiem niemożliwe i niedorzeczne uroczystości, dla uczczenia tych niezwykle wesołych świąt. Artur okazywał się również nierozsądnym; byłby urządzał fajerwerki, race powietrzne, łuki tryumfalne, gdyby mu tylko pozwolono. Po wielu starciach i kpinach, oboje, będąc uważani za całkiem pokonanych, przybrali pognębione miny, ale znalazłszy się sam na sam, parskali śmiechem.
Po kilkunastu dniach wyjątkowo łagodnej pogody nastąpiło wspaniałe święto Bożego Narodzenia. Anna mówiła, że czuje przez skórę, iż to będzie niezwykle uroczysty dzień, i okazała się dobrą wróżką, bo się wszystko składało jak najlepiej. Pan March napisał, że wkrótce przybędzie, Eliza czuła się szczególnie dobrze, i ubrana w podarowany przez matkę karmazynowy wełniany szlafroczek, dała się trjumfalnnie zanieść do okna, dla zobaczenia daru Artura i Ludki. „Niewyczerpani“ zrobili co tylko było w ich możności, żeby zasłużyć na to miano, bo, jak sylfy pracując po nocach, wywołali komiczne zadziwienie. W ogrodzie stała wysoka dziewica ze śniegu, w zielonym wieńcu świerkowym; w jednej ręce trzymała koszyk pełen owoców i kwiatów, a w drugiej duży zwit nowych nut. Szal różnobarwny, jak tęcza, okręcony był wkoło zziębniętych ramion, a z ust wychodziła na różowym papierze pieśń:

JUNGFRAU DO ELIZY.

Królowo pszczółek, Elizo miła,
Nie znaj co smutku cień;
Niech Bóg ci spokój i szczęście zsyła,
W ten uroczysty dzień.

A ja ci dzisiaj niosę w ofierze,
Mała królowo pszczół,
Owoce, nuty, kwiateczki świeże
I dywan pod twój stół.

Portret Joanny przyjmij, królowo,
I Małgorzaty twór,

Śmietankę mroźną blado-różową,
Jak śnieg Alpejskich gór.

Teraz cię żegnam, Elizko mała,
A w chwilkach życia złych,
Proszę, byś zawsze pamiętać chciała,
O przyjaciołach twych.

