<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
FRANCES HODGSON BURNETT.


MAŁY LORD.
POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY
przełożyła z angielskiego
M. J. Zaleska.

Z RYCINAMI.



WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.

1889.
Дозволено Цензурою.
Варшава 15 Октября 1888 г.

W Drukarni St. Niemiery, Plac Warecki Nr. 4.





SŁÓWKO WSTĘPNE.


Powieść pod tytułem „Mały lord“ była najpierw drukowana w wybornem czasopiśmie dla młodzieży „St. Nicolas,“ wydawanem w Nowym-Yorku. Potem w osobnej odbitce miała ogromne powodzenie w Anglii, a w tłómaczeniu francuzkiem w Paryżu. Nadzwyczaj pochlebne sprawozdania polecały ją nietylko młodzieży, lecz także dorosłym czytelnikom, zwłaszcza rodzicom i wychowawcom.
Ten rodzaj literatury, u nas nieznany, jest dość pospolity w Anglii. Tam często napotkać można powieści, w których występują jako bohaterowie małe dzieci, a które jednak dla dzieci nie są stosownem czytaniem, gdyż tendencyą swą pedagogiczną przemawiają raczej do osób, zajmujących się dziećmi, wskazują sposoby postępowania z niemi i błędy pod tym względem wytykają.
O „Małym lordzie“ powiedzieć tego nie można. Utwór ten, pisany z niepospolitym talentem, nadzwyczaj zajmujący, okraszony nieporównanym angielskim humorem, z przyjemnością i pożytkiem może być czytany zarówno przez starszych, jak i przez młodzież. Chociaż bohater jest dzieckiem dziewięcioletniem, postać jego stanowi typ tak idealnie piękny, że każdemu wiekowi za wzór służyć może. W opowiadaniu przeważają w ogóle postacie dodatnie, a jedyny czarny charakter służy do wykazania, jak potężnym bywa wpływ cnoty i dobroci.
Zarzucano nieraz powieściom angielskim dla młodego wieku, że przedstawiają niejako świat przewrócony, często tam bowiem dzieci są przykładem dla starszych, zamiast ze starszych brać przykład. Zdaniem naszem, „Mały lord“ na ten zarzut nie zasługuje, gdyż, obok niego występuje matka, której dziecko wszystkie zalety swoje zawdzięcza. Jeżeli więc świeci przykładem, to jedynie dlatego, że i samo ma piękny wzór do naśladowania. Biorąc to wszystko na uwagę, sądzimy, że przyswojenie piśmiennictwu naszemu tego znakomitego utworu nie będzie bez pożytku.





I.

Cedryk nic a nic nie wiedział o swojej rodzinie. Chociaż urodził się i mieszkał w Nowym Yorku, słyszał jednak od matki, że ojciec jego, kapitan Errol, był rodem z Anglii; lecz gdy ten dobry ojciec zakończył życie, chłopczyna był jeszcze bardzo młody, zapamiętał więc tylko wyniosłą postać kapitana, piękne oczy jego niebieskie, długie wąsy; pozostało mu także w pamięci, jak on go nosił na ręku, tkliwie pieścił, sadzał na kolanach. Podczas choroby ojca oddano Cedryka do znajomych, a gdy powrócił do domu, było już po wszystkiem. Matka, która ciężko przechorowała to nieszczęście, zaczynała dopiero podnosić się z łóżka i siadać na fotelu przy oknie. Miała czarną suknią, blada była niezmiernie, dawny wyraz wesołości znikł zupełnie z prześlicznéj jéj twarzy, duże oczy ciemne błądziły w przestrzeni z wyrazem niewysłowionego smutku.
— Kochańciu — rzekł Cedryk; ojciec ją tak nazywał, a dziecko szło za jego przykładem — Kochańciu, czy tatuś zdrowszy?
Ramiona matki oplotły jego szyjkę w milczeniu; chłopczyna poszukał oczkami jej wzroku i nagle ogarnęła go ochota do płaczu. Zapytał po raz drugi:
— Kochańciu, jak się ma tatuś?
Gdy jednak i teraz odpowiedzi nie otrzymał, poczciwe serduszko poszepnęło mu, co ma robić: wspiął się na kolana matki, objął ją rączętami, przytulił twarzyczkę do jej twarzy i całował raz po raz, i w czoło, i w oczy, i w usta, ale nie pytał już o nic. Matka przycisnęła chłopczynę do siebie z czułością, i długo, długo zalewała się rzewnemi łzami, nie wypuszczając go z objęcia.
— Tatuś już przestał cierpieć — powiedziała wreszcie — tam mu dobrze, jest szczęśliwy; ale my zostaliśmy sami, dwoje nas tylko na szerokim świecie.
Chociaż Cedryk miał pięć lat dopiero, zrozumiał jednak wówczas, że ojciec jego, ten wysoki, silny, piękny mężczyzna, opuścił ich na zawsze, że go nigdy nie obaczą, bo „umarł.“ Słyszał on nieraz ten wyraz i przedtem, lecz teraz dokładniej zrozumiał jego znaczenie. Był bardzo roztropny, spostrzegł więc, że matka płacze zaraz na wspomnienie tatki i postanowił nie mówić o nim w jej obecności. Spostrzegł także i to, że on jeden niewinnym swoim szczebiotem ożywiał ją nieco i odrywał od ciężkich myśli; ile razy usiadła zadumana i smutna przy kominku lub przy oknie, zaraz przybiegał i wskakiwał na kolana matki.
W mieście nikogo prawie nie znali, wiedli też życie ciche i odosobnione. Matka Cedryka była sierotą, wychodząc za mąż, i krewnych nawet nie miała. Ojciec kapitana Errol’a nazywał się hrabia Dorincourt[1]; był to stary magnat angielski, niezmiernie bogaty, dumny, samolub, przytem nienawidził Ameryki i Amerykanów.
Miał on dwóch synów starszych od kapitana, a według praw angielskich, najstarszy tylko dziedziczył po ojcu nazwisko, tytuł i ogromne dobra. Gdyby ten najstarszy umarł bezdzietnie, drugi wchodził w jego prawa. Jako trzeci z rzędu, kapitan Errol, chociaż syn rodzony jednego z największych magnatów w Anglii, był zupełnie ubogi i musiał własną pracą zapewnić sobie utrzymanie. Rodzice zazwyczaj takich młodszych synów oddają do wojska, żeby się za pomocą protekcyj dosłużyli wyższego stopnia i większej pensyi, albo do stanu duchownego, gdzie znów mogą otrzymać probostwo, przynoszące wielkie dochody. Takie urządzenie majątkowe zowie się majoratem; zazwyczaj też przywiązane bywa tylko do linii męzkiej, córki nie dziedziczą i jeżeli taki magnat ma same córki, one są odsunięte od spadku, który zabiera dalszy krewny. Niekiedy znów tytuł tylko przechodzi na spadkobiercę mężczyznę, a majątek pozostaje przy dziewczynie, ztąd najdziwniejsze się wywiązują zawikłania.
Hrabia Dorincourt miał tedy trzech synów. Przyroda nieraz zabawne psoty płata ludziom, którzy jej gwałt zadają swemi urządzeniami społecznemi. Z tych trzech młodzieńców jeden, najstarszy, miał według tych urządzeń zagarnąć dla siebie wszystko, co jest powszechnie uważane za największe dobro na tym świecie: tytuły i bogactwa. Tymczasem najmłodszy, najbardziej wydziedziczony, jak gdyby na wynagrodzenie tej krzywdy, otrzymał znów z rąk dobrotliwej przyrody tyle hojnych darów, że bracia mogli mu pozazdrościć. Posiadał on mnóstwo przymiotów ciała i duszy, których oni byli pozbawieni; piękny, wysoki, silnie zbudowany, miał przytem niepospolite zdolności do nauki, serce nieocenione, w szkołach zdobywał miłość nauczycieli i kolegów, pierwszy był w klasie, pierwszy przy zabawie, a odrodził się w tem najzupełniej od obu starszych braci. Tamtych nikt nie lubił, bo też nie umieli na to zasłużyć.
Nietylko w szkołach, lecz i po ukończeniu nauk, i w życiu towarzyskiem, ta uderzająca różnica utrzymała się pomiędzy braćmi. Stary hrabia patrzał na to z goryczą; nie kochał on dzieci, duma, pycha rodowa, zabiła w nim wszelkie inne uczucia. Syn najstarszy, spadkobierca tytułów i bogactw, nie przynosił mu zaszczytu przed światem; przeciwnie, wstydzić się musiał za niego, bo nie odznaczał się ani rozumem, ani szlachetnością, ani nawet urodą. Takiż sam był i drugi, ojciec zniechęcił się do nich obu do tego stopnia, że patrzeć nie chciał na rodzonych synów i trzymał ich ciągle daleko od domu. Lecz dumny, samolubny starzec nie lubił także i trzeciego, a tego znów za to właśnie, że posiadał wszystkie przymioty, których brakło starszym. Jakieś dziwne, okrutne uczucie zazdrości wyrodziło się w oschłem sercu magnata. On do tego przywykł, by wszystko uginało się przed jego żelazną wolą, a tu napotkał nagle coś niepojętego: pycha rodowa kazała mu na pierwszem miejscu stawić najstarszego syna, a najmłodszego odepchnąć, i pycha ta ciężko była upokorzona, gdyż ten wydziedziczony zasługiwał właśnie na odznaczenie, tamten zaś niegodzien był wysokiego swego stanowiska.
Sprzeczne te uczucia tak gwałtownie targały jego duszą, że wysławszy dwóch starszych synów do Londynu, trzeciemu kazał wyjechać do Ameryki, aby mu zszedł z pamięci, zarówno jak z oczu. Lecz po upływie kilku miesięcy ogarnęła go tęsknota, samotność zaczęła mu ciężyć; o starszych synach dochodziły zawsze wiadomości najsmutniejsze, obaj źle się prowadzili w stolicy, żyli w najgorszem towarzystwie, hańbili znakomite nazwisko. Starzec napisał do najmłodszego syna, wzywając go do powrotu. Jednocześnie prawie otrzymał list od niego z Ameryki: kapitan Errol donosił ojcu, że ma zamiar się ożenić i prosił go o błogosławieństwo. Dumny hrabia wpadł w gniew szalony, napisał natychmiast powtórnie do syna; nietylko błogosławieństwa odmówił, lecz zastrzegł stanowczo, aby nie ważył się nigdy powracać do kraju z żoną, ani nawet pisywać do ojca lub braci. Dodał w końcu, że on go się wyrzeka, słyszeć o nim nie chce, że odtąd nie należy do rodziny.
Kapitan Errol zmartwił się niezmiernie, gdy list ten otrzymał. Był przywiązany do ojczyzny, do starego domu, w którym na świat przyszedł, kochał też serdecznie ojca, chociaż nigdy nie doznał od niego czulszego obejścia. Ale znał dobrze tego dumnego starca, wiedział, że szczęście syna bez wahania poświęci dla swego widzimisię, nie probował więc go przebłagać, narzeczonej zaś opuścić nie chciał. Wkrótce znalazł w Nowym-Yorku korzystne zajęcie, ożenił się i zamieszkał w skromnym domu w jednej z najcichszych dzielnic miasta. Tam urodził się Cedryk, a mateczka jego była taka miła, łagodna, wesoła, że młody Anglik, pomimo tylu smutnych okoliczności, nie czuł się jednak nieszczęśliwym.
Nie mało się do tego szczęścia przyczyniał i Cedryk, bo też trudno sobie wyobrazić milszego dziecięcia. Podobny zarazem do ojca i matki, miał duże, ciemne oczy, długiemi rzęsami ocienione, włosy jasne, w bujnych kędziorach spadające na ramiona. Chłopczyna odznaczał się przytem takim wdziękiem wrodzonym, tak ujmował każdego spojrzeniem i uśmiechem, że niepodobna go było nie pokochać. To też wszyscy, którzy widywali małego Cedryka, witali go uprzejmie i rozmawiali z nim z przyjemnością, nawet p. Hobbes, właściciel korzennego sklepu przy rogu ulicy, znany nudziarz i zrzęda. Urok tego dziecka polegał głównie na szczerości i ufności, którą okazywało każdemu. Poczciwe jego serduszko przepełnione było życzliwością dla wszystkich i nawzajem pociągało też wszystkich ku sobie. Szczęśliwe to usposobienie wrodzone rozwinęło się zapewne pod wpływem otoczenia. Chłopczyna miał zawsze przed oczyma widok zgody i miłości rodziców, sam także doznawał z ich strony najtkliwszego obejścia, nie słyszał nigdy słów przykrych, nieprzyzwoitych. Ojciec przemawiał do matki z największą słodyczą i dobrocią, otaczał ją troskliwością, a synek starał się naśladować go we wszystkiem.
Gdy więc zrozumiał, że ukochany ojciec już nie wróci, gdy spostrzegł głęboki smutek matki, postanowił sobie w duszy wszelkich starań dołożyć, aby ją pocieszyć. On teraz o niej powinien był pamiętać, skoro nie miała na świecie nikogo, oprócz niego. Tą myślą powodowany, wgramolił się na kolana matki, ściskał ją, całował, i jasną główkę tulił do jej łona; ta myśl i później nie opuszczała go ani na chwilę, gdy zbierał zabawki, książki z obrazkami, znosił to wszystko na sofę, gdzie matka siedziała i zadawał jej różne pytania. Był jeszcze dzieckiem i nic innego wymyśleć nie umiał, a jednak to, co czynił, dużo, bardzo dużo pociechy przynosiło tej biednej matce.
— O, Katarzyno — mówiła p. Errol do starej, przywiązanej sługi — ja czuję, że to dziecko mnie rozumie, podziela moje cierpienia i pragnie mi ulgę przynieść. Co to za serduszko nieocenione, co za roztropność w tym chłopczynie!
I w rzeczy samej, Cedryk stał się prawdziwym towarzyszem swojej mateczki, nie odstępował jej na krok, zajmował się nią i ciągle o niej pamiętał. Gdy nauczył się czytać płynnie, największą jego przyjemnością było czytywać jej głośno, najpierw książeczki z dziecinnej swej biblioteki, a potem i inne, poważniejsze, i nawet dzienniki. Z czasem na bladą twarz młodej wdowy powróciły żywsze rumieńce, i nieraz Katarzyna z zadowoleniem usłyszała z kuchni śmiech jej wesoły, gdy Cedryk powiedział coś zabawnego.
— Bo też to naprawdę niezwyczajne dziecko — mówiła Katarzyna do właściciela korzennego sklepu — tak zupełnie wygląda, jakgdyby miał rozum dorosłego człowieka. Wystaw pan sobie, przychodzi raz do mnie do kuchni, tego dnia, kiedy to wybrano nowego prezydenta, no, i dawaj ze mną o polityce rozprawiać. Stanął sobie przed ogniem, rączki powkładał w kieszonki, a minkę zrobił taką, jak adwokat lub sędzia i powiada:
— Cieszę się bardzo, że wybory tak pomyślnie się skończyły. Dobro rzeczypospolitej przedewszystkiem; to też byłem trochę niespokojny, i Kochańcia także. A Katarzyna, czy zadowolona jest z wyboru nowego prezydenta?
— Ba! — odpowiadał p. Hobbes — czy to ja raz z nim rozmawiałem o sprawach krajowych. Ten chłopiec ma rozum nad wiek.
Stara sługa niezmiernie była przywiązana do dziecka, które wypiastowała. Pyszniła się jego urodą i wdziękiem, śliczną twarzyczką, otoczoną, jasnemi kędziorami, przekonana była, że podobnej doskonałości niema drugiej na świecie.
— Takiego chłopczyka, jak nasz Cedryk — powtarzała nieraz — darmoby szukał nawet i na Piątej Alei. (Piąta Aleja jest mieszkaniem arystokracyi w Nowym-Yorku). Wszyscy się na niego oglądają, jak idzie ulicą, wystrojony w czarny aksamitny garniturek, przerobiony z paninej sukni. Wygląda zupełnie na małego lorda.
Cedrykowi nigdy nie przyszło na myśl, aby miał na małego lorda wyglądać. Najpierw i nie wiedział nawet, co to znaczy „lord.“ Najserdeczniejszym jego przyjacielem był ów kupiec z narożnego sklepu korzennego, stary zrzęda, który jednak przy nim zapominał o zrzędzeniu. Cedryk miał dużo szacunku dla niego, uważał go za męża niepospolitego znaczenia i za magnata nielada. Tyle rozmaitych rzeczy było nagromadzonych w tym wspaniałym sklepie! Kawa, bakalie, pomarańcze, biszkopciki i suche konfitury. Kupiec posiadał oprócz tego wózek i konia własnego, który te wszystkie towary przywoził. Chłopczyk lubił bardzo mleczarkę, piekarza i niektórych innych przekupniów, ale p. Hobbes był u niego na pierwszym planie. Byli z sobą w takiej przyjaźni, że Cedryk codziennie, choć na chwilkę, zaglądał do sklepu, a czasem i dłużej przesiadywał, gdy zaczęli rozstrząsać jakieś ważne sprawy krajowe. Pan Hobbes czytał pilnie dzienniki polityczne i nieomieszkał udzielać Cedrykowi ciekawszych wiadomości, objaśniając je światłemi uwagami. Najwięcej zazwyczaj obchodziły go czynności prezydenta, zawsze też wypowiadał zdanie swoje otwarcie bez ogródki, jeżeli prezydent „nie spełnił powinności swych, jak należy.“
Wkrótce po owych wyborach nowego prezydenta, które tyle niepokoju przyczyniły Cedrykowi, a niemniej i staremu jego przyjacielowi, ważny i całkiem niespodziewany wypadek zmienił zupełnie cichy i jednostajny dotychczas bieg życia chłopczyka, mającego wówczas lat dziewięć. Zaznaczyć też wypada, że wypadek ten zaszedł właśnie dnia pewnego, gdy p. Hobbes, rozprawiając z Cedrykiem o Anglii, wypowiedział zdanie swoje, nadzwyczaj surowe, o arystokracyi europejskiej w ogóle, a szczególnie o hrabiach i margrabiach angielskich.
Gorąco było w godzinach południowych, i Cedryk, nabawiwszy się z towarzyszami swojego wieku w żołnierzy, wszedł do sklepu, ażeby nieco wypocząć, gdy wtem wbiegła tam także Katarzyna. Cedryk sądził zrazu, że przyszła kupić cukru albo kawy; ale się pomylił. Stara sługa wyglądała dziwnie wzruszona.
— Chodź, kochaneczku, do domu — rzekła — mama ciebie potrzebuje, chodź prędzej.
Chłopczyk jednym susem zeskoczył ze swego siedzenia.
— Czy Kochańcia gdzie wychodzi i chce mnie zabrać z sobą? — zapytał, a gdy stara sługa nic nie odpowiadała, spojrzał na nią i spostrzegł szczególne jej pomieszanie.
— Co się stało, Katarzyno? — wykrzyknął niespokojnie.
— Dziwne rzeczy dzieją się u nas — odrzekła Katarzyna drżącym głosem.
— O, mój Boże! cóż takiego? — pytał Cedryk, biegnąc za nią śpiesznie — czy Kochańcia nie chora? może się zaziębiła...
— Nie, nie, nic złego się nie stało, przeciwnie, ale takie dziwne, dziwne rzeczy!
Gdy tych słów domawiała, zbliżyli się do drzwi mieszkania, na ulicy przed domem stała najęta karetka, przez okno parterowe Cedryk ujrzał w saloniku matkę, rozmawiającą z jakimś obcym, sędziwym panem. Katarzyna nie pozwoliła mu iść tam prosto, zaciągnęła go na górę do jego pokoiku i śpiesznie podawała najstrojniejszy garniturek kremowego koloru z piękną szarfą amarantową. Było to już we cztery lata po śmierci kapitana, chłopczyk nie nosił żałoby, chociaż matka nie zdjęła dotąd czarnej sukni. Katarzyna przyczesała mu także piękne, długie włoski, a chwytając śpiesznie, to ubranie, to grzebień, powtarzała raz po raz, jakby sama do siebie:
— Boże wielki! Czy to się komu śniło! Taki magnat, taki lord! Taki pan z panów, taki hrabia!
— Cóż to za pan, Katarzyno? Co za lord, co za hrabia? — pytał Cedryk, ale nie mogąc się niczego dopytać, dał pokój i pomyślał, że przecież od matki dowie się o wszystkiem.
Gdy już był ustrojony, Katarzyna drzwi otworzyła i chłopczyk pędem zbiegł do saloniku. Na fotelu obok jego matki siedział ów sędziwy jegomość, którego przez okno był zajrzał. Pani Errol wyglądała nadzwyczajnie wzruszona, łzy nawet miała w oczach.
— O, Cedrusiu, — zawołała, biegnąc naprzeciw niemu i chwytając go w objęcia — o, Cedrusiu, dziecko moje ukochane!
A sędziwy jegomość, wysoki, chudy, o twarzy ściągłej i siwych faworytach, powstał także i wpatrując się uważnie w chłopczyka, rzekł powoli, gładząc dłonią brodę:
— Aa! więc to jest lord Fautleroy?





II.

