Małe niedole pożycia małżeńskiego/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe niedole pożycia małżeńskiego |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Petites misères de la vie conjugale |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jest ósma wieczór; wchodzisz do sypialni żony. Wszędzie pełno światła. Pokojówka i kucharka krążą... Wszystkie meble zarzucone są sukniami i wiązankami kwiatów rozmaitych odcieni.
Fryzjer już czeka: artysta niezrównany, najwyższa powaga, — nic i wszystko zarazem. Słyszysz, jak reszta służby biega po całym domu; rozkazy, zlecenia, zamęt dochodzi szczytu. Pokój zmienił się w pracownię, z której ma się wynurzyć Wenus salonów.
Żona pragnie być na balu najpiękniejszą ze wszystkich. Czy jeszcze dla ciebie, czy dla siebie tylko, czy dla kogo innego? Poważne zagadnienia!
Ale tobie to ani w myśli.
Ściśnięty, wykrygowany, opancerzony we fraku, poruszasz się odmierzonemi krokami, rozglądając się, obserwując, myśląc wreszcie o tem, że będziesz mógł na neutralnym terenie pomówić z agentem giełdowym, rejentem lub bankierem, którym nie chciałbyś dawać nad sobą przewagi, udając się do ich biura.
Fakt dziwny, który każdy mógł stwierdzić ale którego przyczyny trudno określić, to owa szczególna niechęć, jaką mężczyzna ubrany i gotowy do wyjścia okazuje do wszelkich dyskusyj i odpowiedzi. W chwili wyjścia z domu, mało jest mężów, którzyby nie stawali się milczący i głęboko zatopieni w refleksjach, zależnych od danego charakteru. O ile wogóle odpowiadają, słowa ich są krótkie i zwięzłe.
Kobiety znowuż stają się w tych chwilach szczególnie niecierpliwiące, radzą się ustawicznie, w kwestji ukrycia ogonka róży przy staniku, umocowania gałązki we włosach, przyszpilenia wstążki. Nie chodzi im zresztą nigdy o te fatałaszki ale o nie same. Według ładnego angielskiego wyrażenia, łowią komplementy na wędkę, czasem nietylko komplementy.
Lada uczniak odczułby motywy ukryte za gąszczem tych pretekstów; ale dla ciebie żona jest przedmiotem tak gruntownie wyczerpanym, tyle razy oddawałeś się wspólnie sympatycznemu roztrząsaniu jej moralnych i fizycznych zalet, że teraz popełniasz to okrucieństwo aby wyrażać swoje zdanie krótko i rzeczowo. Wkońcu doprowadzasz Karolinę do tych słów, bolesnych dla wszystkich kobiet, nawet po dwudziestu latach małżeństwa.
— Zdaje się, że nie mam szczęścia być w twoim guście.
Sprowadzony na właściwy teren, rzucasz jej kilka pochlebstw, będących dla ciebie zdawkową monetą, do której najmniejszą przywiązujesz wagę, najdrobniejszą walutą twej sakiewki.
— Suknia jest prześliczna! — W niczem jeszcze nie było ci tak do twarzy! — W niebieskim, różowym, żółtym, ponsowym (możecie wybierać) jesteś wprost zachwycająca. — Uczesanie bardzo oryginalne. — Olśnisz wszystkich, ani gadania. — Nietylko będziesz najładniejsza, ale i najlepiej ubrana. — Zzielenieją wszystkie z zazdrości, że nie mają twojego gustu. — Piękność nie jest niczyją zasługą, ale smak, tak samo jak inteligencja, to przymiot z którego każdy ma prawo być dumny...
— Naprawdę? serjo to mówisz, Adolfie?
Żona rzuca ci zalotne minki. Chwyta w lot moment, aby wyciągnąć z ciebie rzekome zdanie o tej lub owej z przyjaciółek, i natrącić o cenie tych pięknych rzeczy, któreś przed chwilą tak chwalił. Nic nie jest dla niej za kosztowne, gdy chodzi o to aby ci się przypodobać. Wyprawia kucharkę.