Jakże się Eliza uśmiała, jak Artur żwawo biegał w tę i w ową stronę, znosząc podarki, i z jak zabawnemi mowami oddawała je Ludwisia.
— Jestem tak przepełniona szczęściem, że gdyby tylko ojciec tu był, nie mogłabym w sobie pomieścić ani odrobiny więcej, — rzekła Eliza, wzdychając z zadowolenia, gdy Ludka zaniosła ją do pracowni, by wypoczęła i orzeźwiła się doskonałem winogronem, które jej przysłała Jungfrau.
— Ja tak samo, — dodała Ludka, głaszcząc kieszeń, gdzie spoczywało dawno upragnione dziełko „Rusałka“.
— Ja także, z pewnością! — zawołała Amelka, wpatrując się w pięknie oprawną rycinę Madonny z Dzieciątkiem, którą jej dała matka.
— Ma się rozumieć, że i ja także, — wykrzyknęła Małgosia, układając srebrne fałdy pierwszej jedwabnej sukni; pan Laurence potrafił ją bowiem nakłonić do przyjęcia tego daru.
— A ja czyżbym mogła powiedzieć inaczej! — rzekła pani March, przyczem z wdzięcznością spoglądała na list od męża i na uśmiechniętą twarz Elizy — ręką zaś pieściła broszę, którą właśnie dziewczęta przypięły jej do sukni, zrobioną z włosów siwych, złotych, kasztanowatych i ciemnoblond.
Na tym smutnym świecie czasem się coś tak doskonale uda, jak w powieści, a jakże to cieszy! — W pół godziny potem, gdy wszystkie wyrzekły, że są tak szczęśliwe, iż nie mogłyby już w sobie pomieścić, ani kropli szczęścia, kropla ta zjawiła się. Artur otworzył drzwi od bawialnego pokoju i wsunął głowę nibyto spokojnie, ale na jednoby wyszło, żeby przewrócił koziołka, bo twarzą wyrażał tak poskramiane ożywienie, a głosem zdradzał taką radość, że wszyscy poskoczyli, chociaż powiedział tylko dziwnym jakimś zadyszanym głosem:
— Przybył wam jeden kolendowy dar.
Nie dokończywszy jeszcze tych słów, usunął się nieco, a na jego miejscu ukazał się wysoki mężczyzna, otulony po same oczy i wsparty na drugim wysokim mężczyznie, który próbował coś powiedzieć, ale nie mógł.
Ma się rozumieć, że nastąpiło ogólne poruszenie, i przez kilka minut zdawało się, że wszyscy stracili przytomność, bo działy się najdziwaczniejsze rzeczy, ale nikt nie mówił ani słowa. Pan March znikł zupełnie pod czterema parami ściskających rąk; Ludka zhańbiła się prawie zupełnem omdleniem, i Artur musiał ją cucić w chińskim gabinecie; pan Brooke, — pocałował Małgosię przez omyłkę, — jak się potem tłomaczył trochę niezręcznie; Amelka tak bardzo szanująca swą godność, przewróciła się przez podnóżek i nie wstając, z płaczem najtkliwiej ściskała buty ojcu. — Pani March pierwsza przyszła do siebie i wyciągneła rękę przestrzegając:
— Cicho, pamiętajcie o Elizie!
Ale już było zapóźno; drzwi od pracowni otworzyły się na oścież, i czerwony szlafroczek ukazał się na progu. Radość wlała siły w osłabione członki, i Eliza pobiegła prosto w objęcia ojca. Trudno opisać co się później działo, gdyż przepełnione serca wylewały się nazewnątrz, wyrzucały z siebie gorycz przeszłości, żyjąc tylko słodyczą obecnej chwili.
Nie było tam nic romansowego; owszem serdeczny śmiech wszystkich opanował, bo znaleziono za drzwiami Annę szlochającą nad tłustym indykiem, którego zapomniała zdjąć z rożna, gdy wybiegła z kuchni. Skoro śmiech ustał, a pani March zaczęła dziękować panu Brooke za wierne starania przy mężu, nagle przypomniało mu się, że pan March potrzebuje wypocząć, i wyszedł, śpiesznie schwyciwszy kapelusz. Wówczas ojciec i Eliza znużeni trochę usiedli we dwoje na wielkim fotelu, i gawęda szła doskonale.