Podziwienie Cedryka nie miało granic i wzrastało codziennie przez cały tydzień następny. Dowiedział się rzeczy szczególnych, niepojętych! Mateczka opowiedziała mu dzieje, o których najmniejszego wyobrażenia nie miał. Musiała mu po kilka razy powtarzać też same szczegóły, zanim w końcu zrozumiał, a wówczas najpierw przyszło mu na myśl, co o tem powie pan Hobbes? W opowiadaniu mateczki była mowa o samych magnatach i hrabiach. Któżby się tego spodziewał? Rodzony dziadek Cedryka, o którego istnieniu nawet nie wiedział dotąd nasz chłopczyna, był właśnie hrabią angielskim i stryj jego, bo zarazem dowiedział się także o dwóch stryjach, stryj starszy byłby również hrabią, gdyby go nie spotkał okropny wypadek. Spadł z konia podczas polowania i na miejscu się zabił. Miał więc zająć miejsce jego drugi stryj, tymczasem dostał zgniłej gorączki w Rzymie i życie zakończył. W skutek takiego zbiegu okoliczności, po śmierci dwóch starszych braci tytuł hrabiowski i ogromny majątek spadłby był z kolei na trzeciego, to jest na ojca Cedryka, gdyby żył jeszcze. Dziś więc z całej rodziny pozostał tylko jeden Cedryk i on miał z prawa dziedziczyć wszystko po dziadku, zostać panem wielkich dóbr i nosić tytuł hrabiego po jego śmierci. Tymczasem, jako dziedzic i spadkobierca, nazywał się lordem Fautleroy. Przed nim nazwisko to nosił najstarszy z trzech braci.
Sędziwy jegomość, który to wszystko oznajmił jego matce, był to pan Hawisam, prawnik, przysłany umyślnie w tej sprawie z Anglii przez hrabiego i mający polecenie odwieść małego spadkobiercę do dziadka, do zamku rodzinnego. Matka Cedryka nie mówiła mu nigdy o rodzinie ojca, bo nie sądziła, aby kiedykolwiek w życiu miał sposobność się z nią spotkać, zwłaszcza po śmierci kapitana. Chłopczyk rósł w przekonaniu, że jest i pozostanie obywatelem amerykańskim, wszystkie te dziwne wieści zrazu mu się snem wydawały lub bajką z Tysiąca i jednej nocy. Niedziw, że całego tygodnia potrzebował na to, aby nowe położenie swoje zrozumieć i uwierzyć w nie wreszcie.
Pan Hawisam niezbyt chętnie podjął się podróży do Ameryki w tem poselstwie, lecz odmówić nie mógł hrabiemu; oddawna trudnił się jego interesami, sprzyjał mu zawsze, a teraz, gdy tyle ciężkich ciosów spadło na nieszczęśliwego starca, przejął się szczerem współczuciem dla niego. Hrabia nie robił tajemnicy przed zaufanym prawnikiem ze swoich rodzinnych przykrości. Wiedział pan Hawisam, że starsi synowie nie przynosili mu żadnej pociechy, nie pochwalał też wcale ożenienia najmłodszego z Amerykanką, gdyż podzielał uprzedzenia starca do Ameryki i jej mieszkańców i tak serdecznie nienawidził republikanów amerykańskich, jak pan Hobbes, kupiec korzenny, magnatów i hrabiów angielskich. A jednak tak jeden jak i drugi przedmiotu swej nienawiści nie znał wcale.
Jechał więc prawnik z niepokojem, nie wątpił, że młoda wdowa okaże się chciwą, interesowaną, że nie zadowolni się świetną przyszłością synka, lecz sama zechce używać bogactw i wynagrodzić sobie dotychczasową nędzę; gdyż w wyobrażeniu prawnika, któremu słowa starego hrabiego brzmiały w uszach, ta kobieta musiała być jakąś nędzarką. Przygotowany więc był na to, że go czekają różne niemiłe przejścia i targi, a tymczasem hrabia nie miał wcale zamiaru zbyt hojnie obdarzać synowej, chociaż dla dziecka musiał rad nie rad i ten ciężar znosić. Gdy karetka najęta zatrzymała się przed skromnym domem w zacisznej dzielnicy, pan Hawisam westchnął i wzruszył ramionami z niechęcią. Więc to w takiej dziurze chował się spadkobierca tylu dóbr magnackich, przyszły posiadacz i pan pałaców, zamków, ten, który w swych ręku miał zgromadzić fortuny kilku znakomitych rodów, dobra dziedziczne Dorincourt, Wyndham, Cholworth i wiele, wiele innych? Pan Hawisam czuł się niejako osobiście upokorzonym, jako umocowany głowy tego wielkiego rodu; takiegożto nędznego spadkobiercę miał wprowadzać w dumne progi starego zamku hrabiowskiego?
Katarzyna zaprowadziła gościa do saloniku na dole. Prawnik obejrzał się dokoła, zawczasu przygotowany był na to, że mu się nic podobać nie może, po chwili jednak zmienił cokolwiek zdanie. Sprzęty skromne i niekosztowne odznaczały się jednak dobrym smakiem. Nic tu nie było rażącego, niestosownego, a niektóre ozdoby, widocznie robota zręcznych rąk kobiecych, mogłyby w najświetniejszym salonie być na miejscu.
— Ho, ho! wcale to nieźle wygląda. Kapitan zapewne sam urządzał mieszkanie.
A w tem pani Errol weszła do pokoju i prawnik nie małego zdziwienia doznał na jej widok, wcale co innego sobie wyobrażał. Gdyby nie był prawym Anglikiem, panującym nad każdem wzruszeniem wewnętrznem, byłby się zdradził z tem zdziwieniem przy powitaniu; lecz pan Hawisam umiał się powstrzymać i tylko w głębi duszy, odrazu, na pierwsze wejrzenie, zmienił zupełnie przekonanie swoje o synowej hrabiego. W czarnej, gładkiej sukni, bez żadnej ozdoby, wyglądała na młodą panienkę, trudno było uwierzyć, aby mogła być matką dziewięcioletniego chłopczyka. Twarz jej piękna i niezmiernie miła miała wyraz łagodnego smutku, który jej nie opuścił od śmierci męża. Stary, doświadczony prawnik, umiał czytać w fizyognomiach ludzkich, wiedział on dobrze, iż taka twarz nie myli nigdy; dlatego też dość mu było rzucić okiem na matkę Cedryka, aby się zupełnie pozbyć swej obawy. Ta kobieta nie mogła być chciwą, samolubną; w tych rysach niewinnych, w spojrzeniu przejrzystem, malowało się tyle szlachetności, że prawnik uspokoił się zarazem i co do dziecka. Kapitan Errol był dzielnym, szlachetnym młodzieńcem, sam ojciec to przyznawał, żona jego okazała się podobną do męża, syn nie mógł się odrodzić od takich rodziców, p. Hawisam zaczynał wierzyć, że ten spadkobierca zaszczyt przyniesie rodowi.
Z lepszą tedy otuchą przystąpił do młodej kobiety i w zwięzłych słowach przedstawił jej całą sprawę i treść swojego poselstwa, a chcąc odrazu wyjaśnić rzeczy i usunąć wszelkie wątpliwości, położył bardzo wyraźny nacisk na to, że sędziwy hrabia chce zabrać do siebie wnuka i pod okiem swojem wychowywać go na przyszłego spadkobiercę.
— O mój Boże! — zawołała pani Errol — więc chcą mnie z tem dzieckiem rozłączyć? Ależ ono takie przywiązane do mnie, biedactwo! A ja?.. Cóż pocznę bez niego? wszak ja to dziecko jedno mam na całym, szerokim świecie... i zdaje mi się, że byłam dla niego zawsze dobrą matką.
Taka boleść brzmiała w jej głosie, takie łzy rzewne wybladłą nagle twarz oblały, że prawnik zaczął chrząkać i kaszlać, bo mu coś w gardle stanęło. Po chwili dopiero przemówił znowu w te słowa:
— Obowiązkiem moim jest powiedzieć pani otwarcie całą prawdę. Hrabia Dorincourt nie może... nie może mieć życzliwości dla pani. Jest podeszły w latach, ma swoje uprzedzenia, niecierpi Ameryki i Amerykanów. Bardzo był zagniewany na syna za to małżeństwo i... postanowił nie widzieć się wcale z panią. Przykro mi bardzo, że muszę być zwiastunem takich niemiłych wiadomości. Hrabia życzy sobie, ażeby lord Fautleroy mieszkał u niego, wychowywał się pod jego wyłączną opieką. Sam zaś przebywa stale na zamku swoim w Dorincourt, nigdy już teraz nie zagląda do Londynu, podagra mu bardzo dokucza, potrzebuje spokoju i ciszy. Ale hrabia ofiaruje pani na mieszkanie piękną willę w pobliżu zamku wraz z utrzymaniem stosownem. Będzie tam pani wygodnie i przyjemnie, gdyż willa położona jest w malowniczej okolicy i ogród ma piękny. Lord Fautleroy będzie panią mógł odwiedzać często, choćby i codziennie, byleś pani tylko nie przestępowała nigdy granic zamkowego parku. Widzi pani, że to nie jest właściwie rozłączenie, a warunki tej umowy nie są rzeczywiście tak... hm... tak ciężkie, jak się na pozór wydają. Zresztą, niech pani nie zapomina o ogromnych korzyściach, które pozyska tym sposobem lord Fautleroy, a zapewne łatwiej się pani zgodzi ze swoim losem.
Pan Hawisam był pewny, że młoda kobieta zacznie płakać, szlochać, narzekać, niejedna na jej miejscu postąpiłaby tak niewątpliwie; zawczasu więc przygotował się na przebycie kilku chwil przykrych, lecz omylił się bardzo. P. Errol zbliżyła się do okna, spoglądała w nie z natężeniem, jakby chciała gwałtem oderwać się od bolesnych myśli i po chwili udało jej się zupełnie zapanować nad sobą. Powróciła na dawne miejsce i mówiła spokojnie:
— Ś. p. mąż mój niezmiernie był przywiązany do starej siedziby swoich przodków, do tego zamku Dorincourt. Często o tem wspominał, kochał też serdecznie rodzinną ziemię swoję Anglią i wspomnienia lat dziecinnych były mu drogie. Bolał on nad tem szczerze, iż z woli ojca niewolno mu było powrócić do ojczyzny, i doznałby był zapewne wielkiej radości, gdyby mógł przewidzieć przyszłe losy swojego syna. I ja także sądzę, że tak być powinno, że mój chłopczyna godnie zajmie to stanowisko, i będzie szczęśliwy w kraju ojca. Mam nadzieję... nie wątpię o tem nawet, że hrabia nie zechce serca mego dziecka odwracać odemnie. Zresztą, gdyby chciał nawet, nie zdołałby tego dokazać. Cedryk ma serce poczciwe, przywiązane do mnie gorąco, nie zapomniałby o matce, gdyby nas nawet rozłączono. Obawiałam się tego bardzo, lecz skoro mi pozwalają widywać mego chłopaczka, nie będę się czuła nieszczęśliwą; przecież tu idzie o niego, o przyszłą jego pomyślność.
— Odgadłem — rzekł w duszy prawnik — myśli tylko o dziecku, nie o sobie, nie jest samolubna i chciwa, jak utrzymywał hrabia. Syn pani — mówił głośno — potrafi zapewne później to poświęcenie matki ocenić, a dużo, bardzo dużo na tem zyska. Przedewszystkiem zaręczam panią, że lord Fautleroy otrzyma wychowanie nadzwyczaj staranne, hrabia będzie czuwał nad nim troskliwie, brak opieki macierzyńskiej nie da mu się uczuć.
— Chciałabym jeszcze wiedzieć — rzekła biedna mateczka drżącym głosem — czy ten dziadek pokocha Cedrusia? Dziecko jest tkliwe z natury i zawsze było kochane...
Pan Hawisam zakaszlał znowu, trudno mu było odrazu zdobyć się na odpowiedź. Nie wyobrażał sobie, aby ten stary podagryk, wiecznie nadąsany, mógł kogokolwiek pokochać. Niewątpił jednak, że raz uznawszy chłopczyka swoim spadkobiercą, zechce pozyskać jego przychylność, a gdyby Cedryk okazał się godnym swego stanowiska, starzec pysznić się nim będzie. Czy jednak pokocha wnuka?.. To też prawnik odpowiedział dyplomatycznie:
— Hrabia Dorincourt widocznie dba o szczęście wnuka, skoro matkę jego umieszcza w pobliżu zamku; wszak dla niego to czyni jedynie.
Stary prawnik nie uważał za stosowne powtarzać własnych słów hrabiego, który o tem pomieszczeniu biednej matki nie wyrażał się ani uprzejmie, ani przyzwoicie nawet, wolał więc rzecz po swojemu przedstawić. W tej chwili pani Errol przywołała Katarzynę i kazała jej poszukać Cedryka, zapytując, gdzie on się mógł zapodzieć. Pan Hawisam niezbyt miłego doznał wrażenia, gdy stara sługa odpowiedziała:
— A gdzieżby miał być? Z pewnością siedzi w sklepie narożnym na jakiej beczułce lub pudle i o polityce rozprawia z kupcem.
Nowy niepokój ogarnął zacnego prawnika. Młodzież arystokratyczna w Anglii nie ma zwyczaju zadawać się z kupczykami. Złe towarzystwo zgubiło dwóch starszych synów hrabiego, poprowadziło ich na najgorsze drogi, a ojcu przyczyniło tyle zmartwienia. Prawdziweby to było nieszczęście, gdyby ten malec miał także skłonność wrodzoną do złego towarzystwa i już dziś przejął się gminnemi zwyczajami, które wykorzenić tak trudno!
Lecz obawy jego rozproszyły się w jednej chwili, gdy drzwi się otwarły i ujrzał wchodzącego Cedryka. Chłopczyk był niepospolicie piękny, a przytem dobrze ułożony, główkę nosił śmiało, patrzał prosto w oczy każdemu. Podobny niezmiernie do ojca, miał jednak ciemne oczy matki.
— Niema co mówić — myślał sobie w duszy pan Hawisam, przypatrując się uważnie chłopczynie, podczas gdy matka trzymała go w objęciach — taki spadkobierca nie przyniesie wstydu znakomitemu rodowi, nigdy w życiu nie widziałem milszego dziecka.
A głośno rzekł tylko poważnie:
— Więc to jest lord Fautleroy?
Cedryk nie spodziewał się, aby ktokolwiek zwracał na niego szczególną uwagę, więc uściskawszy matkę, zwrócił się do gościa i podał mu rękę, jak to czynił zazwyczaj z osobami, które kiedy niekiedy odwiedzały jego matkę. Potem odpowiadał śmiało i swobodnie na jego pytania, jak gdyby rozmawiał ze starym kupcem korzennym. Pan Hawisam odszedł po chwili, Cedryk pozostał sam z matką.
— Kochańciu — rzekł do niej — poco ja koniecznie mam być lordem i hrabią? Tylu znam chłopczyków, a niema pomiędzy nimi ani jednego lorda lub hrabiego. Czyż to koniecznie? Coś mi się to nie bardzo podoba...
Rzecz jednak była konieczna, jak się okazało z długiej rozmowy chłopczyka z matką. Siedzieli jak zwykle przy kominku, pani Errol na nizkim fotelu, a Cedryk u nóg jej na dywanie, w towarzystwie ulubionej kotki. Chwilami bawił się z nią tak wesoło, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło dziś w jego życiu, to znów podnosił na matkę oczęta z wyrazem niepokoju i zakłopotania. Niełatwo mu przychodziło tyle nowych rzeczy pomieścić w głowinie.
— Gdyby ojciec twój żył — mówiła p. Errol — byłby przyjął z ochotą przynależny mu tytuł. Dziś ty powinieneś go zastąpić, a ja byłabym samolubną matką, gdybym cię odstręczała od tego. Taki mały chłopczyk nie może jeszcze wszystkiego zrozumieć; jak będziesz starszy, przyznasz pewnie, że ja miałam słuszność.
Cedryk pokręcił główką.
— Szkoda, że pan Hobbes nie pojedzie z nami. Tęskno mi tam będzie za nim, oj, tęskno mi będzie i za chłopcami, i za wszystkiem...





III.

Nazajutrz zaraz po śniadaniu Cedryk poszedł do sklepu korzennego, był mocno zaniepokojony. Zastał kupca czytającego dziennik, jak zwykle, wszedł na próg krokiem bardzo poważnym; zdawało mu się, że dotknie boleśnie starego przyjaciela, udzielając mu wiadomości o wszystkiem, co się stało dnia poprzedniego, i przez całą drogę, od domu matki do sklepu, zastanawiał się nad tem, jakby mu to ostrożnie powiedzieć.
— Dzień dobry — rzekł pan Hobbes wesoło.
— Dzień dobry panu — odpowiedział chłopczyk, z odcieniem pomieszania. Nie wskoczył na beczułkę, ani na którą z większych pak, jak to zwykł czynić, lecz usiadł spokojnie na nizkiem pudełku, oburącz objął prawe kolano, co było u niego znakiem zakłopotania, i siedział tak przez czas jakiś w milczeniu. Całe to postępowanie było tak niezwykłe, że pan Hobbes się zadziwił i spytał niespokojnie:
— Cóż to ci się stało?
Chłopczyk zebrał całą odwagę.
— Czy pamięta pan — zapytał — o czem mówiliśmy wczoraj?
— A no, zdaje się, że o Anglii.
— Otóż właśnie. A pamięta pan, o czem była mowa w chwili, gdy Katarzyna po mnie przyszła?
Pan Hobbes potarł ręką czoło.
— Coś mi się zdaje, mówiliśmy podobno o arystokracyi...
— Otóż właśnie... — tu Cedryk zawahał się nieco — mówiłeś pan o hrabiach angielskich.
— O hrabiach!
Cedryk uczuł gorący rumieniec, oblewający go po same uszy; nigdy w życiu nie był w tak wielkim kłopocie, z przykrością też myślał o tem, że i starego przyjaciela podobnego kłopotu nabawi.
— Panie Hobbes — rzekł Cedryk z pokorą — już hrabia się pokazał i jest w tej chwili tu w sklepie.
Kupiec podskoczył z siedzenia jak piłka.
— Co, co to ma znaczyć?
— To znaczy — mówił chłopczyk, spuszczając oczy — że ja jestem hrabią, czy też właściwie lordem tylko, lecz mam być hrabią w przyszłości, nie myślę pana oszukiwać.
— Oszalał chłopiec! — zawołał pan Hobbes, wziął go za rękę i pulsu poszukał — moje dziecko, co ci się stało? musisz być chory, gorączka, czy co! Wczoraj jeszcze śladu tego nie było.
I ze współczuciem położył szeroką dłoń swoję na jasnych kędziorach chłopaczka.
— Ależ ja zdrów jestem zupełnie — tłómaczył się Cedryk zdziwiony — żadnej gorączki nie mam. Dlatego to właśnie Katarzyna wczoraj po mnie przychodziła. Zastałem u mamy pana Hawisama, prawnika z Anglii, on nam całą tę sprawę wytłómaczył.
Pan Hobbes usiadł na zwykłem miejscu, nogi się pod nim zachwiały, wyciągnął dużą, kraciastą chustkę z kieszeni i otarł pot z czoła.
— Nie, nie, to niepodobna — powtarzał — alboś ty oszalał, albo ja.
— A ja panu mówię, że tak jest i niema na to żadnej rady. Pan Hawisam naumyślnie przecież z Anglii przyjechał, ażeby nas o tem uwiadomić. Dziadunio go przysłał.
— Jakże się ten twój dziadunio nazywa?
Cedryk wyjął z kieszonki starannie złożony papierek, na którym nakreślonych było kilka wyrazów dziecinną jego kaligrafią.
— Poczekaj pan, to takie długie nazwisko, że nie mógłbym go zapamiętać, więc sobie zapisałem. Dziadunio nazywa się Jan Artur Edward Errol, hrabia Dorincourt. Mieszka na zamku Dorincourt, a ma oprócz tego kilka innych i dóbr bez liku. Mój tatuś był najmłodszym jego synem i ja nie byłbym ani lordem, ani hrabią, żeby tatuś żył. No, i tatuś nie byłby lordem i hrabią, żeby żyli starsi jego bracia. Ale tak się stało, że wszyscy pomarli, a dziadunio przysłał po mnie, abym jechał do Anglii i tam na zamku z nim mieszkał.
Pan Hobbes słuchał uważnie i robiło mu się coraz goręcej, co chwila wyjmował chustkę z kieszeni i spocone czoło ocierał. Zrozumiał już teraz, że te nadzwyczajne rzeczy były czystą prawdą. Spoglądał na dziecko, siedzące na pudełku, jak zwykle, nie dostrzegł w niem jednak najmniejszej zmiany; było to i dziś toż samo poczciwe, niewinne, miłe dziecko, w tym samym garniturku z czarnego korciku, w krawatce amarantowej. Dziwny zamęt powstał w głowie zacnego kupca, nie mógł pogodzić wyobrażeń — swoich o arystokracyi z postacią tego malca, który był przecież jej przedstawicielem... A z jaką on prostotą o tem wszystkiem mówił, ani myślał się pysznić swojem wyniesieniem, przeciwnie, zdawał się niem upokorzony. Pan Hobbes otarł znowu czoło chustką i spytał:
— Jakże ty się teraz nazywasz?
— Dotychczas nazywałem się po prostu Cedryk Errol, teraz pan Hawisam powiada, że jestem lord Fautleroy. Gdym wszedł do pokoju, on się odezwał do mamy: Więc to jest lord Fautleroy? Mama mi potem wytłómaczyła, iż tytuł ten nosi spadkobierca, przyszły hrabia Dorincourt.
— Toż dopiero dziwowisko! — zawołał kupiec, a po chwili milczenia powtórzył po raz drugi — no, no, co za dziwowisko! — nie umiał inaczej wyrazić swojego zdumienia i wzruszenia.
Cedryk potwierdził skinieniem głowy, wyraz „dziwowisko“ wydał mu się zupełnie stosownym do okoliczności. Miał on dużo szacunku i przywiązania dla starego kupca, wierzył w jego rozum, w trafność zdania, uważał go za doskonałość w swoim rodzaju, stron ujemnych nie dopatrując wcale. Chłopczyna nie znał świata i ludzi, nie mógł więc robić porównań niekorzystnych dla przyjaciela. Widział wprawdzie, że kupiec, i w mowie, i w sposobie postępowania, znacznie się różnił od jego mateczki, ale to go nie bardzo dziwiło. Mateczka była panią, a panie nie mogą być we wszystkiem do panów podobne; ojca zaś dobrze nie pamiętał.
Po dłuższej chwili milczenia, Cedryk odezwał się znowu:
— Anglia musi być bardzo daleko.
— Po tamtej stronie Atlantyku — odpowiedział poważnie pan Hobbes.
— Otóż to jest najprzykrzejsze. Bóg wie kiedy się zobaczymy, gdy ja odjadę.
— Cóż robić; najlepsi przyjaciele rozstawać się muszą czasami.
— A my oddawna jesteśmy w przyjaźni z panem, nieprawdaż?
— No tak, prawie od urodzenia twego. Miałeś podobno sześć tygodni, gdy po raz pierwszy ujrzałem cię na rękach piastunki.
— I pewnie panu nie przyszło na myśl wówczas, że ja będę hrabią. Toż kłopot, bo niema na to żadnej rady.
— Czy na pewno niema rady?
— Nie, mateczka powiada, że ojciec byłby bardzo za tem, gdyby żył. To wszystko właściwie jemu się należało, więc moim obowiązkiem jest zająć jego miejsce. Ale widzi pan, jeżeli już koniecznie muszę hrabią zostać, mogę przecież postarać się o to, aby być hrabią poczciwym, dobrym.
Dwaj przyjaciele długo o tych ważnych sprawach rozmawiali poufnie. Gdy pierwsze, gwałtowne wrażenie przeminęło, pan Hobbes nie okazywał takiego wstrętu, jakiego się po nim spodziewać było można, do nowego tytułu Cedryka. Usiłował widocznie zgodzić się z przeznaczeniem i przyszło mu to z łatwością. Pod koniec rozmowy był już zupełnie zrezygnowany. Zaczął też z wielkiem zajęciem rozpytywać chłopczyka o różne szczegóły, tyczące się jego wysokiego obecnego stanowiska; ten jednak niewiele mu zdołał dać objaśnień, więc kupiec tłómaczył sobie rzeczy po swojemu. Raz wpadłszy na ten przedmiot, rozprawiał bez zająknienia o obowiązkach i przywilejach hrabiów i margrabiów, a wyobrażał je sobie w sposób osobliwszy; byłby niezawodnie w zdumienie wprawił pana Hawisama, gdyby ten mógł słyszeć rozmowę kupca korzennego ze spadkobiercą domu Dorincourt’ów.