— Jedźmy, mówisz.
Ona wysyła gdzieś pannę służącą, pożegnawszy wprzód fryzjera, i zaczyna się okręcać na wszystkie strony przed lustrem, prezentując ci najbardziej olśniewające okolice swoich wdzięków.
— Jedźmy, mówisz.
— Tak się spieszysz?... odpowiada.
I dalej się obraca, mizdrząc się i wystawiając niby piękny owoc, wspaniale ułożony za szybą. Ponieważ jesteś po obfitym i smacznym obiedzie, całujesz ją w czoło, nie czując się na siłach aby dać wymowniejsze poparcie szczerości zachwytów. Karolina pochmurnieje.
Zajeżdża powóz. Cały dom ogląda na wsiadanem jaśnie panią; jest arcydziełem, do którego każdy przyłożył rękę i które wszyscy podziwiają na wyścigi.
Żona wyjeżdża upojona sobą, z ciebie zaś dość nierada. Przybywa na bal tryumfalnie, niby obraz będący ukochaniem twórcy, wykończony w pracowni, wypieszczony przez malarza, posłany na wystawę do Luwru. Niestety; spotka tam pięćdziesiąt kobiet piękniejszych; istny bazar tualet szalonej ceny, mniej lub więcej oryginalnych. Otóż, zdarza się z dziełem kobiecem to samo, co z arcydziełem malarskiem w Luwrze: suknia żony blednie przy jakiejś innej, podobnej, ale której kolor bardziej bijący w oczy przykrywa ją i gasi; Karolina przestaje istnieć, ledwie ją ktoś zauważył. Gdy w salonie znajduje się sześćdziesiąt ładnych kobiet, zaciera się poczucie piękności, wogóle piękność przestaje istnieć. Twoja żona staje się czemś bardzo przeciętnem. Kunsztowny uśmieszek, na który tak liczyła, nie zwraca niczyjej uwagi w otoczeniu wspaniałych postaci niewieścich, pośród kobiet o wyniosłych i pewnych siebie spojrzeniach. Ginie w tłumie, nikt jej nie prosi do tańca. Próbuje przybrać wyraz ożywienia i wesołości, lecz, ponieważ nie ma ich w duszy, słyszy dokoła uwagi: „Pani Adolfowa nieszczególnie dziś wygląda“. Kobiety pytają jej obłudnie czy jest cierpiąca; czemu nie tańczy? Mają cały koncert złośliwych słówek, pokrytych pozorem dobroduszności, przystrojonych serdecznością w sposób pożyczony chyba od szatanów z piekła.
Ty, nieświadomy, pełen świętej niewinności, przechadzasz się, krążysz, nie uważając ani jednej ze szpileczek, jakiemi utatuowano miłość własną twej żony. Wreszcie, zbliżasz się, szepcąc jej do ucha:
— Co tobie?
— Każ, niech zajedzie mój powóz.
Owo mój jest ukoronowaniem małżeństwa. Przez dwa lata, mówiło się twój powóz, powóz, nasz powóz, wreszcie mój powóz.
Ty zamówiłeś się właśnie do partji, masz dać rewanż, lub odgrywać się...
Tutaj, spodziewamy się po tobie, Adolfie, że jesteś dość szczwany, aby powiedzieć: „dobrze, aniołku“, zniknąć i nie kazać zajeżdżać.
Znalazłeś jakiegoś przyjaciela, wysyłasz go aby poprosił do tańca żonę, gdyż wstąpiłeś już na drogę ustępstw, która będzie twoją zgubą: zaczynasz pojmować użyteczność przyjaciela.
Nareszcie jednak sprowadzasz ów powóz. Żona wsiada z głuchą wściekłością, zaszywa się w kąt, naciąga kapturek, zaplata ręce pod futrem, zwija się w kłębek jak kotka i nie mówi ani słowa.
