<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

Takie były początki przyjaznych stosunków pomiędzy kupcem korzennym i Dikiem. Gdy dnia następnego chłopak przybył do sklepu, pan Hobbes przyjął go z najserdeczniejszą gościnnością. Usadowił chłopca na krześle obok beczułki z jabłkami, sam zasiadł po drugiej stronie, zapalił fajkę i stuknął parę razy ręką w beczułkę, zachęcając gościa, aby z nią bliższą zabrał znajomość.
— Niezłe jabłka — mówił — pokosztuj, nie żałuj sobie.
Podczas gdy Dik, korzystając z pozwolenia, chrupał smaczne jabłuszka, pan Hobbes przerzucał kartki przyniesionej przez niego powieści. Nastąpiła potem długa rozprawa o arystokracyi angielskiej, a przedstawiając przekonania swoje pod tym względem, kupiec wypuszczał dym z fajeczki i kręcił głową. Pokazał wreszcie Dikowi ślady bucików na krześle i rzekł ze wzruszeniem:

— To on własnemi swojemi nóżkami to zrobił. Godzinami nieraz patrzę na to krzesło. Mój Boże! jak pomyślę, że on tu siedział tak niedawno, gryzł orzechy, jabłuszka zajadał, resztki wyrzucając w rynsztok; a teraz jest lordem i mieszka gdzieś w zamku paradnym. To, co tu widzisz, mój chłopcze, to są ślady nóg lorda, nóg przyszłego hrabiego! Jak pomyślę o tem...
Odwiedziny Dika sprawiły poczciwemu kupcowi prawdziwą ulgę i pociechę. Przyjęcie nie ograniczyło się na jabłkach, pan Hobbes poprowadził gościa do małego pokoiku za sklepem, posadził przy stoliku zastawionym przeróżnemi przysmakami: był tam i ser, i sardynki, i wędliny, i konserwy owocowe, kupiec odkorkował butelkę porteru, nalał dwie szklanki i zawołał:
Jego zdrowie! On tam ich nauczy, tych hrabiów, margrabiów i resztę.
Odtąd pan Hobbes widywał się często z Dikiem i czuł się mniej smutnym i opuszczonym. Czytywali razem Dzienniczek groszowy, w powieści: „Zbrodnia magnata i zemsta hrabiny May,“ czerpiąc wiadomości o obyczajach arystokracyi angielskiej, wiadomości, któreby w zdumienie wprawiły członków tej arystokracyi, gdyby do nich doszły. Ale to jeszcze nie zadowalniało zacnego kupca, pragnął on poznać jaknajdokładniej wszystko, co się tyczyło Cedryka, kraj, w którym mieszkał i osoby, z któremi miał do czynienia. Dnia pewnego wyruszył aż na drugi koniec miasta do księgarni, postanowił porobić zakupy książek, nie żałując kosztów. Zbliżył się do subjekta i rzekł:
— Proszę mi dać jaką książkę o hrabiach.
— O hrabiach? — powtórzył subjekt zdziwiony — nie rozumiem, o co panu właściwie idzie.
— Jakto o co! Chcę mieć jakieś dzieło o hrabiach.
— Nie wiem — rzekł subjekt zakłopotany — czy znajdzie się u nas dzieło tego rodzaju.
— Nie znajdzie się — mówił pan Hobbes zmartwiony — to szkoda. Może coś o margrabiach?
— My takich książek nie mamy.
Pan Hobbes był w prawdziwym kłopocie, stał czas jakiś w milczeniu, nie chciał odchodzić z próźnemi rękami, spytał więc jeszcze na wszelki wypadek:
— Ani o hrabinach?
— Nie, nic podobnego nie mamy — odpowiedział subjekt, który już zaczynał się uśmiechać.
— Szczególna rzecz! — rzekł pan Hobbes i zabierał się do wyjścia, gdy subjekt, jakby sobie coś nagle przypomniał, zatrzymał go i zapytał, czy nie zechce nabyć dzieła pod tyt. „Historya starych rodów angielskich.“ Pan Hobbes zgodził się na nabycie tej książki, ponieważ nie mógł dostać dzieła poświęconego wyłącznie hrabiom. Subjekt księgarski wręczył mu gruby tom, który kupiec zaniósł pod pachą do domu.