IV.

W parę dni później stary prawnik z kolei miał z Cedrykiem dłuższą rozmowę, która niejednokrotnie wywołała uśmiech na jego usta, a w sercu zbudziła dziwne uczucie rozrzewnienia. Zdarzyło się, iż podczas odwiedzin pana Hawisama odwołano na chwilę panią Errol z saloniku; zostawiła więc gościa z synkiem, który nigdy nie czuł się onieśmielony w towarzystwie starszych. Prawnik w pierwszej chwili sam nie wiedział, o czemby miał mówić z takim niedużym interlokutorem; potem przyszło mu na myśl, że należałoby go może przygotować po trochę do spotkania z dziadkiem i do tej ogromnej zmiany, mającej zajść w jego życiu. Chłopczyna nie miał o niej najmniejszego wyobrażenia, nie wiedział nawet dotąd, że matka osobno mieszkać będzie; pani Errol postanowiła powoli i ostrożnie przygotować go do tego.
Pan Hawisam siedział w dużym fotelu przy stoliku, po drugiej stronie stał fotel większy jeszcze. Cedryk się w nim usadowił, ręce włożył w kieszonki, kiedy niekiedy potrząsał jasnemi kędziorami, wsuwał się w głąb fotelu, tak zupełnie, jak pan Hobbes. Póki matka była w pokoju, patrzał uważnie na prawnika, nie odzywając się wcale. Tamten nawzajem uważniej jeszcze wpatrywał się w malca, jakby usiłował wyczytać coś z jego twarzyczki i ciągle się namyślał, od czegoby tu zacząć rozmowę z tym małym jegością, którego nóżki nie sięgały z wysokiego fotelu do ziemi. Cedryk przemówił pierwszy.
— Muszę panu jednę rzecz powiedzieć — rzekł — ja doprawdy nic a nic nie rozumiem, co to jest hrabia?
— Czy tak! — odparł pan Hawisam.
— No tak. A jednak zdaje mi się, że skoro ja sam kiedyś mam hrabią zostać, powinienbym wiedzieć, co to znaczy.
— Bardzo słusznie — zauważył prawnik.
— Możeby pan był łaskaw mi to wytłómaczyć — mówił chłopczyna z wyrazem uprzejmej prośby — byłbym panu bardzo wdzięczny. Kto to, proszę pana, mianuje hrabiami ludzi?
— Król albo królowa. Tytuł hrabiego nadaje się zazwyczaj temu, kto wielkie usługi państwu wyświadczył.
— A! to coś tak, jak prezydent Stanów Zjednoczonych.
— Prezydent jest wybierany przez głosowanie, o ile mi się zdaje — rzekł pan Hawisam.
— O, tak! — zawołał Cedryk z żywością — trzeba być bardzo dobrym, wiele pięknych rzeczy zrobić, aby prezydentem zostać. I wówczas jest taki pyszny korowód z pochodniami, z chorągwiami, z muzyką, ja to widziałem. Czasem myślałem sobie, że chciałbym kiedyś być prezydentem; ale nigdy nawet do głowy mi nie przyszło, abym mógł zostać hrabią — chłopczyk zamyślił się na chwilę, a potem dodał z żywością — to pewnie dla tego, że o hrabiach mało co wiedziałem, o prezydencie słyszałem ciągle. — Zdawało się poczciwemu dziecku, że niegrzecznie było z jego strony dać poznać panu Hawisamowi, jak mało cenił to dostojeństwo, które na niego spadło za jego pośrednictwem. — Gdybym był wiedział dokładnie, co to jest hrabia, możebym był kiedy o tem pomyślał.
— Hrabia — rzekł prawnik poważnie — to wcale nie to samo, co prezydent.
— A! więc niema korowodu z pochodniami?
Pan Hawisam skrzyżował nogę lewą na prawej, zbliżył do siebie palce obu rąk; była to ulubiona jego postawa, gdy miał mówić o ważnych sprawach. A właśnie powiedział sobie, że nadeszła najstosowniejsza chwila; należało więc dziecku dać wyjaśnienia, o które samo prosiło, przygotowując je do zajęcia wielkiego stanowiska.
— Hrabia ma w kraju znaczenie niepospolite — mówił z namaszczeniem.
— I prezydent także — zawołał Cedryk — korowód z pochodniami ciągnie się czasem na parę mil długości, a race, a ognie sztuczne! Pan Hobbes pokazywał mi to wszystko.
— Hrabia — mówił dalej prawnik, zachowując nastrój poważny — hrabia ma zazwyczaj pochodzenie bardzo starożytne.
— Pochodzenie? Co to znaczy, proszę pana?
— To znaczy, że ród jego jest bardzo dawny, bardzo stary.
— Aha! zdaje się, że już teraz rozumiem — rzekł Cedryk, głębiej wsuwając ręce w kieszonki — stara przekupka, ta, co sprzedaje jabłka u bramy parku, musi mieć także starożytne... jakże to pan mówił, po... pochodzenie. Taka jest stara, że zaledwie chodzić może. Już ma z pewnością ze sto lat. A jednak biedna kobieta musi siedzieć nawet w deszcz przy bramie i sprzedawać jabłka, bo inaczej nie miałaby z czego żyć. Bardzo mi jej żal, a i innym chłopcom także. Pewnej niedzieli mój kolega Billy dostał od swojej babuni całego dolara. Zacząłem go prosić, ażeby codzień kupował za parę groszy jabłek u staruszki i on się łatwo dał namówić, bo to bardzo poczciwy chłopak, ten Billy. Ale cóż, jadł codzień jabłka i we czwartek tak mu już obrzydły, że patrzeć nie mógł na nie. Bo widzi pan, jeżeli ktoś niebardzo lubi jabłka, to mu się prędko muszą uprzykrzyć. Na szczęście moja mama miała wówczas tyle pieniędzy, że mogła mi dać także całego dolara. Kupowałem też codzień po parę jabłek, póki dolara starczyło, chociaż i mnie w końcu już się były sprzykrzyły. Biedna staruszka! Pewnieby i panu żal było, gdyby ją pan zobaczył. Mówi, że ją strasznie łamie w kościach, zwłaszcza gdy wilgoć jest na dworze. Bo też takie ma starożytne pocho... pochodzenie.
Pan Hawisam zaczął gładzić brodę palcami, był w niepewności, jakim sposobem chłopczyka z błędu wyprowadzić?
— Już to ja miałem co innego na myśli, mówiąc o starożytnem pochodzeniu — rzekł wreszcie — to wyrażenie nie oznacza wieku osoby, tylko długie istnienie rodu. Jeżeli naprzykład nazwisko jakieś od kilkuset lat jest noszone przez ludzi znakomitych, sławnych, mających zasługi w kraju, mówimy o ich potomkach, dziś żyjących, iż mają starożytne pochodzenie.
— A! to tak jak Jerzy Waszyngton — zawołał Cedryk z zapałem — słyszałem o nim odkiedy jestem na świecie, a jest on sławnym od wielu lat. Pan Hobbes powiada, że nazwisko jego nigdy nie będzie zapomniane.
— Pierwszy hrabia Dorincourt otrzymał swój tytuł przed czterystu laty — odrzekł pan Hawisam głosem uroczystym.
— Doprawdy! — zawołał Cedryk — to piękny kawał czasu. Czy pan to mówił Kochańci? Toby jej pewnie sprawiło przyjemność. Powiemy jej, jak powróci, ona bardzo lubi słuchać takich ciekawych wiadomości. A co on takiego wielkiego zrobił, za co hrabią został?
— Było kilku hrabiów — opowiadał dalej prawnik — którzy w rządach państwa dopomagali królom. Inni znów wsławili się męztwem i bohaterskiemu czynami na polach bitwy.
— Chciałbym iść w ich ślady! — zawołał Cedryk — tatuś był także żołnierzem i pewnie dzielnym. Tatuś musiał być podobny do Jerzego Waszyngtona; może to dla tego Pan Bóg tak zrządził, że ten tytuł hrabiowski spadł na niego, onby go nosił godnie, gdyby był żył. Bardzo się cieszę, że hrabiowie wsławiają się męztwem, to piękna rzecz, męztwo! Dawniej, gdym był jeszcze mały, obawiałem się sam zostać w pokoju bez światła; ale jak posłyszałem o Jerzym Waszyngtonie, o jego męztwie, i o mężnem wojsku amerykańskiem, co pod jego rozkazami walczyło, pozbyłem się tego brzydkiego zwyczaju.
— Jest jeszcze jedna wielka korzyść, którą daje stanowisko hrabiowskie — mówił pan Hawisam powoli, z naciskiem i baczną zwracając uwagę na to, jakie wrażenie wywrą na chłopcu jego słowa — hrabiowie są zwykle niezmiernie bogaci.
— To dobrze — rzekł Cedryk z prostotą — jabym chciał być bogatym.
— A.. a dlaczego? — spytał prawnik.
— O, dlatego, że za pieniądze można mieć tyle różnych rzeczy — mówił chłopczyk bez zająknienia — naprzykład ta przekupka, co to jabłka sprzedaje, jak mówiłem panu; gdybym był bardzo bogaty, tobym jej zaraz kupił zakryty straganik z piecykiem żelaznym na zimę, a w dnie słotne i zimne dawałbym jej po dolarze, żeby mogła siedzieć w domu i nie wychodzić z temi jabłkami. Kupiłbym jej także grubą, ciepłą chustkę, a możeby nie cierpiała tak na łamanie w kościach. To musi być okropne, takie łamanie. Ona powiada, że to z zimna, żeby się okryła ciepłą chustką, możeby wszystko ustało.
— Zapewne — rzekł prawnik z uśmiechem — ale czyż tylko to można kupić za pieniądze?
— O, ja wiem, że za pieniądze wszystkiego dostanie. Gdybym ich miał dużo, bardzo dużo, tobym nakupił mnóstwo ślicznych rzeczy dla Kochańci; naparstek złoty, pierścionek z brylantem, wachlarz z kości słoniowej, ba! kupiłbym jej nawet powóz i konie, żeby nie chodziła piechotą i nie czekała na tramwaje. Gdyby Kochańcia chciała, tobym jej nakupił także ślicznych sukien jedwabnych, różowych, niebieskich, z pysznemi koronkami. Cóż, kiedy ona nie lubi innych, tylko gładkie czarne..... Ale już wiem, co jabym zrobił; zaprowadziłbym ją do sklepów, niechby sobie sama wybierała, co chciała. Ba! a jest jeszcze i Dik...
— Cóż to za Dik? — spytał prawnik zaciekawiony coraz więcej.
— Chłopiec taki, co czyści buty przechodniom; doskonale to robi, ma ogromną wprawę. Siedzi zawsze tam na rogu placu. Znam go oddawna, od niepamiętnych czasów. Raz, byłem jeszcze mały, wyszedłem na przechadzkę z Kochańcią. Tegoż samego dnia dostałem pyszną nową piłkę; tak wysoko skakała do góry. Aż tu, gdyśmy przechodzili ulicę w poprzek, moja piłeczka wypadła mi z rąk i potoczyła się daleko, pomiędzy powozy. Ja się rozpłakałem; to było bardzo dawno, widzi pan, dzieciak był jeszcze ze mnie. Dik czyścił buty jakiemuś panu, zobaczył to i zawołał: „Proszę poczekać!“ a jak tylko skończył swoję robotę, poskoczył żwawo, nie uważał na powozy, schwycił piłkę w jednej chwili, otarł ją swoją kurtką i podał mi, mówiąc: „Masz, kawalerze!“ Mama podziękowała mu pięknie, ja także, od tej pory, ile razy przez plac przechodzimy, zatrzymujemy się obok Dika, rozmawiamy z nim, pytamy, jak mu się powodzi. Parę dni temu mówił, że nieosobliwie.
— I cóżbyś chciał zrobić dla niego, mylordzie? — zapytał pan Hawisam, uśmiechając się znowu.
— Kupiłbym mu stolik, parę stołków, całe urządzenie takie, jak u tego starszego człowieka, co po drugiej stronie placu czyści buty przechodniom. Może pan nie widział? Ma nawet ogromny parasol czerwony i okrywa nim cały stolik i siebie, gdy deszcz pada, lub upał jest wielki. To bardzo wygodnie. I kupiłbym mu także nowe szczotki, i ubranie nowe; onby się tak cieszył! Poczciwy Dik, wczoraj właśnie mi mówił: „Żeby mi kto pożyczył kilka dolarów, urządziłbym się inaczej, a zarazby lepiej poszły interesa.“
Cedryk długo jeszcze opowiadał o przyjacielu swoim Diku, przekonany, że to niezmiernie zajmowało sędziwego jegomościa. I w rzeczy samej pan Hawisam słuchał z wielkiem zajęciem, chociaż, prawdę powiedziawszy, niewiele go obchodziły dzieje chłopca, czyszczącego buty, ani przekupki, sprzedającéj jabłka; całą uwagę jego pochłaniał niewinny szczebiot jasnowłosego chłopczyka, który myślał tylko o innych, zapominając zupełnie o sobie.
— Ale nie powiedziałeś mi dotąd, mylordzie, czegobyś pragnął dla siebie samego, gdybyś miał dużo pieniędzy? — spytał wreszcie.
— Dla siebie? O, mnóstwo, mnóstwo rozmaitych rzeczy. Najpierw dałbym jeszcze pieniędzy Katarzynie, żeby odniosła Brygidzie. To jej siostra, ona ma sześcioro dzieci, a mąż często nie może dostać roboty. Nieraz tak płacze biedaczka, jak tu przyjdzie. Kochańcia daje jej różne stare rzeczy, i chleb, i mąkę, i kaszę, a ona się cieszy bardzo i dziękuje, ale potem znowu płacze. Chciałbym także kupić piękny zegarek z łańcuszkiem i fajkę z morskiej piany; Pan Hobbes byłby uradowany, gdybym mu taki upominek zaniósł; ja wiem, co on lubi.
W tej chwili pani Errol powróciła do saloniku.
— Przepraszam pana bardzo — rzekła — tak długo mnie zatrzymali w kuchni, przyszła tam biedna kobieta, siostra mojej służącej...
— Lord Fautleroy opowiadał mi właśnie o niej, mówił, że radby jej dopomódz.
— Bo też ta biedaczka rzeczywiście zasługuje na litość — mówiła matka Cedryka — mąż jej zachorował, nie może pracować, straszna nędza im grozi.
Cedryk zeskoczył z fotela, zbliżył się do matki i rzekł do niej półgłosem:
— Pójdę na chwilkę do Brygidy. Cóż to za nieszczęście, że Michał zachorował! — a potem, zwracając się do gościa, dodał głośniej — to taki dobry człowiek, a taki grzeczny. Zrobił mi kiedyś prześliczną szabelkę drewnianą. Bo on jest doskonałym rzemieślnikiem..
I wybiegł z pokoju. Pan Hawisam milczał przez chwilę, zdawał się namyślać i wahać, wreszcie rzekł:
— Hrabia, dostojny mój klient, dał mi rozmaite polecenia, wyprawiając mnie po wnuka. Pragnął on szczerze, aby lord Fautleroy jechał do Anglii z ochotą i życzliwie był usposobiony dla dziadka... o ile to być może. W tym celu upoważniony jestem, nie szczędząc pieniędzy, dogadzać wszystkim życzeniom młodego lorda, zaspokajać jego upodobania, pamiętając o tem, aby wiedział, że te dary pochodzą od dziadka. Hrabia zapewne nie domyślał się, jakie będą upodobania wnuka i życzenia jego... Co do mnie jednak, muszę się zastosować do polecenia, które otrzymałem i jeżeli lord Fautleroy chce wspomódz tę kobietę...
Musimy tu dodać parę słów wyjaśnienia. Pan Hawisam, spełniając ściśle polecenia hrabiego, nie uważał jednak za właściwe powtarzać dosłownie tego, co dostojny jego klient mówił przytem. Hrabia nie zbyt wzniosłe zdradzał myśli, gdy upoważniał prawnika do obsypania darami małego lorda.
— Daj mu pan poznać odrazu — rzekł — że u mnie będzie opływał w dostatki, że życie jego dotychczasowe przy matce było nędzą w porównaniu do tego, jakie go czeka na zamku Dorincourt. Niech wie o tem, że jeśli zostanie magnatem i będzie mógł pieniądze rozrzucać garściami, to z łaski dziadka!
Nie przytoczył więc tych słów stary prawnik, a matka Cedryka miała naturę nazbyt szlachetną i prawą, aby zdołała odgadnąć samolubne pobudki, kierujące postępowaniem hrabiego. Wydało jej się to rzeczą bardzo prostą, że starzec ten, utraciwszy wszystkich synów, osamotniony nad grobem, starał się pozyskać przywiązanie jedynego wnuka. Przytem ucieszyła się niezmiernie myślą, że pierwszy użytek z tego ogromnego majątku w ręku jej synka będzie dobrym uczynkiem. Wreszcie i ona także szczerze pragnęła przyjść w pomoc biednej kobiecie, ze wszech miar zasługującej na współczucie.
— O, jakże to pięknie ze strony hrabiego! — zawołała pani Errol, zarumieniona z radości. — Cedruś będzie taki szczęśliwy! On bardzo lubi Brygidę i jej męża, bo też to tacy poczciwi ludzie. Ja nie byłam w stanie im dopomódz, chociaż robiłam, co mogłam. Michał jest rzeczywiście doskonałym rzemieślnikiem, o ile zdrowie mu służy. Na nieszczęście choruje nieborak oddawna, potrzebuje lekarstw, posilnych pokarmów, ciepłego odzienia. Biedni ludzie wyczerpali wszystkie oszczędności i dziś im nędza zagraża. Ale z pewnością grosza nie zmarnują.
Pan Hawisam zapuścił chudą rękę w boczną kieszeń surduta i wyjął gruby pugilares, wyładowany banknotami. Dziwny uśmiech błądził na jego twarzy. Zastanawiał się nad tem, co też powie stary hrabia, ten samolub, zrzęda, którego oschłe serce nie znało dla nikogo litości, gdy dowie się o najpierwszem żądaniu swego wnuka, o szczególnym użytku, jaki uczynił z jego pieniędzy?
— Wiadomo pani — rzekł prawnik — że hrabia Dorincourt jest jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. Sądzę więc, że to nie będzie zadużo, gdy wręczę synowi pani w jego imieniu pięć funtów sterlingów dla tej ubogiej kobiety.
— Pięć funtów! — zawołała pani Errol — ależ to dla nich będzie prawdziwe bogactwo! O, mój Boże! to nie do uwierzenia!
— Niema w tem jednak nic nadzwyczajnego — mówił prawnik z tym samym uśmiechem — powinna pani oswoić się z tą myślą, iż wielka zmiana zaszła w położeniu jej syna. Będzie on rozporządzał w przyszłości ogromnym majątkiem, wielką władzę miał w swych ręku.
— Wielką władzę! — powtórzyła matka ze wzruszeniem — mój chłopaczek drogi! Oby tylko godnym się okazał tak wysokiego stanowiska; czy ja potrafię, dobrze go do tego przygotować? To taka wielka odpowiedzialność! Kochany mój Cedruś!..
Pan Hawisam musiał znów uciec się do kaszlu. Nie był on zbyt czułego usposobienia, a jednak stare jego serce poruszyło się, gdy spotkał wzrok młodej kobiety, w którym malował się wyraz rzewnego niepokoju.
— Sądząc z rozmowy, którą mnie przed chwilą zaszczycił lord Fautleroy — rzekł wreszcie prawnik — może pani być o to zupełnie spokojną. Jest on jeszcze dzieckiem, zapewne, ale zdaje się, że zawsze, tak samo jak dziś, będzie myślał o innych daleko więcej, niż o sobie.
W tej chwili Cedryk wszedł do saloniku.
— Biedny Michał chory na artre... tretyzm, jak mówi Brygida — rzekł chłopczyk wchodząc — to muszą być okropne bóle. Nie może nic zarobić i nie będą mieli czem komornego zapłacić; Michał się martwi, a to z pewnością zwiększa te jego bóle. Żebyż przynajmniej Basia, najstarsza córka, miała porządniejsze ubranie, mogłaby pójść gdzieś poszukać zarobku; cóż, kiedy biedaczka taka obdarta, że się ludziom pokazać nie może.
Twarz chłopczyka posmutniała wyraźnie, gdy to mówił.
— Cedryku — odezwała się matka — pan Hawisam ma ci coś do powiedzenia.
— Hrabia Dorincourt polecił mi... — zaczął stary prawnik i zająknął się zakłopotany. Sam nie wiedział, jak ma to polecenie przedstawić dziecku, spojrzał więc na matkę, jakby wzywając jej pomocy.
Pani Errol przyklękła żywo na kobiercu obok synka, zbliżyła twarz swoję do jego twarzyczki, zarzuciła mu ramiona na szyjkę i mówiła:
— Wszak wiesz, Cedrusiu, że hrabia jest twoim dziaduniem, rodzonym ojcem twojego ojczulka; ten dobry dziadunio kocha ciebie bardzo, bo stracił wszystkie dzieci i ty jeden pozostałeś mu na świecie. On pragnie twojego szczęścia, a że jest niezmiernie bogaty, może ci dać wszystko, czego zażądasz, spełnić każde twoje życzenie. Wyobraź sobie, że dał panu Hawisamowi mnóstwo pieniędzy dla ciebie, więc jeśli chcesz, możesz część ich wziąć zaraz i dać Brygidzie na zapłacenie komornego i kupienie najpotrzebniejszych rzeczy dla męża i dzieci. A co! nie spodziewałeś się takiej radości, nieprawdaż? — i na zakończenie złożyła pocałunek serdeczny na policzkach chłopczyny, zarumienionych nagle na wieść o tych bogactwach, spadających tak w porę. Cedryk przez chwilę spoglądał błyszczącemi oczyma, to na matkę, to na prawnika.
— Czy ja naprawdę mogę wziąć zaraz te pieniądze? — spytał wreszcie — i mogę je dać Brygidzie? Bo ona już odchodzi...
Pan Hawisam podał mu pięć sztuk złota. Cedryk chwycił je i pędem wybiegł z pokoju, a po chwili dał się słyszeć głos jego; nim jeszcze dobiegł do kuchni, już wołał radośnie:
— Brygido, Brygido, poczekaj! Oto masz pieniądze, zapłacisz komorne i zostanie na inne wydatki. Co za szczęście! To dziadunio, mój własny dziadunio przysłał mi tyle pieniędzy. Patrz, Brygido, to dla ciebie i dla Michała.
— O, panie Cedryku! — wykrzyknęła biedna kobieta, nie mogąc uwierzyć w tak wielkie szczęście — pięć funtów w złocie! Czy pan wie, że to znaczy dwadzieścia pięć dolarów? Ależ ja takiej sumy przyjąć nie mogę bez pozwolenia mamy...
— Przepraszam pana — rzekła z uśmiechem pani Errol — muszę tam pójść na chwilkę.
I wyszła, zostawiając pana Hawisama samego. Wnet jednak wpadł śpiesznie Cedryk, rozpromieniony, szczęśliwy, wołając:
— Rozpłakała się! Ale mówiła, że to z radości. Nie widziałem, żeby kto płakał z radości. O, jakiż ten mój dziadunio jest dobry! Widzę, że to bardzo przyjemnie być hrabią, bardzo, bardzo przyjemnie; teraz już i ja z ochotą będę lordem, i hrabią.