O mężowie! wiedzcie, że w tej chwili możecie wszystko naprawić, wszystko odzyskać, i nigdy zapał kochanków którzy pieścili się cały wieczór płomiennemi spojrzeniami nie ominie tej sposobności! Tak, możesz ją dowieźć do domu w tryumfie, ma tylko ciebie jednego, lecz jeden tylko pozostał ci sposób, to jest wziąć w tej chwili żonę przemocą. Ba! tymczasem ty, niezdarny i obojętny, pytasz: „Co ty dziś masz?“
Mąż powinien wiedzieć zawsze co ma jego żona, bo ona sama wie zawsze dobrze czego nie ma.
— Zimno mi, odpowiada.
— Wieczór był wspaniały.
— Phi, nic szczególnego! dziś jest prawdziwa manja żeby cały Paryż spraszać do małej dziury. Kobiet było pełno aż na schodach; tualety niszczą się straszliwie, moja zupełnie na nic.
— Bawiono się świetnie.
— Och, wy! wy siadacie do gry i to dla was wszystko. Skoro raz jesteście po ślubie, żona obchodzi was tyle co zeszłoroczny śnieg.
— Nie rozumiem co ci się stało; taka byłaś wesoła, rozbawiona, kontenta jadąc na bal!
— Och, wy nie rozumiecie nas nigdy! Prosiłam że chcę jechać do domu, a ty mnie zostawiasz, jakgdyby kobiety robiły co kiedy bez racji. Jesteś niby inteligentny, ale w pewnych chwilach jesteś doprawdy szczególny, nie wiem o czem ty właściwie myślisz...
Gdy raz rozmowa znajdzie się na tym gruncie, sprzeczka jest nieunikniona. Gdy podajesz żonie rękę, aby jej pomóc wysiąść z powozu, masz uczucie że obejmujesz kobietę z drewna; mówi ci: „dziękuję“, tonem, który stawia cię na poziomie służącego. Nie umiałeś zrozumieć żony ani przed balem ani po balu; wleczesz się za nią strapiony, ledwie możesz ją dogonić, nie idzie po schodach lecz pędzi. Nieporozumienie zupełne.
Niełaska obejmuje i pannę służącą; jedyne odpowiedzi jakie się jej dostają, to tak lub nie, suche jak biszkopt, który chrupie patrząc z pod oka na ciebie. — Pan zawsze się tak spisze! mruczy pod nosem pokojówka.
Ty jeden byłeś mocen zmienić humor jaśnie pani. Teraz, żona układa się do spoczynku; nadeszła chwila zemsty za to żeś jej nie umiał zrozumieć. Teraz ona ciebie nie rozumie. Ułożyła się w kąciku w sposób najmniej powabny i najbardziej wrogi; zawinęła się w koszulę, kaftanik, czepek, niby paka zegarków przeznaczona do Indyj wschodnich. Nie mówi ci ani dobranoc, ani dzień dobry, ani mój drogi, ani Adolfie; przestałeś dla niej istnieć; jesteś rzeczą, workiem z mąką...
Twoja Linka, tak pełna zalotności parę godzin wprzód w tym samym pokoju, gdzie trzepotała się jak rybka, teraz stała się bezwładna niby kawał drewna. Mógłbyś być samym bożkiem Tropików we własnej osobie, jadącym na równiku jak na koniu, i tak nie stopiłbyś lodowców tej uosobionej Grenlandji, która zdaje się pogrążona we śnie i która umiałaby cię w potrzebie zmrozić od stóp do głowy. Pytasz sto razy co jej jest, daje ci nic nie znaczące odpowiedzi.
Nic jej nie jest, jest zmęczona, spać się jej chce.
Im więcej nalegasz, tem bardziej zawija się w obojętność. Gdy ty się niecierpliwisz, Karolina tonie już w krainie snów! Złościsz się — jesteś zgubiony.
Kobiety umieją nam zawsze dać uczuć swoją wielkość, stąd naszym obowiązkiem jest odgadywać ich małostki.
Może Karolina raczy ci powiedzieć, że czuje się bardzo cierpiąca; ale gdy ty toniesz we śnie, ona śmieje się pod kołdrą i obsypuje złorzeczeniami twe bezwładne ciało.