<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Małe niedole pożycia małżeńskiego
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Petites misères de la vie conjugale
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Sprzeczki

Od skocznego allegro kawalera, przeszedłeś do poważnego andante ojca rodziny.
Gdzie twój kabrjolecik, tak zwinny i lekki jak twoje serce! parą lakierowanych drążków obejmujący angielskiego konika parskającego wesoło i rzucającego lśniącym zadem pod poczwórnym splotem lejców, którymi (wiedzą o tem pola Elizejskie!) umiałeś kierować z taką elegancją i wdziękiem! Niestety! w miejsce tego kokieteryjnego zaprzęgu, przychodzi ci prowadzić stateczną i łagodną normandzką kobyłę.
Nauczyłeś się cnoty cierpliwości, jaka przystała ojcu rodziny, a nie zbywa ci na sposobności okazania jej. Stąd i na twem obliczu widnieje powaga.
Koło ciebie, na koźle, zasiada służący, który wyraźnie, jak i twój wehikuł, pełni dwojakie obowiązki. Pojazd ten, o czterech kołach i resorach angielskich, pękaty, przypomina szalupę; ma szyby i mnóstwo innych praktycznych urządzeń. Otwarty w dnie pogodne, zamknięte lando w czas słoty. Lekki na pozór, obciążony jest zawartością sześciu osób; — okoliczność nie obojętna dla twego jedynego konia.
Z głębi powozu, wychylają się, niby dwa kwiaty, twoja żona — rozkwitła róża, i jej matka — malwa o bogato rozkładających się płatkach. Te dwa kwiaty żeńskiego rodzaju szczebiocą i rozmawiają o tobie, gdy hałas kół i twoja skupiona uwaga jako woźnicy, pomnożona troskliwością ojca rodziny, nie pozwalają ci słyszeć treści rozmowy.
Na przedniem siedzeniu, mieści się zgrabna piastunka z dziewczynką na kolanach; obok chłopiec, ustrojony w czerwoną koszulę w zakładki. Pociecha ta wychyla się nieustannie, drapie się na poduszki, czem już tysiąc razy ściągnęła na siebie sakramentalne: — Adolfku, bądź grzeczny, — lub: Ostatni raz biorę cię na spacer! — słowa, o których wie że są czczą pogróżką wszystkich matek.
Biedna mama w duchu znudzona jest niesłychanie rozpuszczonym chłopcem; dwadzieścia razy miała się już unieść i dwadzieścia razy uspokoiła ją twarzyczka uśpionej dziewczynki.
— Jestem matką, powiada sobie. Wreszcie, udaje się jej poskromić małego Adolfka.
Doprowadziłeś do skutku bohaterski projekt, aby wywieźć na spacer całą rodzinę. Wyjechałeś rano z domu, gdzie wszystkie średnio zamożne małżeństwa cisnęły się do okien, zazdroszcząc ci przywileju twoich stosunków majątkowych, dającego ci możność wyjechania za miasto i powrotu bez pośrednictwa publicznych dorożek. I oto przepędziłeś nieszczęśliwą normandzką szkapę przez cały Paryż do Vincennes, z Vincennes do Saint-Maur, z Saint-Maur do Charenton, z Charenton do jakiejś wysepki, która wydała się żonie i teściowej piękniejsza niż wszystkie poprzednie widoki.
— Jedźmy do Maisons!... wykrzyknęły panie.
Jedziesz więc do Maisons, koło Alfort. Wracasz lewym brzegiem Sekwany, w tumanach iście olimpijskiego kurzu, odznaczającego się czarnością sadzy. Koń wlecze z wysiłkiem twoją rodzinę; niestety! dawno już wyzułeś się z wszelkiej próżności, patrząc na jego zapadłe boki i sterczące kości; sierść zmierzwiona jest od obsychającego potu, który, zmięszany z kurzem, pokleił jego sukienkę w sterczące kosmyki. W tej chwili koń przypomina z wyglądu rozgniewanego jeża; boisz się, aby się nie ochwacił, popędzasz go batem z melancholją, którą on zdaje się rozumieć, gdyż potrząsa głową, niby szkapa woziwody, znużona swą opłakaną egzystencją.
Zależy ci bardzo na tym koniu; jest doskonały i kosztował tysiąc dwieście franków. Gdy się ma zaszczyt być ojcem rodziny, umie się cenić tysiąc dwieście franków tak, jak ty cenisz tego konia. Przeczuwasz straszliwą cyfrę nadzwyczajnych wydatków, w razie gdyby trzeba dać chwilowy wypoczynek rumakowi. Ty musisz przez dwa dni załatwiać sprawy dorożką. Żona zacznie się krzywić i grymasić że jest uwięziona w domu; w końcu wynajmie powóz. Choroba konia stanie się źródłem nadzwyczajnych pozycyj w rachunku twego jedynego masztalerza, którego, jak każdej rzeczy jedynej, musisz dobrze pilnować.
Wszystkie te myśli wyrażają się w łagodnym ruchu, jakim opuszczasz bat na boki zwierzęcia, brnącego w tumanach czarniawego kurzu.
W tej chwili, Adolfek, który nie wie już co ma z sobą począć w tej ruchomej arce, zwinął się smutnie w kąciku.