V.

Dnia następnego pan Hawisam miał sposobność przekonać się, że mały lord Fautleroy, jakkolwiek w wielu rzeczach okazywał usposobienie nad wiek poważne, do zabawy niemniej był ochoczy od innych dzieci swojego wieku. Prawnik jechał, jak zwykle, karetką najętą, skręcał właśnie z ulicy na plac obszerniejszy, gdy usłyszał gwar i ujrzał gromadkę chłopców. Dwaj z pomiędzy nich z zapałem wielkim wyzywali się do wyścigów, a w jednym z owych ochotników pan Hawisam poznał jego Dostojność, lorda Fautleroya, który hałasował i krzyczał najgłośniej. Obaj współzawodnicy stanęli wreszcie obok siebie na jednej linii, z prawą nogą wyciągniętą naprzód, czekając hasła.
— Raz! dwa! trzy! — wrzasnął chłopak, stojący za nimi.
Pan Hawisam kazał stangretowi się zatrzymać i wychylił głowę z karetki, wyglądając z ciekawością i zajęciem wielkiem wyniku wyścigów. Nigdy jeszcze zacny prawnik nie brał tak do serca dziecinnej zabawy; uśmiech zadowolenia ukazał się na jego ustach, gdy dostojny lord Fautleroy pomknął z miejsca, jak strzała; czerwone pończoszki migały przed oczyma prawnika z szybkością błyskawiczną, duży kapelusz spadł z głowy chłopczyka, a on, niezważając na to, z rozwianemi włosami pędził dalej i dalej, wyprzedzając swego współzawodnika.
— Wiwat! wiwat Cedryk! — wołali chłopcy chórem, klaszcząc w ręce, skacząc i tańcząc w zapale. — Wiwat Billy! — ozwali się z kolei, gdy drugi zrównał się prawie z Cedrykiem. Był to ten sam Billy, o którym wspominał mały lord, gdy opowiadał dzieje starej przekupki, sprzedającej jabłka.
— Ręczę, że pierwszy dobiegnie do mety! — mówił sam do siebie pan Hawisam, nie spuszczając z oczu czerwonych pończoszek, które znów na przedzie migały, chociaż i Billy dzielnie wywijał nogami — cośbym dał za to, żeby pierwszy dobiegł!
I wnet przeraźliwe okrzyki, tańce i skoki szalone, obwieściły tryumf zwycięzcy. Przyszły hrabia Dorincourt na dwie sekundy wcześniej stanął przy słupie latarni gazowej, stanowiącej metę.
— Wiwat Cedryk Errol! — wołała w niebogłosy krzykliwa gromadka — jeszcze raz i jeszcze raz wiwat!
A pan Hawisam wychylił się zupełnie z okna swej karetki i zawołał także:
— Wiwat lord Fautleroy! — potem kazał stangretowi jechać dalej. Gdy stanął przed mieszkaniem pani Errol, ujrzał obu współzawodników wyścigowych, przechadzających się wolniejszym krokiem. Trzymali się pod ręce i rozmawiali z ożywieniem, za nimi postępowała reszta wesołej gromadki. Cedryk był zarumieniony, zdyszany, długie kędziory włosów przylegały mu do spoconych skroni.
— Niezawodnie dlatego wygrałem — mówił do towarzysza — że mam dłuższe nogi od ciebie. Bo ty przecież niegorzej odemnie biegasz. A potem starszy jestem, niewiele, ale zawsze starszy o trzy tygodnie. Przecież i to coś znaczy.
Chciał mu osłodzić upokorzenie tej porażki. Cedryk miał to już w swojej naturze, że nieustannie myślał o przyjemności innych daleko więcej, niż o swojej własnej. Nawet w tej chwili tryumfu, wśród radości zwycięztwa, zaraz sobie przypomniał, że zwyciężony musiał doznawać uczuć odmiennych i wszelkich starań dokładał, aby go pocieszyć i rozweselić. Udało mu się doskonale; Billy, chłopak troszkę zarozumiały, zrazu spuścił był nosa i wyglądał strasznie zasępiony, lecz wkrótce, udobruchany przez Cedryka, zaczął się przechwalać swoim zwyczajem, jakgdyby był zwycięzcą a nie zwyciężonym.





VI.

Im bliżej pan Hawisam poznawał małego lorda, tem większy pociąg czuł do niego. Wyobraźnia przedstawiała mu nieraz wspaniałą komnatę na zamku Dorincourt, biblioteką zwaną, a w niej starca samotnego, znękanego chorobą i zgryzotą. Otoczony przepychem, liczną służbą, posłuszną na każde jego skinienie, starzec nie miał jednak przy sobie ani jednej istoty, któraby go kochała, bo też i sam w ciągu długiego swego życia nigdy nikogo nie kochał. Myślał on zawsze tylko o własnych upodobaniach i przyjemnościach, nie dbał o pragnienia lub potrzeby innych ludzi. Ogromne bogactwa i wielkie przywileje, które mu nadawało wysokie stanowisko jego w kraju, wydawały mu się rzeczą należną hrabiemu Dorincourt, jedynie dla osobistej jego dogodności daną mu przez łaskawą Opatrzność. O obowiązkach, przywiązanych do takiego dostojeństwa, ani pomyślał nigdy.
Teraz był już sędziwy, a z długiego życia pozostała mu tylko podagra, dużo gorzkich wspomnień, nadzwyczajna draźliwość i niechęć do całego świata, który mu odpłacał podobną monetą: hrabia nigdy nie był lubiony. Gdyby chciał, mógłby zgromadzić w zamku swoim licznych gości, dawać wspaniałe obiady, wyprawiać polowania. Lecz nie miał do tego żadnej ochoty, wiedział, że chociaż sąsiedzi przez grzeczność przyjęliby zaproszenie jego, żaden z nich nie przybyłby z prawdziwą przyjemnością; nie zasłużył bowiem na życzliwość niczyją, sam to czuł dobrze, był złośliwy, każdemu lubił dokuczyć nieznośną swoją pychą, okazywaniem swej wyższości, przycinkami przynajmniej, jeżeli nie mógł czem innem.
I stary prawnik porównywał w myśli hrabiego z tym małym chłopaczkiem, szczerym, niewinnym, dobrodusznym, przypominał sobie wdzięczną jego postać, gdy parę dni temu siedział naprzeciw niego w dużym fotelu, z rączkami w kieszonkach i opowiadał mu po swojemu o Brygidzie, o Diku, o przekupce, sprzedającej jabłka i innych serdecznych przyjaciołach. Myślał też o tem pan Hawisam, że niezmierne bogactwa hrabiego wraz ze wszystkiemi przywilejami, przywiązanemi do nich, z możnością czynienia wiele dobrego lub złego, kiedyś przejść muszą w te małe rączki, i powtarzał w duszy:
— Toż dopiero będzie różnica! O, różnica nielada!
Tymczasem nowe stanowisko lorda i spadkobiercy możnego hrabi coraz więcej przypadało do smaku Cedrykowi. Byle tylko objawił jakie życzenie, natychmiast było spełniane, a on korzystał z tego z taką prostotą i radością, że nieraz ubawił niezmiernie sędziwego prawnika. Ani się spodziewał umocowany hrabiego, jadąc do Nowego-Yorku, jakie sprawy przyjdzie mu załatwiać w tem mieście. Długo potem pamiętał przechadzkę, w której towarzyszył jego Dostojności na kilka dni przed wyjazdem do Anglii. Najpierw poszli w odwiedziny do Dika, następnie zatrzymali się obok przekupki, sprzedającej jabłka i tu Cedryk w zdumienie nieopisane wprawił staruszkę, oznajmiając jej krótko i węzłowato, że dostanie ciepłą chustkę, stragan z nakryciem od deszczu, piecyk żelazny i oprócz tego małą pieniężną zapomogę, która biednej kobiecie wydała się bogactwem nieobliczonem.
— Bo trzeba pani wiedzieć — mówił chłopczyk — że ja wyjeżdżam do Anglii, będę tam lordem i spadkobiercą hrabiego. Chciałbym przed odjazdem poradzić coś na to, ażeby panią tak nie łamało w kościach. Ja sam nigdy nie miałem łamania w kościach i nie rozumiem dobrze, co to znaczy; domyślam się jednak, że to musi być cierpienie bardzo przykre, może też ta ciepła chustka przyniesie pani ulgę.
— To taka poczciwa kobieta — rzekł Cedryk do prawnika, gdy odeszli dalej i zostawili staruszkę od zmysłów prawie odchodzącą ze zdziwienia i radości — raz upadłem, biegnąc do parku i stłukłem sobie kolano; ona to widziała i dała mi jabłuszko bez pieniędzy. Nigdy tego nie zapomnę; jeżeli ktoś dobry był dla nas, to trudno o tem nie pamiętać.
Chłopczyna złote miał serce, nie pojmował nawet niewdzięczności. Widzenie się z Dikiem było nadzwyczaj wzruszające. Interesa tego biedaka znajdowały się właśnie w najsmutniejszym stanie; szczotki mu się popsuły, a nie miał za co kupić nowych. Gdy Cedryk oznajmił mu ze zwykłą swoją prostotą o nowem swem stanowisku, nie pyszniąc się ani wynosząc, tylko dla wyjaśnienia, że ma obecnie dużo pieniędzy i może z łatwością przyjacielowi dopomódz w biedzie, Dik oniemiał w pierwszej chwili z podziwienia. Dowiedziawszy się, że chłopczyk został lordem, a w przyszłości ma być hrabią, spoglądał na niego przez czas jakiś wytrzeszczonemi oczyma, z rozwartemi ustami, przyczem głowę tak przechylił, że czapeczka mu spadła na ziemię. Podniósł ją i mruknął coś półgłosem, czego pan Hawisam nie zrozumiał, lecz musiał zrozumieć Cedryk, gdyż odpowiedział z uśmiechem:
— Nie, nie, Diku, ja nie oszalałem. Pan Hobbes taksamo myślał zrazu, że straciłem głowę; a tymczasem to wszystko czysta prawda. Ja nawet z początku nie miałem wcale ochoty do owego lordostwa i hrabiostwa, ale teraz, dotknąwszy tego z blizka, widzę, że to niezła rzecz i jestem zadowolony. Obecnie dziadunio nosi tytuł hrabiego i powiada, wyobraź sobie, że chce mi dogadzać we wszystkiem. Dziadunio jest bardzo, bardzo dobry, chociaż hrabia, przysłał mi mnóstwo pieniędzy przez pana Hawisama i pozwolił ich użyć, jak mi się podoba.
Przy zakończeniu rozmowy, Cedryk wręczył Dikowi kwotę pieniężną, wystarczającą na zakupienie wszystkich przedmiotów, których tak gorąco pragnął: stolika, stołka, parasola, wybornych szczotek i zapasu szuwaksu. Dik sam obliczył, ile te skarby kosztować będą, ale Cedryk zmusił go potem do przyjęcia oprócz tego kilku dolarów, za które mógł kupić nowe ubranie, buty i czapkę porządną. Biedny chłopiec, tak samo jak i stara przekupka, niedowierzał zrazu swojemu szczęściu; nogi się pod nim chwiały, spoglądał na Cedryka osłupiałym wzrokiem, to znów przecierał sobie oczy w obawie, czy to nie sen piękny, z którego się rozbudzi za chwilę. Musiał jednak w końcu uwierzyć, gdy jedną i drugą ręką dotknął prawdziwych banknotów, któremi mały lord opowiadanie swoje potwierdził.
— Bywaj zdrów, Diku, — rzekł Cedryk w końcu, a chociaż starał się mówić spokojnie, głos jego był drżący, oczy mgła przyćmiła — bywaj zdrów. Spodziewam się, że już teraz interesa twoje coraz lepiej iść będą. Żal mi bardzo, że się rozstać musimy, ale może ja tu jeszcze kiedy przyjadę z Anglii. Napisz do mnie, proszę cię, a ja ci odpiszę. Ale pamiętaj adresować do lorda Fautleroya, ja już teraz inaczéj się nazywam.
Dik przymrużył oczy, bo i on nadaremnie łzy powstrzymywał. Biedny chłopak nie umiał sobie zdać sprawy z uczuć swoich, cieszył się i smucił zarazem. Tak go coś w gardle dławiło, że nie był w stanie przemówić, klipał tylko oczyma, chwytał powietrze ustami, z trudnością udało mu się w końcu przełknąć dziwną zawadę w gardle i wyjąkał przytłumionym głosem:
— Oj, mnie także bardzo, bardzo żal... — potem zwrócił się do prawnika, ukłonił mu się z uszanowaniem, mówiąc: — I panu także niech Bóg płaci. Ale to dziecko!.. O, takich dzieci niewiele jest na świecie!
Pan Hawisam odszedł z małym lordem, a Dik spoglądał za nimi zamglonemi oczyma, przełykał raz po raz zawadę, dławiącą go w gardle, patrzał, aż póki wdzięczna postać Cedryka nie znikła na zakręcie ulicy. Wówczas dopiero odwrócił się i poszedł w inną stronę.
Przez cały tydzień, poprzedzający wyjazd, Cedryk po parę godzin codziennie spędzał w sklepie korzennym. Pan Hobbes wyglądał ciągle smutny i przygnębiony. To niespodziewane rozstanie z małym przyjacielem było dla niego ciosem bardzo ciężkim. Gdy Cedryk przyniósł mu piękny zegarek z łańcuszkiem i prosił, ażeby przyjął od niego ten dar na pamiątkę, stary kupiec tak był wzruszony, że zamiast dziękować, zaczął głośno nosa ucierać kraciastą swoją chustką, położywszy piękny upominek na kolanach.
— Niechno pan zajrzy do środka — rzekł Cedryk — tam jest napis na kopercie, sam go podyktowałem jubilerowi, ślicznie to wyciął małemi literkami ale wyraźnie: „Lord Fautleroy ofiaruje tę pamiątkę najdawniejszemu swemu przyjacielowi i prosi, aby pan Hobbes nie zapomniał o nim.“ Ile razy pan otworzy zegarek i napis obaczy, będzie pan musiał o mnie pomyśleć. O, bo przykroby mi było niezmiernie, gdyby pan o mnie zapomniał.
Pan Hobbes znowu utarł nosa jeszcze głośniej.
— O to niema obawy — rzekł drżącym nieco głosem — byleś ty nie zapomniał o mnie, jak się tam dostaniesz pomiędzy tych swoich lordów i hrabiów...
— Bądź pan spokojny, nie zapomnę nigdy. Tyle przyjemnych, szczęśliwych chwil spędziłem tu u pana, w tym sklepie. Ale ja mam nadzieję, że obaczymy się w Anglii, że pan do nas kiedyś przyjedzie. Dziadunio z pewnością pana zaprosi, jak się dowie o naszej przyjaźni, napisze do pana list, a pan przecież o dziaduniu tak źle myśleć nie będzie, jak o tych innych niegodziwych hrabiach. Przyjedzie pan, nieprawdaż, kochany panie Hobbes?
— Przyjadę do ciebie — odpowiedział stanowczo pan Hobbes.
Stanęło więc na tem, że jeżeli sędziwy hrabia napisze własnoręczne zaproszenie, kupiec odłoży na bok republikańskie uprzedzenia do arystokracyi i raczy przybyć do zamku Dorincourt, dla spędzenia kilku tygodni z przyjacielem swym, młodym lordem spadkobiercą.





VII.

Wszystkie przygotowania do podróży ukończyły się nareszcie, powóz, mający odwieźć Cedryka z matką do portu, stanął przed domem. Dziwne uczucie niepokoju i smutku ogarnęło chłopczynę. Pani Errol odeszła do swego pokoju i drzwi za sobą zamknęła, zostawiając go samego. Gdy wyszła, w oczach jej widać było ślady łez, mimowolne drżenie poruszało usta. Cedryk podbiegł do niej, ona się pochyliła, wzięła go w objęcia, on zarzucił ramiona na jej szyję i długo, długo ściskali się w milczeniu. Chłopczyk nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego smutku, dzielił go jednak z matką i tkliwie szepnął jej do ucha:
— Dobrze nam tu było razem w tym domu, nieprawdaż, Kochańciu?

— O tak, moje dziecko drogie — odrzekła matka, łkając rzewnie — i nigdy nie zapomnimy dni spędzonych w tym domu.
— Nigdy, nigdy!

