Małe niedole pożycia małżeńskiego/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe niedole pożycia małżeńskiego |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Petites misères de la vie conjugale |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pośród nieocenionych rozkoszy kawalerstwa, każdy mężczyzna stawia na pierwszem miejscu nieograniczoną swobodę wstawania. Kapryśne fantazje powolnego przebudzenia wynagradzają melancholję samotnego układania się do snu. Możesz kręcić się w łóżku na wszystkie strony, ziewać jakby cię kto mordował, wydawać okrzyki z których mógłby cię ktoś posądzić o jakieś niezdrowe uciechy. Możesz łamać najświętsze zobowiązania dnia poprzedniego, zostawiać ogień na kominku i niezgaszoną świecę, możesz wreszcie zasypiać na nowo, naprzekór najpilniejszym zajęciom. Wolno ci złorzeczyć trzewikom przy łóżku, które zieją otwartemi paszczami i podnoszą nastawione uszy, wolno być ślepym na migotanie promieni słonecznych wdzierających się przez szparę firanek, głuchym na donośne napomnienia natrętnego zegara; przeciągać się w łóżku, mówiąc: „No tak, wczoraj ta sprawa mogła być pilna, ale dziś już nie. WCZORAJ jest szaleńcem, DZIŚ mędrcem, bo przedziela je noc która przynosi dobrą radę, noc która oświeca... No tak, miałem iść, miałem załatwić, przyrzekłem... Jestem leniwy, lekkomyślny... ale jak oprzeć się pokusom ciepłego łóżka? Nogi mam jak z waty, muszę być jakiś niezdrów, zresztą za dobrze mi tutaj... Chcę jeszcze zanurzyć się w fantastyczny świat snów, chcę odnaleźć na chwilę te nieporównane kobiety, te skrzydlate i urocze postacie. Wreszcie udało mi się zdobyć garstkę soli, aby nią posypać ogon ptaka który wiecznie uchodził przedemną. Zdołałem wziąć na lep tę zwodnicę, trzymam ją“...
Służący czyta twoje dzienniki, szpera w twoich listach, pozwala ci spoczywać w pokoju. I zasypiasz na nowo, kołysany odległym turkotem rannych wozów. Te straszliwe, hałaśliwe, piekielne wozy z mięsem, te wózki o blaszanych wymionach pełnych mleka, które czynią taki wściekły łomot i trzaskają bruk nieomal na kawałki, dla ciebie zdają się jechać po puchu, przypominają dźwięki najczarowniejszej orkiestry. Gdy dom cały się trzęsie i chwieje w posadach, ty masz uczucie marynarza, kołysanego na morzu lekkim zefirem.
Wszystkim tym rozkoszom ty sam dopiero kładziesz koniec, zdzierając z zaspanej głowy fular, mnąc go niby serwetę po obiedzie i prostując się w łóżku na t. zw. siedzeniu. I klniesz sam na siebie, mamrocząc pod nosem surowe napomnienia, jak np.: „Do stu djabłów, trzeba wstawać — kto chce do czegoś dojść, powinien wstawać rano, — wyłaźże, leniwcze, drabie“.
Tu, zatrzymujesz się chwilę. Rozglądasz się po pokoju, zbierasz myśli. Wreszcie, wyskakujesz z łóżka, — jednym rzutem! — wysiłkiem całej energji! — z własnej woli! — Poprawiasz ogień, zerkasz na najcierpliwszy z zegarów i pocieszasz się optymistycznemi refleksjami tej treści: „X. jest leniwy, może jeszcze go zastanę! — Będę się spieszył. — Jeśli już wyszedł, to i tak go gdzieś złapię. — Zaczeka chyba. — Kwadrans spóźnienia dozwolony jest przy każdem spotkaniu, nawet dłużnika z wierzycielem“.
Wciągasz z furją trzewiki, ubierasz się tak szybko, jak wówczas gdy obawiasz się zaskoczenia w niedokładnym stroju, upajasz się rozkoszą pośpiechu, zapinasz co drugi guzik; wreszcie wybiegasz krokiem zwycięzcy, gwiżdżąc, wywijając laską, marszcząc energicznie brwi, pędząc przed siebie.
— Cóż u licha, powiadasz sobie, ostatecznie, nic nikomu do tego; robię co mi się podoba!
Ty, biedny żonkosiu, popełniłeś to głupstwo, że powiedziałeś żonie: „Moja droga, jutro... (czasem wie o tem już parę dni naprzód) muszę wstać bardzo wcześnie“. Nieszczęsny Adolfie, byłeś w dodatku natyle nieostrożny, że poparłeś ważność swej schadzki niezbitemi dowodami: „Chodzi o to... i o to... wreszcie o to...