Dik przyszedł wieczorem i obaj zabrali się do czytania. Natrafili na opis jakichś wypadków z czasów panowania królowej Maryi, przezwanej „Krwawą.“ Dik czytał głośno, pan Hobbes słuchał z natężoną uwagą; szczegóły z życia tej monarchini, czyny, które jej zjednały ów przydomek, wywierały na nim wielkie wrażenie; wyjął z ust fajkę, siedział nieruchomo i po kilka razy pot z czoła ocierać musiał, tak był oburzony i wstrętem przejęty.
— Widzisz, widzisz! — wołał — w tym kraju niema żadnego bezpieczeństwa. Jeżeli królowa dostawszy się na tron, jednem swojem słowem może takie okropności wyrabiać, toż człowiek tam ani chwili nie jest bezpieczny. I on bezpieczny nie jest, ja to przeczuwałem. Co to już dobrego może być w kraju, gdzie takie kobiety władzę mają w rękach!
— Zapewne, zapewne — odrzekł Dik; on także zaniepokoił się trochę w pierwszej chwili, lecz roztropniejszy od starego kupca, wnet objął myślą prawdziwy stan rzeczy — ależ to wszystko działo się w dawniejszych czasach, ta kobieta od lat wielu nieżyje, ona się nazywała Marya, a dziś panuje w Anglii królowa Wiktorya.
— To prawda — potwierdził pan Hobbes, ocierając znów czoło — to prawda i teraz przecież w dziennikach, w wiadomościach z Anglii, niema nigdy wzmianki o „torturach“ o „rusztowaniach,“ o tych wszystkich okropnościach, których pełno tu w książce. Zawsze jednak niebezpiecznie jest żyć w takim kraju, gdzie... gdzie nawet nie obchodzą uroczystości 4 Lipca!
Pan Hobbes niespokojny był przez dni kilka po tem czytaniu, przykre wrażenia zatarły się dopiero, gdy odebrał długi i serdeczny list od małego lorda. Jednocześnie nadszedł drugi, zaadresowany do Dika.
Łatwo sobie wyobrazić, jaką radość sprawiły te listy. Dwaj nasi znajomi czytali je razem, odczytywali pokilkakrotnie, ważyli i rozważali każde słowo, pisane przez Cedryka, to, co się jego tyczyło, nigdy im się naprzykrzyć nie mogło. Potem zeszło znowu dni kilka na obmyślenie i napisanie odpowiedzi. Naradzali się nad tem wspólnie i odczytywali te odpowiedzi tyleż razy prawie, co i listy Cedryka.
Korespondencya niełatwą była sprawą dla poczciwego Dika. Wykształcenie jego dużo pozostawiało do życzenia; czytać i pisać tyle tylko umiał, ile się nauczył w szkółce wieczornej, do której kiedyś razem z Benem uczęszczał. Ale że był roztropny z natury, nie zapomniał tej nauki, wydoskonalił ją nawet, czytując dzienniki i pisząc kredą lub węglem na murach. W każdym razie jednak dobrze się namozolić musiał, nim zdołał wykończyć odpowiedź na list Cedryka. Chłopak opowiedział kupcowi różne szczegóły z dawniejszego swego życia, wspomniał także o bracie.