W milczeniu siedli do powozu i w milczeniu przebyli krótką drogę do portu. Cedryk usiadł bliziutko przy matce i przytulony do niej nie odezwał się ani jednem słowem. Wkrótce ujrzeli się na pomoście pięknego parowca, wśród gwaru, hałasu, zamętu. Co chwila nadjeżdżały do przystani omnibusy, powozy rozmaitego rodzaju, przywożące pasażerów i ich pakunki. Tragarze zabierali ciężary i przenosili je na okręt. Podróżni śpieszyli się, potrącali, obawiając się opóźnić. Majtkowie odwijali liny, oficerowie wydawali rozkazy. Panowie i panie z dziećmi przychodzili na pomost pożegnać odpływających krewnych lub znajomych. Przechadzano się, rozmawiano, niektórzy wyglądali wesoło, lecz większa część tych osób była smutna, niejedna kobieta ocierała zapłakane oczy. Cedryk przypatrywał się wszystkiemu, widok ten zajmował go niezmiernie. Spoglądał z uwagą, to na ogromne zwoje lin, to na jakieś dziwne przyrządy, których użytku nie znał jeszcze, to znów podnosił oczy w górę i gonił kłęby dymu, buchające z komina parowca. Układał sobie w myśli, jak to on wkrótce zapozna się z żeglarzami i dowie się od nich różnych ciekawych rzeczy o okręcie, o morzu, o krajach dalekich i rozbójnikach morskich.
A gdy tak przypatrywał się wszystkiemu, rzucając oczyma na prawo i lewo, spostrzegł ruch jakiś nagły o kilka kroków od siebie na pomoście. Ktoś przeciskał się przez tłum podróżnych i tragarzy, torując sobie drogę niekiedy i łokciami. Był to młody chłopiec, w którym Cedryk poznał odrazu Dika, chociaż ubrany był w strój nowy od stóp do głowy, w ręku trzymał jakiś przedmiot czerwony.
— Biegłem co tchu, ażeby pana pożegnać, kochany panie Cedryku, czy tam mylordzie, do licha! zapomniałem o tytule. Chciałem koniecznie mylordowi przynieść pamiątkę, kupiłem to za pieniądze, zarobione wczoraj nowemi szczotkami — tu rozwinął niedużą chusteczkę jedwabną, którą trzymał w ręku — na morzu bywa czasem wietrzno, a to można na szyję włożyć. Niosłem paczkę porządnie obwiniętą, ale mi papier spadł gdzieś po drodze, gdym się musiał pchać przez ciżbę. Nieznośni ludzie, nie chcieli mnie puścić. Taka chusteczka zawsze się przyda, mylord ją włoży do kieszeni, a ile razy wyjmie, przypomni sobie Dika. Aha! jak ja to obmyśliłem!
Dik jednym tchem wypowiedział to wszystko, oddał chusteczkę Cedrykowi i schwycił drobną jego rączkę w swoje szerokie, żylaste dłonie. Wtem ozwał się dzwonek, chłopak odskoczył nagle, ruch zwiększył się na pomoście i Dik znikł z oczu małego lorda, który nie miał czasu mu podziękować nawet. Po chwili dopiero ujrzał znów Cedryk przyjaciela, przeciskającego się wśród tłumu osób, które podobnie jak i on powracały na ląd, pożegnawszy podróżnych. Dzwonek był hasłem, że statek odpływa.
Gwar i zamieszanie na pomoście doszły do najwyższego stopnia, z lądu dochodziły okrzyki pożegnania, na które niemniej donośnie odpowiadano z okrętu.
— Bywajcie zdrowi! Do widzenia! Napiszcie zaraz po przybyciu! Napiszemy z Liverpool’u!
Takie wykrzykniki krzyżowały się raz po raz w powietrzu. Cedryk rozwinął chusteczkę jasnokarmazynową w rzucik ciemniejszy, w kształcie podkowy, chłopczyk był zachwycony tym wspaniałym upominkiem. Zbliżył się do baryery i powiewając chusteczką, wołał także wraz z innymi:
— Bywaj zdrów, Diku! Nie, do widzenia! Dziękuję ci, serdecznie dziękuję!
Ciężki parowiec poruszył się i wśród tych okrzyków począł zwolna odpływać od brzegu. Matka Cedryka nasunęła na twarz gęstą, czarną zasłonę. Smutek niewypowiedziany ścisnął jej serce na myśl, że opuszcza ziemię rodzinną i odpływa do obcego kraju. Lecz wnet spojrzała na syna, odetchnęła i otucha jej powróciła; byle z nim razem, byle miała przed oczyma tę ukochaną postać, ten skarb swój jedyny, jedyne kochanie, wszędzie jej będzie dobrze, nigdzie nie może być nieszczęśliwą. A statek płynie dalej, wartko przerzyna fale oceanu, unosząc małego lorda do nowéj ojczyzny, do nowych przeznaczeń i nieznanej przyszłości.





VIII.

Dopiero podczas podróży, na statku, matka uwiadomiła Cedryka, że nie będą razem, w jednym domu mieszkali. Chłopczyk zrazu nie chciał temu wierzyć, gdy w końcu przekonał się, że to nie żarty, zmartwił się niezmiernie i pan Hawisam zrozumiał wówczas, jak roztropnie postąpił hrabia, nie wymagając zupełnego rozłączenia; dziecko nie zniosłoby go niezawodnie. Ale matka z taką miłością i słodyczą umiała przemówić do niego, że powoli załagodziła pierwsze okrutne wrażenie i wlała pociechę do zbolałego serduszka.
— Ja będę mieszkała bliziutko, tuż obok zamku, a ty codziennie odwiedzać mnie będziesz — powtarzała pani Errol, ile razy o tej sprawie mówiono — pomyśl tylko, co to za szczęście! Chłopcy w twoim wieku nieraz na dobre rozstawać się muszą z matką i jechać do oddalonych zakładów naukowych, a ty codzień widywać mnie będziesz, opowiesz mi wszystko, co zobaczysz i co ci się wydarzy; a nie mało tam będzie ciekawych rzeczy do opowiadania! Zamek Dorincourt jest bardzo piękny, wspaniały, ojczulek twój często o nim wspominał, lubił niezmiernie to mieszkanie przodków swoich i ty je polubisz.
— Polubiłbym pewnie, gdybyś ty tam była zemną — rzekł mały lord i ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi. Nie mogło mu się to w główce pomieścić, dlaczego jego „Kochańcia“ miała mieszkać osobno, czemu dla niej nie było miejsca na zamku dziadunia? Bo też pani Errol wszelkich starań dokładała, aby ukryć przed nim prawdziwy stan rzeczy.
— Wolałabym, ażeby jaknajdłużej nie wiedział o tem, że hrabia ma taką niechęć do mnie — mówiła do pana Hawisama — nie zrozumiałby tego i sam niezawodnie zniechęciłby się odrazu do dziadka. Biedne dziecko otoczone było miłością, nigdy w życiu nie spotkało się z nienawiścią, serce ma tkliwe i wrażliwe niezmiernie, a do mnie jest nadzwyczaj przywiązane. To byłby dla niego cios okropny, gdyby się dowiedziało, że hrabia mnie nienawidzi i znieść nie może mojego widoku. Cedryk jest jeszcze dzieckiem, lecz wierzaj mi pan, to jedno mogłoby go na zawsze odstręczyć od dziadka.
Wmówiła więc w Cedryka, że ważne i tajemnicze powody, których on jeszcze dziś nie był w stanie zrozumieć, wymagały koniecznie tego rozłączenia, że wreszcie rozłączenie to nie będzie wcale tak ciężkie, jak mu się zrazu zdawało. Chłopczyk nie dopytywał się nawet o te powody, ukrywane przed nim, martwiła go tylko rzecz sama i trzeba było niepospolitej wymowy i znajomości dokładnej tkliwego tego serduszka, aby je ukoić i pocieszyć. Dokazała tego jednak dobra i roztropna matka, umiała mu całą sprawę przedstawić w takiem świetle, tak jasno wykazać przyjemności, wynikające z tego urządzenia, że przykra strona poczęła mu znikać z oczu i nasz mały lord pogodził się z koniecznością. Pomimo to zamyślał się nieraz głęboko, wzdychał mimowoli, a gdy raz pan Hawisam zapytał go o przyczynę, odpowiedział z tą powagą, którą wyróżniał się od dzieci swojego wieku.
— Niepodoba mi się to osobne mieszkanie, wcale mi się niepodoba. Ale na tym świecie każdy ma swoje cierpienia i kłopoty. Mówiła to nieraz Katarzyna i pan Hobbes także. Trzeba się uczyć znosić przeciwności. Kochańcia powiada, że to mój obowiązek mieszkać z dziaduniem, bo on wszystkie dzieci utracił i smutno mu bardzo samemu. To wielkie nieszczęście stracić wszystkie dzieci, muszę więc z nim zamieszkać, może go choć troszeczkę pocieszę.
Dziwny wdzięk nadawała chłopczykowi ta powaga, z którą zazwyczaj wypowiadał zdania, nad wiek swój rozsądne; śliczna jego twarzyczka przybierała przytem wyraz nieopisany, niewinności, prostoty dziecinnej, połączonej z roztropnością i rozwagą dojrzałego wieku. Urokiem tym pociągał on każdego, kto tylko do niego się zbliżył, usłyszał go mówiącym, spojrzał mu w oczy; urok ten opanował całkowicie starego prawnika, który z największą przyjemnością godziny całe spędzał w towarzystwie małego lorda.
— Jak widzę, mylordzie — rzekł pan Hawisam w odpowiedzi na słowa Cedryka, przytoczone wyżej — pragniesz z całego serca pokochać hrabiego.
— Zapewne — odpowiedział chłopczyk — to przecież mój dziadunio, możnaż dziadunia nie kochać? On taki dobry dla mnie, nie zna mnie jeszcze, a już pamiętał o tem, aby mi przyjemność sprawić i chciał spełnić wszystkie moje żądania. Gdyby nawet krewnym moim nie był, już za to samo musiałbym go pokochać, a to rodzony mój dziadunio!
— Czy sądzisz, mylordzie, że on ciebie także pokocha? — spytał pan Hawisam.
— Czemużby mię pokochać nie miał? Dziadek zawsze kocha wnuczka. Żeby mnie nie kochał, toby panu nie dał tyle pieniędzy dla mnie, no, i nie posyłałby pana tak daleko po to, aby pan nas przywiózł do niego, do Anglii.
Prawie wszyscy pasażerowie w pierwszych dniach podróży cierpieli na chorobę morską i siedzieli zamknięci w swoich kajutach; lecz potem zaczęli wychodzić na pomost i mały lord, którego nadzwyczajne dzieje z ust do ust przechodziły, począł budzić zajęcie powszechne. Wszystkie oczy zwrócone były na niego, gdy przechadzał się z matką lub starym prawnikiem na pomoście, każdy starał się do niego zbliżyć i wkrótce nasz Cedryk zaprzyjaźnił się i z pasażerami, i z załogą okrętową. Panowie, przechadzający się z cygarami w ustach, zapraszali go na rozmowę; Cedryk szedł z wesołą minką, z rękami w kieszonkach, przytomnie i roztropnie odpowiadał na każde pytanie i niejednego zadziwiał trafnością swoich uwag. Panie także z przyjemnością wciągały go do rozmowy, traktowały przysmaczkami i śmiały się serdecznie z dowcipnych jego żartów, bo Cedryk lubił niezmiernie wesołość i żarty, gdzie się obrócił, tam zaraz wybuchy śmiechu słyszeć się dawały. Było też na okręcie kilkoro dzieci, w zabawach ich wspólnych mały lord zawsze przewodniczył.
Ale najserdeczniejszych przyjaciół miał on pomiędzy majtkami. Z zachwyceniem słuchał opowiadań o rozbójnikach morskich, o rozbiciach okrętów i wyspach bezludnych, nauczył się wkrótce rozmaitych wyrażeń marynarskich i często w rozmowie z matką zdarzało mu się wkręcić ni ztąd ni z owąd takie słowa, jak „hysować, strychować, holować,“ lub coś podobnego. Stary majtek nazwiskiem Jerry najwięcej zachwycał Cedryka swojemi opowiadaniami. Sądząc z nich, doświadczony ten żeglarz odbywał niezliczone podróże po wszystkich morzach świata całego i za każdym razem okręt, na którym płynął, rozbijał się, on zaś dostawał się na wyspę bezludną, lub co gorsza zamieszkałą przez okrutnych ludożerców. Był nawet pokilkakrotnie pieczony na ogniu i pożarty, w części tylko, rozumie się, a Indyanie amerykańscy skalpowali go kilkanaście razy. Oskalpować kogoś, to znaczy obciąć mu skórę dokoła czaszki i zdjąć razem z włosami. Krajowcy czerwonoskórzy w taki okrutny sposób postępują ze swoimi jeńcami, łatwo sobie wyobrazić, że mało kto może przeżyć podobną operacyą.
— Dlatego to on zapewne taki jest łysy — mówił Cedryk, opowiadając matce nadzwyczajne przygody, przez które przechodził przyjaciel jego Jerry — trudno żeby włosy odrosły po oskalpowaniu. To też nieborak ma już teraz tylko faworyty, odkiedy ten straszliwy Wąż ognisty, król Abo... Abomanszów, oskalpował go nożem, zrobionym z czaszki Wilka czarnego, innego wodza tego plemienia. Biedny Jerry powiada, że to była najcięższa chwila w jego życiu i bardzo wierzę. Tak się przeląkł, gdy król podniósł na niego ten okropny nóż, że wszystkie włosy zjeżyły mu się na głowie, jak szczecina w szczotce. Co też on miał przygód w swojem życiu, ten Jerry! A wszystkie takie dziwno. Szkoda, że nie będę mógł opowiedzieć tego panu Hobbes’owi, zabawiłoby go to bardzo. Nie godzi się podejrzywać, żeby taki poczciwy człowiek, jak Jerry, miał kłamać, a doprawdy czasem trudno uwierzyć w to wszystko, co on opowiada. Ale jakże nie wierzyć, kiedy on to na własne oczy widział? Kłamać nie kłamie, musi jednak mylić się czasem i zapominać. Nic dziwnego zresztą, skalpowanie pewnie wpływa na pamięć, a on nieborak tyle razy był skalpowany!





IX.

Po jedenastu dniach żeglugi statek przybił do Liverpoolu, gdzie podróżni nasi przenocowali; dnia następnego wsiedli na pociąg, a wieczorem przesiedli się znów do karety i ta odwiozła ich wraz z nieodstępnym prawnikiem do willi, przeznaczonej na mieszkanie matki Cedryka. Ciemno już było zupełnie, gdy powóz wjechał w aleję, wysadzoną ogromnemi drzewami, po chwili zatrzymał się przed domem, rzęsisto oświetlonym.
Mały lord pierwszy wyskoczył z karety i wbiegł na ganek. Kilkoro sług tam stało, a między nimi wierna Katarzyna, która nie rozstała się z młodą swoją panią i przybyła wcześniej z pakunkami. Cedryk rzucił jej się na szyję, wołając radośnie:
— Katarzyna! patrz, Kochańciu, Katarzyna tu już jest i czeka na nas.
— Dziękuję ci, moja dobra Katarzyno — rzekła pani Errol półgłosem — wielka to dla mnie pociecha, że nie będę tu sama jedna pośród obcych.
I wyciągnęła drobną swą rączkę do poczciwej sługi, ta uścisnęła tę rękę w milczeniu, jakby pragnęła dodać otuchy biednej młodej pani, pojmowała bowiem dobrze, jak smutne było jej położenie w tym obcym kraju, pomiędzy obcymi ludźmi, którzy jej zabrać mieli jedyne dziecię.
Inne sługi z ciekawością wielką spoglądały na matkę i syna. Na zamku o niczem nie mówiono, tylko o nich, odkiedy się dowiedziano o zamiarach hrabiego i wyjeździe pana Hawisama. Służba znała dokładnie sprawy rodzinne pana. Nikomu nie było tajno, jak straszliwie gniewał się hrabia na najmłodszego syna za to, że się w Ameryce ożenił; ani jak wiele boleści przyczyniło mu postępowanie dwóch starszych. Z zajęciem przypatrywano się młodej kobiecie i pięknemu dziecku, a ponieważ nieznośny charakter starego hrabiego każdemu dał się we znaki, więc sługi zawczasu litowały się nad młodym spadkobiercą i szeptały pomiędzy sobą:
— Biedactwo! nie wie, co go czeka...
Nie miały o tem wyobrażenia, jakiego rodzaju dzieckiem był lord Fautleroy, przyszły hrabia Dorincourt. Wszedłszy do pierwszego pokoju, chłopczyk sam zdjął z siebie paltocik, bo nie był przyzwyczajony do tego, aby mu posługiwano, potem zaczął oglądać wszystko dokoła, ściany pięknie malowane i zdobiące je rogi jelenie. Podobało mu się to niezmiernie, dotychczas tylko w miejscach publicznych widział takie wspaniałe salony.
— Kochańciu — rzekł wreszcie — to prześliczne mieszkanie, cieszę się bardzo, że będziesz miała taki piękny dom; taki piękny i duży!
Był to w rzeczy samej dom piękny i duży, zwłaszcza w porównaniu do skromnego mieszkania, w którem Cedryk przedtem przebywał. Katarzyna zaprowadziła ich do sypialnego pokoju. Wyglądał niemniej pysznie, ściany miał pokryte jasnym kretonem w kwiaty, na kominku płonął ogień wesoły, a przed kominkiem, na dywanie, spał śliczny kot angorski, zupełnie podobny do tego, którego Cedryk z żalem wielkim musiał zostawić w Nowym-Yorku.
— To gospodyni zamkowa, bardzo dobra pani, przygotowała tu wszystko na przyjęcie państwa — mówiła Katarzyna — i przyniosła tego kota, powiedziała, że to dla jego Dostojności; tak oni tu wszyscy nazywają naszego pana Cedryka. Ta gospodyni opowiadała mi różne rzeczy, ona tu jest od wielu lat na zamku, znała pana kapitana dzieckiem; był to, jak powiada, śliczny, miły chłopczyk, a później piękny młodzieniec, powszechnie kochany, bo dla każdego miał zawsze dobre słowo, nikim nie gardził. A ja jej na to odpowiedziałam, że kapitan zostawił chłopczyka, który jest także dobry, i miły, i śliczny, podobny do ojca, jak dwie krople wody.
Pani Errol przebrała się trochę i weszła z Cedrykiem do salonu, okazalszego jeszcze od innych pokojów, przybranego w sprzęty rzeźbione, aksamitem pokryte. Przed kominkiem leżała skóra tygrysia, kot, który chodził krok w krok za Cedrykiem, jakby w nim poznał odrazu przyjaciela, położył się wreszcie na niej; mały lord rozciągnął się obok niego, dla zabrania bliższej znajomości i wcale nie zważał na rozmowę matki z panem Hawisamem. Oni jednak mówili półgłosem, pani Errol była blada i wzruszona.
— Wszak to nie dziś jeszcze, nieprawdaż? — mówiła — wszak można odłożyć do jutra, ażeby tę noc ostatnią przespał przy mnie?
— Można, można — odrzekł równie cicho prawnik — ja sam po wieczerzy pójdę oznajmić hrabiemu o naszem przybyciu.
Pani Errol wlepiła oczy w synka. Leżał na skórze tygrysiej obok kota, płomień komina rzucał blaski jaskrawe na wdzięczną postać dziecka, na jasne kędziory włoków, twarzyczkę rumianą i oczy pełne wyrazu. Kot mruczał z cicha, ilekroć mała rączka pogłaskała go lekko. Matka uśmiechnęła się boleśnie:
— Hrabia nie wie, nie czuje, jaką krzywdę mi wyrządza — szepnęła znowu ze smutkiem, a potem dodała spokojnie po krótkiem wahaniu:
— Bądź pan łaskaw powiedzieć jego Dostojności, że ja pieniędzy żadnych nie przyjmę.
— Jakich pieniędzy? — odrzekł pan Hawisam zdziwiony — przecież pani nie masz na myśli rocznej pensyi, wyznaczonej na jej utrzymanie?
— I owszem, o tem właśnie mówię. Mieszkanie przyjąć muszę, ażeby być blisko dziecka, dziękuję za nie bardzo, lecz nie potrzebuję nic więcej. Mam własne dochody, te mi najzupełniej wystarczą na skromne życie, do jakiego przywykłam. Gdybym przyjęła pieniądze z jego ręki, zdawałoby mi się, że mu sprzedałam to dziecko. Tymczasem, jeżeli je oddaję, to jedynie dla jego własnego dobra, bo je kocham nad wszystko, i dlatego, że ojciec nieboszczyk pewnieby się tem był cieszył.
Pan Hawisam był zakłopotany i przez chwilę w milczeniu gładził brodę palcami.
— Obawiam się — rzekł wreszcie — ażeby go to nie obraziło.
— A ja sądzę, że i sam to zrozumie i wejdzie w moje położenie — rzekła młoda kobieta łagodnie — najpierw nie potrzebuję wcale tych pieniędzy, a potem, czyż mogę przyjąć cokolwiek od człowieka, który mię do tego stopnia nienawidzi, że mi wydziera jedyne moje dziecko, dziecko własnego syna!
Pan Hawisam zamyślił się na chwilę:
— Powtórzę słowa pani — rzekł wreszcie.





X.