Pan March opowiadał, że oddawna pragnął zrobić niespodziankę, i doktór pozwolił mu korzystać z pięknej pogody; że pan Brooke bardzo mu się poświęcał i jest młodzieńcem zacnym i prawym. Dlaczego, mówiąc to, zatrzymał się chwilę, spojrzawszy na Małgosię, która gwałtownie rozniecała ogień, i rzucił okiem na żonę z pytającem podniesieniem brwi, zostawiam waszej domyślności, również i to, dlaczego pani March zlekka skłoniła głowę i zapytała jakoś nagle, czyby nie zjadł czego? Ludka zobaczyła i zrozumiała tę mimikę, wymknęła się więc po wino i rosół i mruknęła pod nosem, trzaskając drzwiami:
— Nienawidzę zacnych młodzieńców z ciemnemi oczami.
Obiad powiódł się jak najlepiej; tłusty indyk przedstawiał rozkoszny widok, skoro Anna wyjęła go z pieca, nadziała, przyrumieniła i przystroiła. Rodzynkowy budyń rozpływał się zupełnie w ustach, galarety, któremi Amelka rozkoszowała się, udały się także.
Anna mówiła, że się wszystko powiodło tylko przez jakiś szczęśliwy traf, bo taki miała zamęt w głowie, że cudem nie upiekła budyniu, a indyka nie nadziała rodzynkami.
Pan Laurence z wnukiem byli u nich na obiedzie, również i pan Brooke, na którego Ludka ponuro patrzyła, ku wielkiej uciesze Artura. Na głównem miejscu stały przy stole dwa fotele dla Elizy i ojca, którzy się skromnie raczyli kurczętami i troszką owoców. Doskonale szła zabawa wśród wiwatów, gawędy, śpiewu i wznawianych wspomnień. Ktoś się odezwał z propozycją, by się przejechać sankami, ale dziewczęta nie chciały odstąpić ojca; goście odeszli zatem wcześnie, a uszczęśliwiona rodzina, korzystając ze zmroku, zasiadła koło kominka.
— Właśnie rok temu utyskiwałyśmy, że nas czekają takie smutne święta, czy pamiętacie? — zawołała Ludka, przerywając krótkie milczenie.
— W ogólności był to jednak przyjemny rok, — rzekła Małgosia, uśmiechając się do ognia z wewnętrznem zadowoleniem, że z godnością traktowała pana Brooke.
— Mnie się wydawał bardzo ciężki, — zauważyła Amelka, przyglądając się błyskowi pierścionka z zadumą w oczach.
— Rada jestem, że już minął, bo ciebie mamy z powrotem, — szepnęła Eliza, siedząc na kolanach u ojca.
— Była to dla was ciężka droga, moje małe pielgrzymki, zwłaszcza bliżej końca; aleście ją mężnie przebyły, i sądzę, że ładunki wkrótce z was spadną, — rzekł pan March, patrząc z ojcowskiem zadowoleniem na ich cztery młode twarzyczki.
— Skąd wiesz o tem ojcze? Czy ci mama co powiedziała? — spytała Ludka.
— Trochę tylko, ale po trawkach poznaje się skąd wiatr wieje; więc porobiłem dziś różne odkrycia.
— Ach, powiedz je! — wykrzyknęła siedząca przy nim Małgosia.
— Oto jedno! — rzekł, i biorąc jej rękę opartą o poręcz fotela wskazał pokłuty palec, sparzony wierzch ręki i parę nagniotków na dłoni. — Pamiętam czasy, kiedy ta ręka była biała, gładka, — i kiedyś się najwięcej zajmowała jej pięknem utrzymaniem. Bardzo była wówczas ładna, ale w moich oczach daleko jest ładniejsza teraz, bo z zewnętrznego oszpecenia wyczytałem całą historję. Uczyniłaś całopalenie z próżności; ta stwardniała dłoń zdobyła coś lepszego jak bąble, i pewny jestem, że szycie, wykonane przez pokłute palce, będzie bardzo trwałe, kiedy tak wiele dobrej woli było w każdym ściegu. Małgosiu droga, więcej to cenię w kobiecie, gdy umie zapewnić szczęście domowi, niż kiedy ma białe ręce, lub wdzięki salonowe.
Z dumą ściskam tę zacną, pracowitą rączkę, i mam nadzieję, iż nieprędko zażąda kto, bym mu ją oddał.
Jeżeli Małgosia pragnęła nagrody za cierpliwą pracę, odebrała ją w ojca serdecznym uścisku ręki i zachęcającym uśmiechu.