— Już byłem trochę starszy — mówił — roznosiłem dzienniki, posyłki, gdy brat mój Ben się ożenił. Nigdy w życiu nie widziałem takiej okropnej złośnicy, jak ta jego żona Minna. Istna tygrysica, kotka dzika. Bywało jak się rozzłości, chwyta, co tylko ma pod ręką, wszystko rozbija, tłucze, szarpie; a złościła się od rana do wieczora. Miała dziecko podobne do siebie, dzień i noc wrzeszczało! Ach! co to było za życie u tego biednego Bena! Raz ta jędza rzuciła mi na głowę półmisek; umknąłem jakoś szczęśliwie, a półmisek trafił w jej własnego chłopca. Doktor powiedział, że mu z tego zostanie znak pod brodą na całe życie. To dopiero matka! A co nie wyrabiała z Benem, to wyobrażenie przechodzi. Ciągle mu wyrzucała, że nie dosyć zarabia, a ona dużo pieniędzy potrzebowała. Aż w końcu się rozwiedli, mój brat wybrał się na wieś, znalazł służbę u jakiegoś gospodarza, Minna gdzieś się zapodziała wraz z dzieckiem. Sąsiadka nam mówiła, że jakaś pani Angielka wzięła ją za piastunkę do dziecka i potem zabrała z sobą aż za Atlantyk. Nigdyśmy odtąd nie mieli o niej żadnej wieści, ani Ben, ani ja. Ta Minna, moja bratowa, wcale nawet była przystojna; bywało, jak się wystroi, a stroić się lubiła, to wszyscy na ulicy za nią spoglądali. Miała piękne oczy, duże, czarne włosy takie długie, że spadały jej niżej kolan. Splatała je w gruby warkocz i owijała kilka razy dokoła głowy. Zadurzyła biednego Bena tą pięknością, wielkie głupstwo zrobił, żeniąc się z taką jędzą.
— Kapitalne głupstwo — potwierdzał pan Hobbes — ja nigdy nie miałem ochoty się żenić.
Dik miewał kiedyniekiedy wiadomości od starszego brata. Nieszczególnie mu się powodziło, przenosił się z miejsca na miejsce, znalazł nakoniec lepszy trochę obowiązek aż w Kalifornii i ztamtąd właśnie niedawno pisał do Dika.
Pewnego wieczora dwaj przyjaciele siedzieli jak zwykle w sklepie kupca korzennego. Pan Hobbes nałożył fajkę, potarł właśnie zapałkę, ażeby ją zapalić, gdy nagły okrzyk wyrwał się z jego piersi. Przy świetle zapałki spostrzegł list, leżący na kontuarze. Listonosz musiał go tam położyć niepostrzeżenie. Kupiec wziął list do ręki i najpierw obejrzał.
— To od niego — rzekł — z pewnością od niego.
Nie zapalił już fajki, odłożył ją na bok, był uradowany, śpiesznie rozciął nożem kopertę listu, rozłożył go i czytał głośno, co następuje:
„Kochany panie! Śpieszę napisać do pana, bo porobiły się tu różne rzeczy, które i pana zapewne bardzo zadziwią. To była omyłka, ja nie jestem lordem i nigdy hrabią nie będę. Znalazła się jedna pani, żona mego stryja Bewisa, tego, co już nieżyje, a ta pani ma synka i to on powinien się nazywać lord Fautleroy, bo w Anglii taki zwyczaj, że syn starszego brata hrabią zostaje po śmierci ojca i dziadunia. Mój dziadunio, który jest także dziaduniem tego chłopczyka, nie umarł jeszcze, więc on jest zawsze hrabią, ale umarł stryj mój Bewis, a chłopczyk jego został spadkobiercą. Ja zaś już teraz nie mogę być spadkobiercą, ponieważ tatuś był najmłodszym synem i będę się nazywał znowu po prostu Cedryk Errol, tak samo, jak w Nowym-Yorku.
„Myślałem zrazu, że trzeba będzie oddać temu chłopczykowi wszystkie zabawki, i kucyka, i wózeczek, ale dziadunio powiedział, że niepotrzeba i że to wszystko moja własność. Dziadunio bardzo się tem zmartwił i coś mi się zdaje, że nielubi tej pani, matki małego chłopczyka. Wolałby dziadunio, ażebym to ja był hrabią. I mnie także żal trochę tego hrabiowstwa; dawniej nie miałem do niego żadnej ochoty, ale przekonałem się, że można być hrabią i dobrym zarazem. Polubiłem ten piękny zamek i park, i ludzi tutejszych; a potem widzę, że będąc bogatym, mógłbym wiele dobrego zrobić. Teraz już nie będę bogaty, ojciec mój także nim nie był, jako syn najmłodszy, więc i ja nie będę.“.