Gdy w parę godzin po tej rozmowie pan Hawisam przybył do zamku, zastał hrabiego siedzącego w dużym fotelu przy ogniu; jedna jego noga spoczywała na poduszce, cierpiał bardzo na podagrę. Podniósł wzrok na prawnika z pod brwi krzaczastych, wzrok to był badawczy, przenikliwy, a chociaż dostojny hrabia umiał panować nad sobą, łatwo było poznać, że go dręczył niezwykły niepokój.
— No i cóż tam, Hawisamie? — rzekł wreszcie — jesteś już z powrotem. I cóż mi powiesz?
— Lord Fautleroy wraz z matką jest już w willi — odrzekł prawnik — podróż odbyła się szczęśliwie, oboje znajdują się w pożądanym stanie zdrowia.
Hrabia skinął ręką z wyrazem niecierpliwości i mruknął coś niezrozumiale.
— Rad jestem bardzo — mówił po chwili spokojniej — ale usiądźże, Hawisamie, wypij kieliszek wina. No, mówże wreszcie!..
— Jego Dostojność przenocuje u matki, jutro przybędzie ze mną do zamku...
Hrabia oparł łokieć na poręczy fotelu i dłonią zasłonił sobie oczy; widocznie nie chciał, aby interlokutor czytał w jego twarzy, a nie był pewny, czy zdoła ukryć wrażenie, jakie mogły wywołać dalsze wiadomości.
— No, mówże — powtórzył raz jeszcze — nie chciałem, ażebyś pisał i przedwcześnie mi donosił, czego się mam spodziewać, wolałem czekać. Nie wiem zatem nic a nic o tem dziecku. Co to za rodzaj chłopca? O matkę nie pytam, mało mnie to obchodzi, ale on, on, co to za chłopiec?
Pan Hawisam poniósł do ust kieliszek z winem, który sobie nalał przed chwilą, postawił go potem na stole, mówiąc:
— Trudno jest wypowiedzieć zdanie stanowcze o dziecku dziewięcioletniem. Wasza Dostojność obaczysz jutro wnuka i osądzisz.
— Ręczę, że musi to być niezgrabne, głupie, do niczego! Amerykańska krew w nim płynie.
— Nie zdaje mi się, aby mu krew amerykańska zaszkodziła — odezwał się prawnik z niezwykłą żywością — nie bardzo ja się znam na dzieciach, ale muszę wyznać, że lord Fautleroy nadzwyczaj mi się podobał.
— Czy przynajmniej zdrów, dobrze zbudowany i... i... choć trochę podobny do ludzi?
— Wygląda zdrowo, duży, zgrabny i niepospolicie piękny.
— A czy umie chodzić po ludzku, czy prosto się trzyma? — pytał dalej hrabia.
Lekki uśmiech pojawił się na ustach pana Hawisama; stanął mu przed oczyma ten śliczny chłopczyk, rozciągnięty na skórze tygrysiej przed ogniem, chłopczyk o wdzięcznych ruchach, zwinny, uśmiechnięty, pełen życia.
— Nie śmiem wydawać stanowczego sądu, powtarzam to raz jeszcze — powiedział po chwili milczenia — ale że chłopiec jest śliczny i zgrabny, to wątpliwości nie ulega. Zapewne jednak wyda się waszej Dostojności niepodobny do naszych dzieci angielskich.
— Ba, ba! z pewnością — mruknął hrabia, i jęknął zarazem, bo go noga zabolała — musi mieć najokropniejsze gminne zwyczaje, jak wszyscy Amerykanie.
— Nie powiem, żeby miał gminne zwyczaje — odparł pan Hawisam z taką żywością, jakby się czuł osobiście obrażonym — niema w nim nic gminnego, tylko niezwykłe jakieś połączenie przedwczesnej dojrzałości z prostotą dziecinną.
— Zuchwalec! ręczę, że musi być zuchwalec mały. Oni to w Ameryce nazywają dojrzałością przedwczesną, samodzielnością, a to po prostu zuchwalstwo, grubijaństwo; ja się znam na tem.
Pan Hawisam nie uważał za stosowne dalszego sporu prowadzić z dostojnym swym klientem, zwłaszcza w chwili, gdy mu dostojna noga dokuczała. Poniósł więc w milczeniu kieliszek do ust i zmieniając przedmiot rozmowy, rzekł spokojnie:
— Mam jeszcze polecenie od pani Errol. Kazała mi oświadczyć waszej Dostojności...
— Co, co takiego? — przerwał hrabia z gniewem — nie potrzebuję, żeby mi ona cokolwiek oświadczała. Wolałbym o niej nie słyszeć.
— Rzecz jednak jest dosyć ważna — ciągnął dalej prawnik — zresztą przyrzekłem, więc powtórzyć muszę. Pani Errol kazała mi oświadczyć, że nie przyjmie pensyi, przeznaczonej przez waszę Dostojność na jej utrzymanie.
Hrabia zadrżał.
— Co to ma znaczyć? — zawołał.
— Powiada, że ma własny fundusz dostateczny, a ponieważ stosunki jej z waszą Dostojnością nie są przyjaźne...
— Nie są przyjaźne! — powtórzył hrabia z gniewem — zapewne, że stosunki moje z tą kobietą przyjaźne być nie mogą. Niecierpię jej, nienawidzę! Intrygantka! Chytra, chciwa! znać jej nie chcę!
— Wasza Dostojność najniesłuszniej nazywa ją chciwą. Nietylko nic nie wymaga, lecz nie przyjmuje tego, co jej się daje.
— Ty w to wierzysz, Hawisamie? — mówił hrabia — to komedya. Chciałaby mnie zdurzyć, udaje wielką szlachetność, bezinteresowność, ażebym ją uwielbiał. Oho! mnie nie tak łatwo w pole wyprowadzić. Swoją drogą, nie chcę mieć tu pod bokiem żebraczki. Jako matka mojego spadkobiercy, powinna żyć w sposób odpowiedni do swojego stanowiska, dlatego też jedynie postanowiłem zapewnić jej przyzwoite utrzymanie. Pieniądze odsyłać się będą w każdym razie, przyjąć je przecież musi, chce czy nie chce.
— Nie użyje ich z pewnością.
— Mniejsza o to — mruknął hrabia, wzruszając ramionami — może je spalić, wyrzucić, byle do rąk jej doszły. Nie będzie miała prawa powiedzieć, że ja nic dla niej nie robię, a i w oczach tego dziecka nieradbym uchodzić za skąpca. Chociaż to darmo, już ona musiała mnie ładnie odmalować przed dzieckiem.
— Wasza Dostojność myli się najzupełniej — rzekł prawnik z uśmiechem zagadkowym — mam nawet i z tego względu polecenie, kazała mi pomówić...
— Dajcież mi pokój z temi poleceniami! — wykrzyknął hrabia w najwyższej złości, chwytając się za nogę, gdyż ból szalony podwajał niechęć jego dla synowej. Pan Hawisam jednak nie zważał na to uniesienie i mówił dalej:
— Prosiła bardzo, ażeby lord Fautleroy pozostał i nadal w niewiadomości co do przyczyn, które zmuszają go do rozłączenia się z matką. Pragnie ona, aby dziecko nie wiedziało, że to wynikło w skutek niechętnych uczuć waszej Dostojności dla niej. Pani Errol słusznie utrzymuje, że toby jaknajgorzej usposobiło małego lorda dla dziadka, bo jest gorąco do matki przywiązany. Wmówiła więc w syna, że są ważne, ukryte przyczyny tego rozłączenia, że jest dziś zamały, aby je mógł zrozumieć i potrafiła to wmówić. Pragnęła bowiem, aby żadna, najlżejsza chmurka nie zaćmiła pierwszych chwil spotkania waszej Dostojności z wnukiem.
Z pod krzaczastych brwi hrabiego strzeliła błyskawica, gdy oczy podniósł na prawnika.
— Co ty mi tu prawisz? Czy podobna, ażeby ona nie rozkładała skarg przed synem, aby mnie przed nim nie obwiniała?
— A jednak tak jest, mylordzie — rzekł pan Hawisam lodowatym głosem — mogę zaręczyć, że tak jest. Dziecko przygotowuje się do spotkania najczulszego, najlepszego dziadunia. Ma wysokie wyobrażenie o doskonałościach waszej Dostojności, których nikt w obec niego nie podawał nigdy w wątpliwość, a ponieważ, stosownie do otrzymanych poleceń, obdarzyłem go hojnie w imieniu dziadka, więc pod niebiosa wynosi wspaniałomyślność tego nieznanego dziadka.
— Co ty mi tu prawisz! — powtórzył hrabia z niedowierzaniem.
— Daję najświętsze słowo honoru, że mówię czystą prawdę. Pierwsze wrażenie, jakiego lord Fautleroy dozna przy tem spotkaniu, od waszej Dostojności całkowicie zależy. Gdyby mi wolno było występować z radami, dodałbym od siebie uwagę pokorną, że wrażenie to dużoby na tem zyskało, gdyby nie usłyszał żadnego niechętnego słowa o matce, tak tkliwie kochanej.
— Ba, ba! — wołał hrabia — malec ma dopiero lat dziewięć.
— Tak, ma lat dziewięć tylko, lecz te lat dziewięć przebył przy matce i kocha ją całą duszą.





XI.

Nazajutrz późno już było po południu, gdy kareta, wioząca małego lorda wraz z panem Hawisem, wtoczyła się w długą aleję zamkową. Hrabia wydał rozkaz, aby chłopaczek przybył do niego na obiad, a z powodów, których nie raczył wyjawić nikomu, rozporządził także, aby mu nikt nie towarzyszył, nie chciał mieć świadków przy pierwszem spotkaniu. Pan Hawisam miał polecenie przywieźć go do zamku i natychmiast odjechać. Lord Fautleroy przez całą drogę ciekawie wyglądał z powozu i rozpatrywał się na wszystkie strony. Nic nie uszło uwagi jego: ani wspaniałość karety i zaprzężonych do niej szpaków, ani bogata, błyszcząca liberya stangreta i lokaja, ani herb z koroną, umieszczony na drzwiczkach; usiłował nawet odgadnąć jego znaczenie.
Gdy powóz zatrzymał się przed kratą parku, chłopczyk wychylił głowę przez okno, ażeby lepiej obejrzeć dwa duże lwy kamienne, zdobiące bramę. Otwierała ją właśnie kobieta młoda i miłej powierzchowności, która wybiegła z domku, pokrytego dzikiem winem, stojącego tuż przy bramie. Za nią wybiegło dwoje dzieci: usta miały rozwarte z podziwu, oczy rozszerzone wlepiły w chłopczyka, wyglądającego z karety, a i on ciekawie na nie patrzał. Kobieta ukłoniła się małemu lordowi z uprzejmym uśmiechem, dzieci, na znak jej, także kłaniały się nieśmiało.
— Czy ona mnie zna? — zapytał Cedryk zdziwiony — może mnie bierze za kogo innego.
Zdjął aksamitną czapeczkę i ukłonił się kobiecie, mówiąc swym dźwięcznym głosikiem:
— Jak się ma pani, dobry wieczór!
Uradowało to widocznie kobietę, uśmiech wyraźniejszy jeszcze rozjaśnił twarz jej poczciwą, błyszczącemi oczyma spojrzała na chłopczyka:
— Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność! — zawołała — witaj nam, mylordzie! Oby ci Bóg dał szczęście!
Lord Fautleroy po raz drugi zdjął czapeczkę, a gdy powóz ruszył dalej, rzekł do prawnika:
— Jakaż to miła kobieta! Poznała mnie, musiała o mnie słyszeć. Dobrze, że te dzieci tak blizko mieszkają, będę mógł czasem się z niemi pobawić.
Pan Hawisam nic nie odpowiedział, nie uważał za stosowne objaśniać w tej chwili małego lorda, że zapewne nie wolno mu będzie bawić się z dziećmi stróża zamkowego. Ta wiadomość ominąć go nie mogła.
Powóz potoczył się dalej pomiędzy dwoma rzędami ogromnych i pięknych wiązów, któremi aleja była wysadzana. Rozłożyste ich gałęzie łączyły się prawie z sobą u góry, tworząc wspaniałe zielone sklepienie. Cedryk nigdy w życiu tak pięknych drzew nie widział. Bo też park, należący do zamku Dorincourt, zaliczany był do najpiękniejszych w Anglii. Zarośnięty odwiecznemi drzewami, utrzymany starannie, przedstawiał widok tak okazały, że chłopczyk był odurzony. Wszystko cieszyło go i zachwycało. Promienie zachodzącego słońca, jakby strumienie złota przelewały się przez zielone gęstwiny; zarośnięte ustronia pogrążone były w cieniu, a wszędzie panowała głęboka, uroczysta cisza.
Park ten, niezmiernie rozległy, przedstawiał coraz to inne widoki. Przed oczyma jadących migały kolejno, to gąszcze niezgłębione, to znów miejsca odsłonięte, piękne łąki, pokryte murawą, usiane dzikiemi kwiatami, lub całkowicie zasłane bujnem listowiem paproci. Nieraz Cedryk wykrzyknął z podziwu i zachwycenia, gdy nagle zając lub królik spłoszony zerwał się z pod nóg koni i umykał w krzaki, albo gromadka przepiórek podlatywała, trzepocąc skrzydłami. Mały lord klaskał w rączki z radości.
— Jakże tu ładnie! — mówił do pana Hawisama — daleko ładniej niż w Parku miejskim w Nowym-Yorku. A co za ogrom! Jedziemy, jedziemy, i jeszcze nie widać zamku.
— Od bramy parku do zamku jest ze cztery mile[2] — odpowiedział pan Hawisam.
Co chwila napotykano nowe cuda, ale nic tak nie zachwyciło Cedryka, jak stado danieli. Piękne zwierzęta leżały na murawie, turkot powozu nie spłoszył ich wcale, podniosły łebki, ozdobione dużemi rogami i spoglądały na jadących. Chłopczyk tylko w menażeryi widywał dotychczas żywe daniele, oczy jego zabłysły z radości.
— Czy one tu mieszkają? — zapytał.
— Tak — odrzekł prawnik — należą do hrabiego, tak samo, jak i park cały.
Ukazał się wreszcie i zamek. Potężne, szare mury starożytnej budowy wyglądały wspaniale, najeżone basztami, wieżyczkami, strzelnicami; ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się w licznych oknach, rzucały na nie blaski ogniste. W wielu miejscach dzikie wino i inne pnące się rośliny pokrywały mury. Przed głównem wejściem dużą przestrzeń zajmowały kwatery, zasadzone przepysznemi kwiatami.
— Jakże tu prześlicznie, jak prześlicznie! — powtarzał Cedryk, spoglądając na wszystkie strony z zachwyceniem — nigdy nic podobnego nie widziałem, to tak wygląda, jak owe pałace zaczarowane, co to są w bajkach!
Przez wielkie drzwi wchodowe, na ścieżaj rozwarte, widać było mnóstwo służby, ustawionej we dwa rzędy w postawie pełnej uszanowania. Wszystkie oczy wlepione były w małego lorda, wysiadającego z powozu. On także z ciekawością wielką patrzał na ich piękną, pozłocistą liberyą, miał ochotę zapytać prawnika, co oni tu robią wszyscy? Na myśl mu nawet nie przyszło, że ci ludzie, starzy i młodzi, stali tam jedynie po to, aby powitać i uczcić małego chłopczyka, który kiedyś miał być panem tych wszystkich okazałości: i zamku, podobnego do zaczarowanych pałaców z bajki, i rozległego parku, gdzie wśród drzew olbrzymich, wśród łąk zielonych i paproci skakały zające i króliki, a daniele o pięknych rogach drzemały na murawie. Dwa tygodnie minęły zaledwie od tej pory, gdy ten chłopczyna siedział w sklepie korzennym na beczułce mączki cukrowej lub pudle z mydłem i wywijając nóżkami w powietrzu słuchał, jak pan Hobbes rozprawiał o polityce; we śnie nawet nie przeczuwał tych wielkości, które tak niespodziewanie miały spaść na niego. A oto dziś wchodził do zamku pomiędzy dwoma rzędami służby wygalonowanej, czatującej na jego skinienie, wchodził jako dziedzic i pan przyszły. Na czele służby stała sędziwa kobieta, ubrana w gładką suknię czarną jedwabną. Pan Hawisam zwrócił się do niej i rzekł, wskazując chłopczyka, którego prowadził za rękę:
— Oto jest lord Fautleroy, pani Millon; mylordzie, oto pani Millon, gospodyni zamkowa.
Cedryk wyciągnął rękę do kobiety.
— Jak się ma pani — powiedział ze zwykłą swoją uprzejmością i prostotą — dziękuję za tego ślicznego kota, wszak to pani go przysłała do mieszkania mamy? Bardzo, bardzo dziękuję.
— Wszędzie poznałabym odrazu jego Dostojność — rzekła kobieta, a uśmiech zadowolenia twarz jej rozjaśnił — zdaje mi się, że widzę kapitana. Wielki to dzień, mylordzie, wielki i uroczysty.
Cedryk napróżno usiłował odgadnąć, dlaczego to był dzień wielki i uroczysty? Staruszka patrzała na niego z dziwnem rozrzewnieniem, łza nawet błysnęła w jej oku, lecz nie musiała to być łza smutku, gdyż uśmiechnęła się znowu do chłopczyka i pochylając mu się do ucha, rzekła półgłosem:
— Jest jeszcze i kotka takaż sama, ma dwoje kociątek, możeby je zanieść do pokojów waszej Dostojności?





XII.