Na dwie godziny przed świtem, Karolina budzi cię ostrożnie i mówi łagodnym szeptem:
— Adolfie, Adolfie!...
— Co? pali się?... zaraz...
— Nic, nic, śpij, pomyliłam się, zdawało mi się że wskazówka była tutaj, o, patrz! Dopiero czwarta; możesz spać jeszcze dwie godziny.
Powiedzieć człowiekowi: „masz jeszcze dwie godziny snu, czyż to nie jest, w minjaturze, to samo, co powiedzieć skazańcowi: „Jest piąta rano, masz czas do wpół do ósmej?“ Odtąd, sen zmącony jest złowieszczą myślą, która, podobna skrzydlatemu nietoperzowi, obija się po twoim mózgu.
Kobieta jest wówczas punktualna jak szatan, zjawiający się po duszę nabytą cyrografem. Z uderzeniem piątej, głos żony, ach, znany ci zbyt dobrze, rozlega się w twojem uchu; mięsza się z dźwiękami zegara i mówi z bezlitosną słodyczą: — Adolfie, już piąta, wstawaj.
— A-a-a-haa... za-a-araz...
— Adolfie, spóźnisz się i cała sprawa przepadnie, sam mówiłeś.
— A-a-a-a-ha-a...
— No, wstawaj, aniołku; wszystko już wczoraj sama przygotowałam... No, mój drogi, masz przecie jechać; chcesz się spóźnić? Adolfie, wstawaj, wstawaj; już jasny dzień.
Karolina odrzuca kołdrę i wstaje: chce ci pokazać, że potrafi wstać bez marudzenia i przeciągania się. Otwiera okiennice, wpuszcza do pokoju słońce, ranne powietrze i hałas ulicy. Wraca.
— Ależ wstawajże, mój drogi! któżby myślał że ty masz tak mało charakteru? Och, to są mężczyźni!... Ja jestem tylko kobieta, ale co postanowię, potrafię i wykonać.
Wstajesz zgrzytając zębami, przeklinając sakrament małżeństwa. Nie masz w swem bohaterstwie najmniejszej zasługi; to nie ty wstałeś, to żona. Karolina odnajduje z rozpaczliwą szybkością wszystko czego ci potrzeba; przewiduje wszystko, podaje szalik na szyję w zimie, batystową koszulę w prążki w lecie, obchodzi się z tobą jak z dzieckiem; ty jeszcze śpisz, ona cię ubiera, zadaje sobie wszystkie trudy; wreszcie wypycha cię za drzwi. Bez niej, wszystkoby szło jak najgorzej. Zawraca cię, aby ci podać portfel lub jakieś zapomniane papiery. Ty nie myślisz o niczem, ona o wszystkiem.
Za kilka godzin, między jedenastą a dwunastą, wracasz na śniadanie. Zastajesz pokojówkę w bramie lub na schodach w czułej pogawędce z jakimś sługusem; na twój widok lub na odgłos kroków, ucieka. Służący nakrywa do stołu bez pośpiechu, wygląda oknem, wałęsa się z kąta w kąt, jak człowiek który wie że ma czasu poddostatkiem. Pytasz o żonę, myślisz że już ubrana.
— Pani jeszcze w łóżku, mówi pokojówka.
Znajdujesz ją omdlewającą, znużoną, rozespaną, przeciągającą się. Całą noc nie spała poto aby ciebie obudzić, położyła się na nowo po twojem odejściu, jest głodna.
Ty jesteś przyczyną całego zamięszania. Jeżeli śniadanie nie gotowe, to z powodu twego wyjazdu. To, że ona jest nieubrana, że cały dom w nieładzie, to tylko z twojej winy. Przy każdej nowej nieprawidłowości, żona dodaje: „Cóż, trzeba cię było obudzić tak wcześnie! Pan wstał dziś tak rano!“ — to na wszystko generalna wymówka. Każe ci się wcześnie położyć, bo wstałeś tak rano. Nie może nic robić przez cały dzień, ponieważ wstałeś rano.
Jeszcze po kilkunastu miesiącach, przypomina: — Bezemnie tybyś nigdy nie wstał. Przyjaciołom mówi: — On, wstać?!... Och, gdyby mnie tu nie było, nigdyby się nie zdobył na wstanie.
Jakiś starszy pan, potrząsając szpakowatą głową, mówi: „To tylko pani zaszczyt przynosi“. Ta nieco swobodna uwaga kładzie wreszcie koniec przechwałkom.
Ta mała niedola, powtórzona parę razy, uczy cię żyć w samotności na łonie małżeństwa, nie ze wszystkiem się zwierzać, polegać tylko na sobie; zarazem nasuwa ci się wątpliwość, czy zalety małżeńskiego łoża przewyższają jego utrapienia.