„Muszę teraz pomyśleć o jakiejś pracy, ażeby Kochańci nie zbywało na niczem, ja powinienem dla niej pracować. Może się wezmę do handlu. Ta pani, matka owego chłopczyka, przyjeżdżała tu wczoraj ze swoim synkiem. Dziadunio i pan Hawisam wyszli do niej i musieli coś powiedzieć, co ją rozgniewało, bo się rozkrzyczała, a i dziadunio także się gniewał. Biedny dziadunio zmienił się okropnie, boję się, żeby nie zachorował ze zgryzoty. Napisałem o tem natychmiast do pana i do Dika, bo wiem, że to obchodzi i pana i jego.“

„Serdeczny przyjaciel Cedryk Errol.“
(„nie lord Fautleroy“).

Pan Hobbes osunął się na krzesło, list spadł mu na kolana, a koperta z nożem na ziemię.
— Toż dopiero! — zawołał zmienionym głosem. Co się dzieje! Sam nie wiem...
I rzeczywiście zacny kupiec sam nie wiedział, co się z nim działo. Niespodziewane te wieści pogrążyły go nagle w takie zdumienie, że nie miał słów na oddanie wrażeń i uczuć, które nim owładnęły. W głowie jego powstał zamęt, był prawie nieprzytomny, milczał, siedział bezwładnie na krześle z oczyma wlepionemi w ziemię, nie schylił się nawet po nóż, leżący u nóg jego na podłodze.
— No i cóż! — odezwał się Dik, który prędzej ochłonął z podziwienia i przyszedł do równowagi umysłu — no i cóż? tem lepiej, że nie będzie tym jakimś hrabią. Wszak i pan zapewne tak sądzi.
— Tem lepiej... tem lepiej!.. — powtarzał kupiec, widocznie bijąc się z myślami — dobrze to mówić: tem lepiej; a ja ci powiadam, takie jest moje przekonanie, że oni go niesłusznie chcą pokrzywdzić i praw tych pozbawić, bo jest Amerykaninem! Ci Anglicy dotąd nam zapomnieć nie mogą naszej rewolucyi. Tak, tak; chcą go skrzywdzić, obedrzeć, nic innego. Ja to przewidywałem, pamiętasz, mówiłem, że on w tym kraju nie jest bezpieczny; sam teraz widzisz, co się stało. Jabym się o to założył, że i rząd i cała arystokracya spiknęła się przeciw niemu i oto w końcu wydarli mu majątek i tytuł, które mu się prawnie należą. Biedne dziecko!
Pan Hobbes był nadzwyczajnie wzburzony. Z trudnością mu przyszło przedtem pogodzić się z wielką zmianą, zaszłą w położeniu Cedryka; z czasem jednak przywykł do myśli, że mały jego przyjaciel jest lordem i hrabią zostanie. Poprzednie listy Cedryka napawały go pewnego rodzaju dumą, jakby i on sam brał udział w jego wywyższeniu i dostojeństwach. Nie zmienił wprawdzie w zupełności przekonania swego o hrabiach i lordach, ale zawziętość jego przeciw nim znacznie osłabła, zresztą, powiedzmy prawdę, pan Hobbes nigdy nie zdawał sobie zbyt ściśle sprawy ze swoich przekonań. Był jeszcze w tej kwestyi wzgląd inny: pieniądze przyjemną są zawsze rzeczą, w Ameryce tak samo, jak i w innych krajach; a jeśli do bogactw przywiązany był tytuł, jedno i drugie, według zdania kupca, nie było do pogardzenia.
— Tak, tak — powtarzał — chcą biedne dziecko obedrzeć! Ja to zrozumiałem odrazu. Rodzina powinnaby jednak stanąć w jego obronie i nie pozwolić go skrzywdzić. Może też jeszcze nie wszystko stracone, może i majątek i tytuł hrabiowski zostanie przy nim. Nie traćmy nadziei!
Zatrzymał Dika w sklepie do późna, rozprawiał z nim ciągle o tej ważnej sprawie, nakoniec odprowadził chłopca aż do rogu ulicy, a powracając, zatrzymał się przed znanym domem, dotychczas niezamieszkałym, wypuścił parę kłębów dymu z fajeczki i odczytał napis: „Do najęcia.“ Pan Hobbes spał bardzo niespokojnie tej nocy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.