W parę chwil później wysoki, okazały kamerdyner, który wskazywał drogę Cedrykowi i przeprowadził go przez kilka wspaniałych salonów, otworzył drzwi, a puszczając przed sobą chłopczyka, oznajmił głosem donośnym, z namaszczeniem wielkiem:
— Jego Dostojność lord Fautleroy!
Służący rozumiał doskonale ważność tej chwili, przejęty był wzruszeniem na myśl, że mały spadkobierca po raz pierwszy stanie przed obliczem dziada. Ale Cedryk najspokojniej w świecie próg przestąpił. Ujrzał się w dużej i pięknej komnacie, sprzętów w niej było nie wiele, przy ścianach stały szafy oszklone, napełnione książkami. Obicia i firanki ciemnej barwy roztaczały posępny cień dokoła, a okna, umieszczone wysoko i niezbyt duże, jak zwykle w gmachach starożytnych, tak mało światła przepuszczały, że w tej porze wieczornej prawie ciemno już było w bibliotece zamkowej, która na pierwszy rzut oka dziwnie ponury przedstawiała widok. Cedryk sądził zrazu, że tu nie było nikogo, lecz po chwili obaczył duży fotel, stojący przy kominku, na którym palił się suty ogień, w fotelu siedział sędziwy mężczyzna. U stóp jego na dywanie leżał pies z gatunku olbrzymich dogów. Ogromny był, jak lew prawie, a i żółtawym odcieniem sierści przypominał króla pustyni. Gdy drzwi się otworzyły, pies powstał zwolna i postąpił naprzeciw wchodzącemu, jakby na powitanie. Wówczas starzec, który siedział w fotelu, nie chcąc przestraszać dziecka, zawołał:
— Dugal! pójdź tu, do nogi!
Ale nasz mały lord nie znał trwogi, tak jak nie znał złości; najspokojniej ujął rączką obrożę psa i szedł z nim razem w stronę, zkąd głos odezwał się przed chwilą. Zbliżywszy się do fotela, Cedryk ujrzał z blizka starca, białe jego włosy, takież wąsy i brwi krzaczyste, nos zakrzywiony, jak dziób drapieżnego ptaka i oczy przenikliwe z odbłyskiem stalowym. A hrabia obaczył przed sobą wdzięczną postać chłopczyny w stroju wytwornym z czarnego aksamitu z dużym koronkowym kołnierzem. Śliczna twarzyczka, ocieniona długiemi, jasnemi włosami, zwrócona była do niego, ciemne oczy z wyrazem życzliwości i uszanowania spotkały się z jego wzrokiem. Jeżeli zamek podobny był do zaczarowanego pałacu, to mały lord przypominał znów królewicza z bajki. Blask dumy i tryumfu zajaśniał nagle w oczach hrabiego na widok tego wnuka, tak pięknego, a tak śmiało stojącego przed nim z ręką opartą na grzbiecie olbrzymiego brytana. Bardzo mu się to podobało, że chłopiec nie obawiał się, ani jego, ani psa. A Cedryk spoglądał na starca tak spokojnie, jak przed chwilą na gospodynią zamkową i przystępując do fotela, odezwał się pierwszy:
— Jak się ma dziadunio; to ja jestem, Cedryk, teraz lord Fautleroy, wnuk dziadunia, przyjechałem wczoraj z panem Hawisamem.
I ująwszy dłoń starca w obie rączki, mówił dalej z czułością:
— Jakże ja się cieszę, że dziadunia widzę i że się bliżej poznamy.
Hrabia był w pierwszej chwili tak zdziwiony, że nic nie odpowiadał, mierzył tylko od stóp do głowy wzrokiem małego chłopca, w końcu jednak zapytał:
— Cieszysz się, że mnie widzisz?
— O, bardzo się cieszę — powtórzył Cedryk i mówiąc to, usadowił się na krześle tuż obok hrabiego. Krzesło było wysokie, musiał się na nie gramolić i nóżki jego kołysały się dość wysoko po nad podłogą; ale on na to nie zważał, siedział z poważną minką, patrzał śmiało w oczy dostojnego dziada, śmiało, lecz zarazem z uszanowaniem wielkiem i mówił dalej.
— Nieraz próbowałem wyobrazić sobie, jak też dziadunio wygląda. Myślałem o tem często, leżąc w hamaku na okręcie, czy też dziadunio podobny do mego ojczulka?
— I cóż? — zapytał hrabia.
— Byłem jeszcze bardzo mały, gdy on umarł — odpowiedział Cedryk — więc go dobrze nie pamiętam; zdaje mi się jednak, że niema żadnego podobieństwa.
— Widzisz, zawiodłeś się — burknął hrabia.
— Nie, wcale nie — rzekł chłopczyk z żywością — przyjemnieby mi było zapewne zobaczyć twarz podobną do ojczulka, ale to nic nie znaczy, ja przecież teraz i dziadunia pokocham, a jak się kogoś kocha, to zawsze miło na niego patrzeć.
Hrabia był coraz więcej zdziwiony, a nawet trochę pomieszany; to dziecko z taką pewnością mówiło o tem, że go pokocha, jak gdyby to była rzecz najprostsza w świecie. A jednak on nigdy nikogo nie kochał, jego zaś nawet i własne dzieci nie kochały, bo nie dbał o to wcale. Cedryk mówił dalej, milczenie starca nie odebrało mu śmiałości.
— Czyż może wnuk nie kochać dziadunia? Ja zwłaszcza, com tyle dowodów dobroci doznał od mojego dziadunia, jakżebym nie miał pokochać go sercem całem?
— A! — wyrzekł hrabia ze szczególnym błyskiem w oczach — ja ci dawałem dowody dobroci?
— Zapewne — odpowiedział chłopczyk z żywością — nietylko za siebie jestem wdzięczny dziaduniowi, ale za Dika, za Brygidę, za starą przekupkę.
— Cóż to znów za jedni — spytał hrabia zdziwiony — co to za jedni, ten Dik i Brygida, i stara przekupka?
— To są ci wszyscy, dla których mi dziadunio przysłał tak dużo pieniędzy. Powiedział przecież dziadunio panu Hawisamowi, ażeby mi dał tyle pieniędzy, ile będę potrzebował.
— Aha! wiem już, wiem; i cóżeś ty zrobił z temi pieniędzmi, radbym się dowiedzieć.
Namarszczył brwi i przenikliwie spoglądał na chłopca; był w rzeczy samej ciekawy, na co on użył darów jego.
— Dziadunio ich wszystkich nie zna — mówił mały lord z prostotą — ani Dika, ani Brygidy, ani starej przekupki, bo oni bardzo daleko ztąd mieszkają. Ale ja byłem z nimi w wielkiej przyjaźni. A najpierw trzeba wiedzieć, że ten biedny Michał zachorował.
— Cóż to za Michał? — spytał hrabia.
— Mąż Brygidy. Oboje byli w najokropniejszym kłopocie, bo jak człowiek chory, nie może pracować, a tu dzieci sześcioro, to straszna rzecz! Michał był zawsze dobrym robotnikiem, ale cóż, kiedy zachorował. Otóż raz wieczorem, gdy właśnie pan Hawisam był u nas, Brygida przyszła do kuchni i płakała opowiadając, że niema czem komornego zapłacić i niema za co kupić chleba, więc dzieci chyba poginą z głodu. Biedna kobieta rozpaczała okropnie, ja poszedłem do kuchni, żeby ją trochę pocieszyć, aż tu pan Hawisam przysyła po mnie i mówi, że ma dla mnie mnóstwo pieniędzy od dziadunia. Ja wówczas pędem pobiegłem do kuchni, dałem pięć funtów Brygidzie, a ona tak się ucieszyła, zrazu wierzyć nie chciała. I jakże ja nie mam być wdzięczny dziaduniowi?
— No dobrze — rzekł hrabia — cóż dalej?
Dugal przez ten czas cały siedział na tylnych łapach przy krześle Cedryka i raz po raz ogromny łeb swój podnosił, spoglądając na niego, jakgdyby go to opowiadanie bardzo zajmowało. Zwróciło to uwagę sędziwego pana, znał on swego psa i wiedział, że niełatwo lgnął do obcych osób; tymczasem z tem dzieckiem tak się obchodził, jakgdyby miało nad nim dziwną jakąś władzę. Oto i teraz dał mu nowy dowód przyjaźni i ufności, przysunął się do małego lorda i lwią swoję głowę położył poufale na kolanach jego. Chłopczyk pogłaskał nowego przyjaciela i odpowiadając na pytanie hrabiego, mówił:
— Co dalej? Potem przyszła kolej na Dika.
— Cóż to za Dik? — spytał znowu hrabia.
— To jest chłopak, który czyści panom buty na ulicy, to jego rzemiosło. Poczciwy bardzo chłopak, pilny i pracowity. Był on wielkim moim przyjacielem, nie takim zapewne, jak pan Hobbes, ale zawsze dobrym i serdecznym przyjacielem. Ma szesnaście, czy nawet siedmnaście lat. Darował mi śliczną rzecz na pamiątkę, gdym odjeżdżał.
Tu wyjął z kieszeni starannie złożoną chusteczkę czerwoną, rozwinął ją i pokazywał na wszystkie strony z uśmiechem zadowolenia.
— To Dik darował mi tę chusteczkę; bardzo jest ładna i wygodna, można ją mieć zawsze w kieszeni i włożyć na szyję w razie potrzeby. Kupił to za pierwsze pieniądze zarobione nowemi szczotkami, które odemnie dostał. Wielką przyjemność sprawił mi tą pamiątką, ile razy spojrzę na tę chusteczkę, przypominam sobie poczciwego Dika.
Dostojny hrabia Dorincourt szczególnych naprawdę doznawał uczuć. Długo żył na świecie, dużo widział, niełatwo go było czemkolwiek zadziwić lub poruszyć; lecz to, co widział i słyszał w tej chwili, było tak niezwykłe dla niego, że dawno już podobnego wzruszenia nie doznawał. Nigdy nie zwracał zbytniej uwagi na dzieci, nawet na swoje własne, które chowały się pod opieką płatnej służby, dlatego też może później tyle zmartwienia przyczyniły ojcu. Nie wyobrażał sobie nawet, aby dziecko mogło mieć dobre, szlachetne popędy; dla niego każde było nieznośnem stworzeniem, krzykliwem, dokuczliwem, łakomem i napierającem się wszystkiego. Gdy synowie jego byli dziećmi, hrabia zajęty był jedynie własnemi przyjemnościami, przesiadywał w stolicy lub podróżował, bawił się, polował, domowego ogniska nie lubił, tembardziej, że żonę stracił wcześnie. Przypominał sobie wprawdzie, iż trzeci syn niepodobny był do braci, lecz przymioty jego, jak wspomnieliśmy wyżej, draźniły pychę ojca, bo to nie był spadkobierca.
I teraz więc nie przyszło mu nawet na myśl, ażeby mógł przywiązać się do wnuka. Posłał po niego, bo ponieważ miał być spadkobiercą, zajmować kiedyś wysokie stanowisko i nosić tytuł hrabiowski, więc chciał go o ile możności stosownie do tego wychować. Przekonany był, że dziecko Amerykanki musiało być zaniedbane, że z trudnością się da nagiąć i przerobić. Niepokoiło go to niezmiernie i gdy kamerdyner oznajmił małego lorda, dumny pan nie miał zrazu odwagi spojrzeć na niego. Z tej przyczyny właśnie wydał rozkaz, aby chłopczyk sam wszedł do niego, nie chciał mieć świadków swego wstydu i upokorzenia, gdy będzie zmuszony uznać spadkobiercą jakiegoś gbura, nędznego ulicznika z Nowego-Yorku. Już sam widok pięknego chłopca, który na ulicznika wcale nie wyglądał, przejął radością oschłe serce starca. Cała powierzchowność jego świadczyła o starannem wychowaniu, każdy ruch był szlachetny i wdzięczny, a ta śmiałość, z którą zbliżał się do niego, wsparty na grzbiecie brytana, szczególnie ujęła dumnego pana. Po dziecku Amerykanki nie spodziewał się tego i bardzo przyjemnie był zdziwiony.
Ale rozmowa z tem dzieckiem zadziwiła go więcej jeszcze i wprawiła w rodzaj odurzenia. Było to coś przechodzącego jego pojęcie. Najpierw przywykł on do tego, że każdy w jego obecności wyglądał onieśmielony, jeżeli nie zalękniony; nie przypuszczał więc nawet, aby wnuk nie okazał się także nieśmiałym. Tymczasem Cedryk nie uląkł się, ani Dugala, ani jego pana. Chłopczyna jednak nie miał miny zuchwałej: postępowanie jego nie było bynajmniej zuchwalstwem, tylko niewinną prostotą i ufnością. Uważał starca za kochającego dziadka i pragnął mu przywiązaniem wzajemnem odpłacić. Zrozumiał to hrabia, a pomimo oschłości i samolubstwa, ta ufność dziecka pewną przyjemność mu sprawiła. Znajdował upodobanie w myśli, że był ktoś przecież na świecie, patrzący na niego przychylnie, zbliżający się doń bez obawy; ta nowość miłe na nim wywierała wrażenie, bo była to nowość w całem znaczeniu tego wyrazu.
Dla tego to hrabia pozwolił dziecku mówić swobodnie o sobie i przyjaciołach swoich, słuchał go z uwagą i oczu z niego nie spuszczał. A mały lord odpowiadał chętnie na pytania i gawędził zwyczajem swoim z ożywieniem i prostotą. Opowiadał szeroko o Diku i przekupce z jabłkami, o sklepie korzennym pana Hobbes’a, zaczął wreszcie mówić z zapałem o uroczystości narodowej z powodu obioru nowego prezydenta, o iluminacyach, chorągwiach, o korowodzie z pochodniami. Przy sposobności wspomniał także o wielkiej rocznicy 4 Lipca i coraz więcej się zapalał, gdy nagle umilkł, jakby zakłopotany.
— No cóż tam — zapytał stary hrabia, spoglądając na niego — czemuż nie mówisz dalej?
Ale mały lord milczał i kręcił się niespokojnie na krześle; widocznie myśl jakaś nowa powstała w jego główce i rozważał ją ze zwykłą swoją roztropnością, odezwał się wreszcie z pewnem wahaniem.
— Przypomniałem sobie, że dziaduniowi może nieprzyjemnie będzie słyszeć o uroczystości 4 Lipca, bo to jest pamiątka... wojny o niepodległość. Może kto z krewnych lub przyjaciół dziadunia był wtenczas w Ameryce, należał do tej wojny, był raniony albo zabity. Zapomniałem, że dziadunio jest Anglikiem...
— I że sam nim jesteś — dodał hrabia.
— O nie! — zawołał żywo Cedryk — ja jestem Amerykaninem.
— Ojciec twój był Anglikiem, więc i ty Anglikiem jesteś — odrzekł hrabia i wlepił oczy w chłopczyka, ciekawy był niezmiernie, co on na to powie, bawiła go ta sprzeczka. Nie bawiła jednak wcale Cedryka, dotąd nie przyszło mu na myśl, aby miał utracić narodowość amerykańską i sprawiało mu to dziwną przykrość.
— Urodziłem się w Ameryce — rzekł wreszcie — a każdy, kto się tam urodził, ma prawo nazywać się Amerykaninem. Przepraszam dziadunia, bardzo przepraszam — mówił dalej, patrząc na starca z minką pokorną, lecz i stanowczą zarazem — ale postanowiłem już sobie i pan Hobbes wie o tem, że gdyby miała znów kiedy wybuchnąć wojna pomiędzy Ameryką i Anglią, tobym był po stronie Amerykanów.
— Androny! — mruknął hrabia, dziwny uśmiech pojawił się na jego ustach. Niecierpiał Ameryki i Amerykanów, a jednak nie miał za złe wnukowi, że miłował ziemię, którą za ojczyznę swoję uważał, i umiał bronić swoich przekonań. Zresztą nie mieli czasu prowadzić dalej tego politycznego sporu, gdyż dano znać, że obiad na stole.





XIII.

Cedryk zeskoczył żwawo z wysokiego swojego krzesła, zbliżył się do dziadka, popatrzał na jego nogę, spoczywającą na poduszce i rzekł uprzejmie:
— Może dziadunio oprze się na mnie? O, ja jestem bardzo silny. Kiedyś pan Hobbes nie mógł stąpić na nogę, bo beczułka z cukrem osunęła się i przygniotła mu palce; oparł się na mnie i chodził doskonale po całym sklepie.
Okazały kamerdyner hrabiego o mało nie nadwerężył swojej powagi, bo z trudnością zdołał uśmiech powstrzymać. Był to stary, wytrawny sługa, przebywał długie lata w najznakomitszych domach, nigdy mu się nie zdarzało uśmiechać w obec państwa. Uważałby to za ujmę swej godności, takie rzeczy uchodzą tylko lokajom niższego rzędu. Miał jednak dobry sposób uniknienia tego niebezpieczeństwa: odwracał śpiesznie oczy od wdzięcznej twarzyczki Cedryka i spoglądał na posępne, surowe oblicze swojego pana; wszelka ochota do uśmiechów natychmiast go opuszczała; odzyskywał powagę należytą.
Stary hrabia zmierzył chłopczynę od stóp do głowy.
— Czy naprawdę sądzisz, że potrafiłbyś mnie podtrzymać, gdybym się oparł na tobie całym ciężarem? — mruknął szyderskim głosem w odpowiedzi na uprzejme słowa wnuka.
— Potrafię z pewnością — odparł Cedryk — jestem silny, mam dziewięć lat skończonych. Niech tylko dziadunio oprze się jedną ręką na lasce, a drugą na mojem ramieniu. Dik zawsze mówił, że mam na swój wiek ogromną siłę w muskułach.
Zacisnął prawą pięść, a ramię podniósł i spuszczał kolejno, jakgdyby robił ćwiczenia gimnastyczne z hantlami; chciał dać wyobrażenie hrabiemu o sile swoich muskułów. Ożywiona jego twarzyczka miała przytem wyraz takiej zabawnej powagi, że wspaniały kamerdyner musiał znowu jaknajśpieszniej popatrzeć na pana, ażeby uniknąć pokusy do uśmiechu.
— To dobrze — rzekł wreszcie hrabia — poprobuj.
Cedryk podał mu najpierw laskę, a potem pomógł się podnieść z fotela, podtrzymując go uważnie i ostrożnie. Robił to zwykle kamerdyner, przyczem nie obeszło się nigdy bez łajania, zrzędzenia, bo ruch każdy przyczyniał sędziwemu panu bólu, a nie umiał tego cierpliwie znosić. Lecz dziś nie łajał i nie zrzędził, chociaż noga bolała go więcej może, niż zwykle. Podniósł się, zaciskając zęby i oparł dłoń na ramieniu chłopczyka, który wytężył wszystkie siły, postępował powolnemi krokami i podtrzymywał starca troskliwie.
— Niech dziadunio dobrze się oprze — mówił z troskliwością — ja doskonale dziadunia utrzymam.
Gdy służący go prowadził, hrabia rzeczywiście całym ciężarem opierał się na nim, teraz wprawdzie dopomagał sobie laską, ale pomimo to ciężar dostojnej jego osoby zaważył porządnie na ramieniu chłopczyka i hrabia to spostrzegł; widocznie jednak chciał go wypróbować i nie wezwał pomocy kamerdynera. Nie doszli jeszcze do progu, gdy już mały lord był mocno zarumieniony, zdyszany, a serduszko mu biło, jak młotem. Nie ugiął się jednakże, wytężał muskuły, te muskuły, których siłę Dik tak podziwiał.
— Niech dziadunio się nie boi — powtarzał odważnie, chociaż i głosik jego zmieniony zdradzał zmęczenie — ja doskonale dziadunia utrzymam.... doskonale... a to przecież niedaleko...
Niedaleko było w rzeczy samej od biblioteki do sali jadalnej, droga ta wszakże wydała się Cedrykowi nieskończoną; nim doszedł od progu sali do stołu, ciężka dłoń, spoczywająca na jego ramieniu, przygniatała go coraz więcej, za każdym krokiem głębiej oddech wciągał, a twarzyczka mu silniej pałała. Lecz ani na jednę chwilę nie przestał pokonywać mężnie znużenia i uśmiechać się do dziadka, upewniając, że go utrzyma.
— To musi być ból bardzo przykry — mówił ze współczuciem — czy dziadunio nigdy nie używał arniki, albo synapizmów z gorczycy? Pan Hobbes przykładał synapizmy i mówił, że mu to ulgę sprawiało. Arnika także ma być skuteczna.
Olbrzymi brytan postępował za nimi poważnym krokiem razem z olbrzymim kamerdynerem. Przez ten czas usta starego sługi pokilkakrotnie się poruszały, niełatwo mu było powstrzymać uśmiech rozrzewnienia na widok dziecka, tak mężnie walczącego ze zmęczeniem, ażeby starcowi dać dowód życzliwości. Dziwny wyraz malował się także i na twarzy hrabiego, gdy z pod brwi ściągniętych spoglądał na wnuka.
Sala jadalna w zamku Dorincourt obszerna była i wspaniała. Za fotelem hrabiego przy stole stał drugi służący; widok starca wspartego na ramieniu dziecka wprawił go w niemałe zdziwienie, lecz nie dał tego poznać najmniejszem poruszeniem. Doszli tak wreszcie do stołu i hrabia puścił ramię chłopczyka. Ten odetchnął głęboko, wyjął z kieszeni chusteczkę, dar Dika i otarł spocone czoło.
— No cóż, zmęczyłeś się porządnie — rzekł hrabia.
— Niebardzo się zmęczyłem — odpowiedział Cedryk — tylko mi gorąco. Dziś taki upał.
I znowu otarł czoło chusteczką. Krzesło jego stało po drugiej stronie stołu, naprzeciwko hrabiego. Było to duże, staroświeckie krzesło o wysokich poręczach, przeznaczone dla osób okazalszej postaci, i nigdy może mały nasz lord nie wydawał się tak drobnym, nigdy twarzyczka jego dziecinna nie jaśniała taką prostotą i niewinnością, jak w tej chwili, gdy zasiadł w okazałem krześle, wśród otoczenia takiego przepychu i bogactwa.
Jakkolwiek hrabia żył samotnie, lubił jednak wystawę, lubił smaczne obiady, podane wytwornie, a stół jego był zawsze zastawiony z największą wspaniałością, przybrany w błyszczące srebra i kryształy, w piękne kwiaty cieplarniane. Wszystko to olśniewało Cedryka, ile razy podnosił oczy na swego dziadunia. Obiad był ważną sprawą dla hrabiego, a niemniej ważną dla kuchmistrza, bo nie zawsze mu się udawało dogodzić jego Dostojności. Ale dnia tego hrabia miał lepszy apetyt niż zwykle, wszystko mu smakowało, może po trochę i dlatego, że dzisiaj myśl jego czem innem była zajęta, więc nie tyle go obchodziła doskonałość przypraw i sosów.
Nieustannie przez stół spoglądał na wnuka. Sam niewiele mówił, ale chłopczyka zachęcał do rozmowy. Nie wyobrażał on sobie, aby mógł kiedykolwiek znaleść upodobanie w rozmowie z dzieckiem, tymczasem opowiadania Cedryka zajmowały go i bawiły. Niewymowną mu to sprawiało także przyjemność, że ten chłopczyna, jedyny przedstawiciel jego rodu, okazał się dzielnym i wytrwałym; gdy dla wyprobowania go zaważył całym ciężarem na wątłem jego ramieniu, on się nie ugiął, nie zaniechał przedsięwzięcia, pokonał trudności.
— Dziadunio nie nosi hrabiowskiej korony? — zapytał z nienacka mały lord Fautleroy.
— Więc sądziłeś, że jej nigdy nie zdejmuję? — odrzekł stary pan z tym szczególnym pół uśmiechem, który dziś już nie po raz pierwszy pojawiał się na jego ustach.
— To pan Hobbes tak sądził. Potem jednak, zastanowiwszy się, powiedział, że musi ją dziadunio czasem zdejmować, bo niewygodnie byłoby na tę koronę wkładać czapkę lub kapelusz.
— Miał słuszność — potwierdził hrabia — dlatego też właśnie jej nie noszę.
Tego już było zanadto i jeden ze sług obecnych w żaden sposób nie mógł powstrzymać śmiechu, zaledwie zdążył się odwrócić i lekkim kaszlem zagłuszyć nieprzyzwoity wybuch wesołości. Gdy obiad się skończył, Cedryk oparł się na poręczy swego krzesła i obejrzał wspaniałą salę dokoła.
— Dziadunio musi się cieszyć, że ma taki piękny dom — rzekł do hrabiego — nigdy w życiu równie pięknego nie widziałem. Prawda i to, że ja mam dopiero dziewięć lat i niewiele jeszcze w życiu widziałem.
— I sądzisz, że się tem cieszę?
— Zapewne, któżby się nie cieszył! Ja sam cieszę się, patrząc no to wszystko, tyle tu wszędzie ładnych rzeczy. A park, jaki przepyszny, co za drzewa, jak liście ślicznie szumią na wietrze.
Umilkł na chwilę, zamyślił się, potem znów rzucił wzrokiem dokoła i rzekł:
— Ogromny dom, ogromny, a nas tu tylko dwóch...
— Duży jest w rzeczy samej; czy znajdujesz, że zanadto duży?
Mały lord zawahał się na chwilę.
— Myślałem sobie tylko — powiedział wreszcie — że gdyby dwie osoby, mieszkające w takim dużym domu, nie żyły z sobą w zgodzie, toby im tu było bardzo, bardzo smutno i pusto...
— Jak myślisz, czy my będziemy z sobą w zgodzie żyli? — spytał hrabia.
— O, z pewnością. Pan Hobbes żył zawsze ze mną w zgodzie. To był najlepszy mój przyjaciel, rozumie się po Kochańci.
— Któż to jest Kochańcia? — spytał hrabia, a brwi jego nasunęły się posępnie, wzrok przenikliwy wlepił w małego lorda.
— Kochańcia, to moja mateczka — odrzekł ten łagodnym i spokojnym głosem — ojczulek ją tak nazywał i ja także, bo ona dla mnie najukochańsza, najmilsza w świecie.
O tak, mateczka była dla niego najmilszą i najukochańszą, to też w tej chwili, gdy wieczór się przybliżał, zaczynało go ogarniać dziwne uczucie osamotnienia, smutek ściskał serduszko jego na myśl, że jej nie uściska, idąc do snu i zdala od niej noc spędzi. Starał się jednak panować nad sobą, powstrzymał łzy, cisnące mu się do oczu i z wesołą minką poskoczył do hrabiego, podając mu znowu ramię do pomocy. Ale hrabia tym razem nie opierał się tak ciężko na tem wątłem ramieniu i mały lord nie uczuł zmęczenia.
Znowu we dwóch zasiedli w bibliotece, hrabia na swoim fotelu, a Cedryk na kobiercu przed kominem obok Dugala. Pogłaskał psa po głowie i w milczeniu spoglądał w ogień. Hrabia nie spuszczał go z oczu, twarz chłopczyka przybrała wyraz smutku, parę razy westchnął z cicha.
— O czem tak myślisz, chłopcze? — zapytał hrabia.
Cedryk usiłował się uśmiechnąć i patrząc w oczy dziadka, powiedział głosem wzruszonym:
— Myślałem o Kochańci, co ona tam robi sama jedna.
Powstał i wolnym krokiem przechadzał się po pokoju. W oczach jego łzy błyszczały, usta miał zaciśnięte, ale głowę trzymał prosto i postępował krokiem pewnym. Dugal podniósł się także powoli, przez chwilę wodził za nim oczyma, potem ruszył się i zaczął w ślad chodzić za chłopczykiem po pokoju. Mały lord zatrzymał się, położył rączkę na ogromnym łbie brytana i rzekł:
— Jaki to dobry, poczciwy pies, on już się do mnie przywiązał, rozumie widocznie, co ja czuję.
— Cóż ty czujesz? — spytał hrabia. Przykro mu było widzieć, że serce tego dziecka tak gwałtownie rwało się do matki; lecz z drugiej strony podobało mu się niezmiernie to panowanie jego nad sobą, ta moc ducha, z którą się przezwyciężał, aby nie okazać boleści.
— Chodź tu do mnie — mówił dalej hrabia — i powiedz, co masz na myśli.
Chłopczyk zbliżył się, a chociaż głos jego drżał nieco, a oczy łzami były zamglone, mówił jednak wyraźnie i o ile mógł spokojnie:
— Bo widzi dziadunio, nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło nocować samemu w obcym domu, to dziś pierwszy raz i dlatego mi tak jakoś dziwnie. Ale Kochańcia mieszka bardzo blizko i kazała mi o tem pamiętać. Zresztą mam już lat dziewięć, nie jestem małem dzieckiem, powinienem być rozsądny. Jutro się zobaczymy, a tymczasem, mogę popatrzeć na jej fotografią.
Wyjął z kieszeni mały pokrowiec z fiołkowego aksamitu.
— Niech dziadunio popatrzy, tu jest sprężynka, tylko pocisnąć i wierzch odskakuje... i oto ona!
Stał tuż przy fotelu hrabiego, wsparty o poręcz, a gdy pokrywka odskoczyła, pochylił się wraz z fotografią, kładąc prawie główkę na ramieniu starca, tak zupełnie, jakgdyby się tulił do najtkliwszego w świecie dziadka.
— Oto ona — powtórzył, podsuwając fotografią przed oczy hrabiego. Ten nie miał najmniejszej ochoty jej oglądać, rad nie rad jednak obaczył młodą, wdzięczną twarz kobiety, twarz tak podobną do tej, która w tej chwili pochylała się nad nim, że starzec zadrżał mimowoli.
— I ty ją tak kochasz? — zapytał z pewnem wahaniem.
— O kocham, bardzo kocham — mówił chłopczyna ze zwykłą swoją prostotą — pan Hobbes jest moim przyjacielem, lubię także Dika, i Brygidę, i Michała, ale ją kocham zupełnie inaczej. My oboje z Kochańcią myślimy i czujemy jednakowo, ja jej mówię wszystko, co mi do głowy przychodzi. Po śmierci ojca ja jestem jedynym jej opiekunem i jak dorosnę, będę pracował i pieniądze zarabiał dla niej.
— Cóż ty będziesz robił?
Mały lord usiadł znowu na kobiercu, trzymając ciągle fotografią w ręku, nim odpowiedział, zastanawiał się przez długą chwilę.
— Dawniej miałem zamiar zostać kupcem — rzekł w końcu — założyłbym sklep korzenny na współkę z panem Hobbes’em. Czasem znów przychodziło mi do głowy, że mógłbym być obrany prezydentem. To byłoby bardzo przyjemnie.
— Postaramy się o to, ażebyś był przyjęty do Izby lordów — odezwał się hrabia.
— Nie wiem, co to takiego — odrzekł Cedryk — jeżeli dziadunio uważa, że tam można się czegoś dorobić, to dobrze. Bo siedzieć w sklepie od rana do wieczora, to marudztwo, wolałbym co innego robić.
I znowu się zamyślił głęboko, rozważał zapewne te nowe plany i zamiary, wpatrując się w płomień ogniska. Hrabia milczał także, nawpół leżąc w swoim fotelu, wpatrywał się w chłopczyka z wyrazem nieokreślonym. Nieznane dotąd myśli snuły się po głowie jego Dostojności, dziwny w niej sprawiając zamęt. Dugal rozciągnął się na kobiercu i usnął, ułożywszy łeb na szerokich łapach. Przez czas jakiś trwało milczenie.
Służący oznajmił pana Hawisama. Gdy prawnik wszedł do biblioteki, hrabia dał mu znak, aby nie robił hałasu, i wskazał małego lorda, uśpionego głęboko na kobiercu, z jasną główką przytuloną do kudłatego łba Dugala, który spał równie smaczno.