— Teraz proszę powiedzieć co przyjemnego o Ludce, bo czuwała pilnie nad sobą i była tak bardzo, bardzo dobra dla mnie, — rzekła ojcu do ucha Eliza.
Pan March roześmiał się i spojrzał na dużą pannę, siedzącą naprzeciwko z niezwykle miłym wyrazem smagłej twarzyczki.
— Pomimo tej kędzierzawej czupryny, nie spostrzegam „syna Ludwika“, któregom zostawił przed rokiem. Widzę tylko panienkę, która nosi prosto kołnierzyki, porządnie sznuruje buciki, nie gwiżdże, nie używa grubych słów, nie kładzie się na dywanie jak dawniej. Trochę zeszczuplała i zbladła od czuwania i niepokoju, ale mi się podoba, jej twarz zrobiła się bowiem milsza, a głos cichszy. Nie skacze, ruchy ma spokojne i nad pewną osóbką czuwa po macierzyńsku, co mię mocno raduje. Brak mi trochę mojej dzikiej dziewczynki, ale jeżeli zdobędę w jej miejsce silną, pożyteczną, tkliwą kobietę, będę zupełnie zadowolony. Nie wiem czy ostrzyżenie dodało tyle powagi naszej czarnej owieczce, ale to pewna, że w całym Waszyngtonie nie znalazłbym nic dosyć pięknego do kupienia za te dwadzieścia pięć dolarów, przysłanych przez moją dobrą córkę.
Żywe oczy Ludki zaszły łzami na chwilę, i szczupła jej twarz zarumieniła się przy świetle kominka, skoro posłyszała pochwałę ojca, bo w części przynajmniej wydała jej się zasłużoną.
— Teraz o Elizie, — powiedziała Amelka, wyglądając cierpliwie swojej kolei.
— Boję się za wiele powiedzieć, żeby nie uciekła, chociaż jest już mniej nieśmiałą, — odezwał się ojciec wesoło, lecz przypomniawszy sobie jak bliski był jej utracenia, przycisnął ją do siebie i rzekł czule, opierając się twarzą o jej policzek: zastałem cię bezpieczną, moja Elizo, i mam nadzieję, że cię taką zachowam przy pomocy Bożej.
Po chwili milczenia spojrzał na Amelkę, siedzącą na taborecie u jego nóg, i powiedział, głaszcząc jej błyszczące włosy:
— Uważałem, że Amelka gospodarowała przy obiedzie, wyręczała matkę całe popołudnie, ustąpiła Małgosi miejsca wieczorem i posługiwała wszystkim cierpliwie i wesoło. Spostrzegłem także, iż się rzadko obraża, nie mizdrzy się w zwierciadle i nawet nie wspomniała o bardzo ładnym pierścionku, który ma na palcu — skąd wnoszę, że postanawia tak starannie urabiać swój charakter, jak figurki z gliny. Cieszy mię to, bo chociaż byłbym bardzo pyszny z pięknego posągu jej roboty, nieskończenie dumniejszy jeszcze będę z tkliwej córki, umiejącej upiększać życie sobie i innym.
— O czem myślisz, Elizo? — spytała Ludka, gdy Amelka podziękowawszy ojcu, opowiedziała mu dzieje pierścionka.
— Czytałam dziś w „Podróży pielgrzymów“, że po wielu trudach, Chrystjan i Nadzieja przybyli do miłego, zielonego błonia, gdzie lilje kwitły cały rok, i tam szczęśliwie spoczywali, jak my teraz, przed udaniem się do celu swej wyprawy, — odrzekła Eliza, poczem dodała, idąc zwolna do fortepianu: To godzina śpiewu, zajmę więc dawne miejsce i spróbuję pieśń pastuszka, którą ci pielgrzymi słyszeli. Dorobiłam muzykę dla ciebie, ojcze, bo lubisz te wiersze.
Usiadłszy przy fortepianie, delikatnie dotknęła klawiszy, i słodkim głosem, którego już nie spodziewali się nigdy słyszeć, zaśpiewała z własną przygrywką hymn milutki i szczególnie dobrze ją malujący:

Niczem bogactwo, niczem znaczenie,
Które nas nęcą zdaleka,
Tylko wewnętrzne zadowolenie,
Stanowi szczęście człowieka.

Pracować trzeba, gdy siły służą,
Na społeczeństwa pożytek;
Życie jest tylko krótką podróżą,
Pielgrzymom zawadza zbytek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.