— Co ci jest, dziecko? pyta zaniepokojona babcia.
— Głodny jestem, odparło dziecko.
— Głodny jest, rzekła matka do córki.
— Jakże nie ma być głodny? jest wpół do szóstej, nie jesteśmy nawet przy rogatce, a jedziemy już od dwóch godzin!
— Twój mąż mógł był nas zaprosić na obiad gdzieś za miastem.
— Widocznie woli nadłożyć dwie mile, umęczyć konia i wrócić do domu.
— I kucharka miałaby wolną niedzielę. Ale, ostatecznie, Adolf ma słuszność. Zawsze to oszczędność zjeść obiad u siebie, odparła teściowa.
— Adolfie, wykrzykuje twoja żona podrażniona słowem oszczędność, jedziemy tak wolno, jakbyś nas chciał doprowadzić do morskiej choroby, w dodatku wleczesz się, jakby umyślnie, w tych kłębach kurzu. Co ty wyprawiasz? suknia i kapelusz będą zupełnie na nic!
— Wolisz, abym zaprzepaścił konia? odpowiadasz, sądząc że to ostateczny argument.
— Tu nie chodzi o konia, ale o dziecko które umiera z głodu: siedm godzin nic nie miało w ustach. Popędźże konia. Doprawdy, możnaby myśleć, że więcej dbasz o swoją szkapę niż o dziecko.
Boisz się konia bodaj trącić batem; mógłby jeszcze znaleźć w sobie resztkę sił, aby ponieść i puścić się galopem.
— Nie, Adolf chyba mnie umyślnie drażni, jedzie coraz wolniej! wykrzykuje młoda kobieta do matki. Dobrze, jedź jak ci się podoba. Potem powiesz, że jestem rozrzutna, gdy będę musiała kupić sobie nowy kapelusz.
Rzucasz kilka słów, które giną w turkocie.
— Ależ ty mówisz rzeczy bez żadnego sensu!
Starasz się tłómaczyć dalej, zwracając głowę do powozu i znów zerkając na konia, aby uniknąć możliwego wypadku.
— Dobrze! potykaj się! wywróć, uwolnisz się od nas na dobre! Adolfie! twój syn umiera z głodu, blady jest jak ściana!
— Ależ Karolino, wtrąca teściowa, Adolf przecież robi co może...
Nic tak nie drażni człowieka, jak być wziętym w obronę przez własną teściową. Jestto czysta obłuda; w gruncie, dama zachwycona jest nieporozumieniem; toteż, łagodnie, z nieskończonemi ostrożnościami, dolewa oliwy do ognia.
Gdy wreszcie dotarłeś do rogatki, żona zaniemiała, nie mówi ani słowa, skrzyżowała ręce, nie patrzy na ciebie. Jesteś człowiekiem bez duszy, bez serca, wyzutym z uczuć. Tylko ty zdolny jesteś wymyślać „dla przyjemności“ podobne spacery. Jeżeli, na swoje nieszczęście, odważysz się przypomnieć Karolinie, że to ona, dziś rano, domagała się tej wyprawy w imię swoich dzieci i swego pokarmu (karmi sama małą), zasypie cię lawiną zimnych i kłujących słówek.
Toteż znosisz wszystko z rezygnacją, aby, broń Boże, nie popsuć mleka kobiety która karmi i której trzeba umieć wybaczyć niejedną drobnostkę, szepce ci bezlitosna teściowa.
W sercu twem gromadzą się furje Oresta.
Na sakramentalne zapytanie akcyzy: — Czy niema nic do zeznania?... żona odpowiada:
— Zeznaję dużo kurzu i dużo złego humoru.
Śmieje się, urzędnik się śmieje, ciebie zaś bierze nagle pokusa wysypania swej rodziny do Sekwany.
Na domiar nieszczęścia, przypominasz sobie wesołą i swawolną dziewczynę, która miała różowy kapelusik i trzepotała się w kabryolecie, gdy, sześć lat temu, jechaliście tędy aby zjeść śniadanie na trawce. Także porównanie! dużo się troszczyła panna Schontz o dzieci i o kapelusz, którego koronka podarła się na strzępy w gąszczu! Nie troszczyła się o nic, nawet o swoją godność, kiedy swobodą tańca, zbyt daleko posuniętą, zgorszyła dozorców lasku Vincennes.
Wracasz do domu, popędzając z wściekłością normandzką kobyłę. Nie zdołałeś uniknąć ani niedyspozycji konia, ani złego humoru żony.
Wieczorem, Karolina ma bardzo mało pokarmu. Jeśli mała ssąc, drze się w niebogłosy, cała wina spada na ciebie, że więcej dbasz o zdrowie konia, niż o własnego syna, mrącego z głodu, i o córkę, której wieczerza przepadła w sprzeczce domowej, gdzie żona, jak zawsze, miała słuszność.
— Nic dziwnego, powiada, mężczyźni nie są matkami.
Opuszczasz pokój, i słyszysz jak teściowa pociesza córkę temi straszliwemi słowy: — Oni wszyscy są egoiści, uspokój się; twój ojciec był zupełnie taki sam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.