XIV.

Mały lord Fautleroy zbudził się dopiero nazajutrz rano, nie pamiętał wcale, jakim sposobem dnia poprzedniego dostał się do sypialnego pokoju i wygodnego łóżeczka, nie przebudził się nawet, gdy go rozbierano. Otwierając oczy, usłyszał trzaskanie ognia na kominie i szmer dwóch głosów, rozmawiających szeptem.
— Pamiętaj, Gertrudo, żeby mu o tem nie wspominać wcale — mówił jeden z tych głosów — on nic nie wie, dlaczego matka tu nie mieszka i dlaczego jej tu nawet przychodzić nie wolno.
— Jeżeli taki jest wyraźny rozkaz jego Dostojności — odpowiedział głos drugi — musi być wykonany. Ale ja zawsze powiem, za pozwoleniem pani, że to jest okrucieństwo. I pani z pewnością tak myślisz, kochana pani Millon; żeby tej biednej, młodziutkiej wdowie wydrzeć rodzone dziecko, jedyną pociechę! Wczoraj wieczorem Jakób i Tomasz opowiadali nam przy wieczerzy w izbie czeladnej, że w życiu swojem nie widzieli takiego ślicznego, roztropnego, miłego chłopczyka. Siedział sobie u stołu naprzeciwko jego Dostojności, jakgdyby obiadował z najlepszym swoim przyjacielem, z najczulszym dziadkiem. Gdyśmy na odgłos dzwonka weszli z Jakóbem do biblioteki, lord Fautleroy spał na kobiercu. Na rozkaz jego Dostojności zabraliśmy go i przenieśli tutaj. Jakób niósł go na ręku, ach! żebyś pani widziała, jak on wyglądał! Istny aniołek. Główkę przytulił do ramienia Jakóba, jasne włoski rozsypały mu się dokoła, spało niebożątko tak spokojnie, z ustek różowych równiutki oddech wychodził, nie mogliśmy oczu oderwać od niego. Jego Dostojność ma także dobre oczy, poznał się na tem dziecku, zaraz ja to spostrzegłam, że tak patrzał na małego lorda, jak nigdy, na nikogo nie patrzy. A do Jakóba powiedział cichutko: „Ostrożnie, żebyś go nie przebudził.“
Cedryk tymczasem przeciągnął się na łóżku, potem usiadł i z podziwieniem zaczął się rozglądać dokoła. Obaczył w pokoju dwie kobiety. Pokój był duży, wesoły, obity jasnym kretonem w kolorowe kwiatki, suty ogień palił się na kominie, promienie słońca zaglądały przez okna, przy których wiły się gałęzie zielonych bluszczów w doniczkach. Obie kobiety, widząc, że Cedryk się przebudził, zbliżyły się do łóżeczka; w jednej z nich chłopczyk poznał panią Millon, gospodynią zamkową, druga była trochę młodsza, na twarzy jej miłej i uśmiechniętej malowała się dobroć i przychylność.
— Dzień dobry, mylordzie — rzekła pani Millon — jakże się spało?
Cedryk przetarł oczy i uśmiechnął się.
— Dzień dobry — odpowiedział — nic nie pamiętam, jak ja się tu dostałem.
— We śnie przeniesiono waszę Dostojność do sypialnego pokoju. Oto jest Gertruda, która ma waszej Dostojności usługiwać.
Mały lord wyciągnął rączkę do Gertrudy, witając ją z taką samą uprzejmością, jak wczoraj witał hrabiego.
— Bardzo dziękuję, że pani taka łaskawa i chce się mną zajmować.
— Ona ma imię Gertruda, mylordzie i tak ją proszę nazywać — powiedziała gospodyni — ona do tego przywykła.
— Pani czy panna Gertruda? — pytał mały lord.
— Ani jedno ani drugie, Gertruda bez żadnych dodatków — odezwała się sama Gertruda — ze mną to ceremonie niepotrzebne. Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność. Cóż, może wstawać będziemy? Ja waszę Dostojność ubiorę, a potem podam śniadanie.
— Ależ ja sam się ubieram już oddawna — odpowiedział Cedryk — Kochańcia mnie nauczyła. Kochańcia, to moja mama — dodał — mieliśmy tylko jednę Katarzynę do usługi, a roboty było dużo w domu: gotować, sprzątać, prać; ona nie miała czasu na to, ażeby mnie ubierać. Sam także się umywam, czasem tylko troszkę wodą naklapię w pokoju, to już trzeba wytrzeć.
Gertruda i gospodyni spojrzały na siebie z uśmiechem.
— To dobrze — rzekła pani Millon — wasza Dostojność powie Gertrudzie, co ma robić, ona się do tego zastosuje.
— Z największą przyjemnością spełnię każdy rozkaz waszej Dostojności — dodała Gertruda wesoło — będę na zawołanie, gdyby przy ubieraniu mylord zapotrzebował czego.
— Dziękuję — odrzekł mały lord — co prawda czasem z guzikami nie umiem sobie dać rady i muszę prosić o pomoc.
Już podczas ubierania Cedryk zaprzyjaźnił się na dobre z Gertrudą i dowiedział się rozmaitych szczegółów z jej życia. Opowiedziała mu, że mąż jej służył w wojsku i zginął podczas wojny; że syn był marynarzem, odbywał niedawno żeglugę daleką, widział rozbójników morskich, ludożerców, Chińczyków i Turków. Przywiózł matce z tej podróży piękne muszle i korale, a ona obiecała te osobliwości pokazać Cedrykowi. Jego to opowiadanie zajęło niezmiernie. Powiedziała mu także Gertruda, że ją tu sprowadzono aż z drugiego końca Anglii naumyślnie, aby mały lord miał troskliwą opiekę kobiecą; bo ona już od lat wielu zajmowała się dziećmi w domach bogatych. Nim tu przyjechała, była przy jednej ślicznej panience.
— Ona jest podobno krewną waszej Dostojności — mówiła — nazywa się lady Izabela Vaughan. Może tu kiedy przyjedzie.
— Doprawdy! — zawołał Cedryk — bardzobym się ucieszył. Nigdy nie znałem bliżej małych panienek, chociaż je widywałem z daleka. Chciałbym, żeby tu przyjechała.
Gdy Cedryk ubrał się i pacierz zmówił, Gertruda przeprowadziła go do drugiego pokoju na śniadanie. Był to także duży i piękny pokój, przez drzwi otwarte ujrzał mały lord trzeci jeszcze, Gertruda mu powiedziała, że te trzy pokoje wyłącznie dla niego były przeznaczone. I znowu przyszło mu na myśl, tak samo jak wczoraj, gdy siedział sam jeden z dziadkiem w ogromnej, paradnej sali jadalnej, że dom ten był bardzo duży, a mieszkańców miał tak mało... Zasiadł przy stoliku, na którym Gertruda przygotowała wykwintną zastawę do śniadania.
— Czy to nie dziwne — mówił w zamyśleniu — ja taki jestem mały i mam mieszkać w takich dużych trzech pokojach, w takim ogromnym zamku. Nieprawdaż, jak to dziwnie?
— O, to tylko z początku zdaje się takie dziwne — rzekła kobieta z uśmiechem — wasza Dostojność prędko się do tego przyzwyczai, tu tak ładnie wszędzie.
— O, bardzo ładnie, to prawda — odrzekł mały lord i westchnął z cicha — szkoda tylko, że Kochańcia tu ze mną nie mieszka. Zawsześmy razem z nią siadali do śniadania, ja jej cukier wkładałem do filiżanki i śmietankę dolewałem do herbaty. Taką mi to przyjemność sprawiało...
— Wasza Dostojność codzień ją odwiedzać będzie — przerwała Gertruda — a tu na zamku tyle jest pięknych rzeczy do widzenia, jakie tu są koniki!
— Doprawdy! — zawołał Cedryk z żywością — pan Hobbes miał konia do wożenia towarów, także był niebrzydki, bardzo go lubiłem.
— W tutejszej stajni pewnie są ładniejsze. Ależ ja zapomniałam, mylord nie widział jeszcze tego wszystkiego, co jest w tamtym pokoju.
— A cóż tam jest?
— O, bardzo ciekawe rzeczy, ale ja nic nie powiem, wasza Dostojność pójdzie tam po śniadaniu i obaczy.
I uśmiechnęła się tak jakoś tajemniczo, że Cedryk zaciekawiony dokończył śpiesznie śniadania, zeskoczył z krzesła i biorąc ją za rękę, zawołał:
— No, chodźmyż teraz zobaczyć.
Przeszli próg w milczeniu, chłopczyk spojrzał dokoła, stanął na środku pokoju, obie rączki włożył w kieszonki, nie mówił ani słowa, lecz poczerwieniał cały, w oczach jego błyszczących odmalowało się zdziwienie i zachwycenie. Bo też dla dziewięcioletniego dziecka widok to był prawdziwie zachwycający. Pokój miał piękne, wesołe obicie, w różnobarwne kwiaty i ptaszki, przy ścianach stały półki, a na nich porozkładane były przepyszne książki z obrazkami i mnóstwo ślicznych zabawek, szczególnie z rodzaju naukowych, jakoto: łamigłówki geograficzne, zoologiczne, stereoskopy, pudełka z farbami, malowane arkusze do wyklejania domów, młynów, machin, i tym podobnych przedmiotów. Cedryk widywał nieraz takie rzeczy w oknach sklepów w Nowym-Yorku, ale nigdy tak kosztownych zabawek nie posiadał na własność.
— Co to jest? czyje to wszystko? — zapytał po chwili milczenia.
— Wszystkie te zabawki, książeczki, obrazki, należą do waszej Dostojności; możesz, mylordzie, brać każdą rzecz do ręki, bawić się nią, oglądać.
— Co, naprawdę? te prześliczne rzeczy są moje, moje własne? — i Cedryk zaczął skakać po pokoju, klaszcząc w ręce i dając inne oznaki szalonej radości. Gdy ochłonął nieco, zwrócił na Gertrudę oczy błyszczące, jak gwiazdeczki i mówił:
— O, wiem już, co to znaczy, to dziadunio, on mi darował to wszystko, nieprawdaż?
— Tak jest — odrzekła Gertruda — jego Dostojność hrabia kazał te piękne rzeczy sprowadzić z Londynu i tu poskładać, ażeby mylord miał się czem bawić. Hrabia niczego szczędzić nie będzie, byle tylko mylord był wesół, nie tęsknił i nie wzdychał.
O, cóż to była za radość! Już samo obejrzenie tych wszystkich osobliwości zajęło parę godzin, a każdy przedmiot taki był ciekawy, dziwny, nadzwyczajny, że Cedryk nie mógł się oderwać od jednego, chociaż i inne miał ochotę oglądać. Co jednak najwięcej go zachwycało, to ta myśl szczególna, że prześliczne książki, zabawki, obrazki, te cuda wszystkie, naumyślnie sprowadzone były z Londynu i na tych półkach poukładane, ażeby on miał się czem bawić i cieszyć, gdy z Nowego-Yorku przyjedzie.
— O, Gertrudo! — zawołał z zapałem — czy jest na świecie drugi dziadunio taki dobry i wspaniałomyślny, jak ten mój dziadunio kochany?
Dziwny wyraz pojawił się na twarzy Gertrudy. Nie znała jeszcze hrabiego, bo niedawno przybyła na zamek, lecz od innych sług nasłuchała się o nim niemało, a nikt go nie nazywał dobrym i wspaniałomyślnym, zdania były całkiem przeciwne.
— Zjadłem zęby na służbie u różnych panów — mówił stary Tomasz kamerdyner — znałem i złych i dobrych, ale takiego złośnika, takiego zrzędy nieznośnego, jak nasz hrabia, nie widziałem jeszcze w życiu. Gdyby nie to, że lepiej od innych płaci, toby i pies u niego służyć nie chciał.
Ten sam Tomasz podsłuchał był kiedyś i powtórzył w obec Gertrudy rozmowę starego hrabiego z panem Hawisamem, jeszcze przed wyjazdem prawnika do Ameryki.
— Ba! — mówił hrabia — taki malec, dziewięć lat. Nakupi mu się mnóstwo zabawek, cacek, a zapomni prędko o matce.
Owa dobroć i wspaniałomyślność, która tak zachwycała niewinnego Cedryka, nie miała w rzeczy samej innego celu. Lecz zapoznawszy się bliżej z wnukiem, hrabia spostrzegł odrazu, że to nie było dziecko roztrzepane i lekkomyślne, zwątpił też o powodzeniu swoich planów. Rozmyślał o tem do późna w noc i sen miał niespokojny. Cały ranek przesiedział sam w bibliotece nachmurzony, około południa kazał Cedryka przywołać. Chłopczyna zbiegł śpiesznie ze wschodów, w wesołych podskokach wpadł do biblioteki:
— Tak niecierpliwie czekałem, przecież zawołał mnie dziadunio — mówił, zbliżając się z twarzyczką rozpromienioną do hrabiego — pilno mi było podziękować dziaduniowi za tyle prześlicznych darów. O, dziękuję, z całego serca dziękuję. Nigdy w życiu nie miałem takiej uciechy, przez cały ranek oglądałem te piękne rzeczy.
— Podobały ci się zabawki, zadowolony jesteś? — zapytał hrabia.
— O, i jak jeszcze! — zawołał chłopczyk z zapałem — cóżbo to za śliczności! Jest tam jedna gra szczególnie, podobna trochę do szachów, przesuwają się pionki czarne i białe po kratkach, a punkta wygrane znaczą się na liczmanach. Chciałem sprobować zagrać z Gertrudą, ale ona nie mogła dobrze zrozumieć, a może ja nie umiałem wytłómaczyć. Dziadunio pewnie umie grać w szachy?
— Zapewne — odrzekł hrabia.
— To i tę grę zrozumiałby dziadunio z pewnością. Ja ją znam, jeden z chłopców, moich kolegów w Nowym Yorku, miał takąż samą i przynosił z sobą do publicznego ogrodu. Prześliczna gra i taka zabawna. Może przynieść i pokazać dziaduniowi? A możebyśmy we dwóch zagrali? Dziadunio rozerwałby się trochę, zapomniałby choć na chwilę o bólu w nodze. Czy bardzo dziś boli?
— Oj, boli, niestety!
— Jeżeli tak okropnie boli, to nie wiem, czy dziadunio będzie miał do gry ochotę — mówił chłopczyk, a w głosie jego brzmiało serdeczne współczucie — radbym wiedzieć, czy to dziadunia zabawi czy znudzi?
— Obaczymy — mruknął starzec — przynieśno tę grę.
Oglądanie zabawek i gier dziecinnych w towarzystwie małego chłopczyka, było to zaiste nowe i niezwykłe zajęcie dla dostojnego hrabi; lecz ta nowość właśnie mu się podobała. Coś nakształt uśmiechu pojawiło się na jego ustach, gdy Cedryk ożywiony, rozradowany; powrócił z pudełkiem w ręku.
— Czy można ten stoliczek przysunąć do fotela? — zapytał malec.
— Zadzwoń na Tomasza — odrzekł hrabia — i każ mu przysunąć.
— O, czyż warto wołać go po to! Ja sam przysunę, ten stoliczek nie jest ciężki.
Znowu lekki uśmiech zarysował się na ustach hrabiego, nie spuszczał oczu z chłopczyka, który był całkowicie zajęty przygotowaniami do gry. Przysunął stoliczek do fotela hrabiego, rozłożył na nim pudełko kratkowane i pionki porozstawiał.
— To bardzo zabawne — mówił — może dziadunio wziąć dla siebie czarne pionki, ja wezmę białe. Jeden zaczyna i przesuwa z jednej kratki na drugą, ot tak, widzi dziadunio, a drugi przeszkadza, zagradza drogę, ot tak. Kto pierwszy dojdzie do końca, ten wygrał. Ja zaczynam.
I tak gawędząc, wyjaśniając prawidła, mały lord rozpoczął grę, a hrabia dał się do niej wciągnąć na dobre. Chłopczyk śmiał się, klaskał w dłonie, ile razy mu się udało zręcznie pionek przesunąć, cieszył się zarówno i powodzeniem przeciwnika, a ta szczera jego wesołość musiała w końcu nawet ponure czoło hrabiego nieco rozchmurzyć.





XVI.

Gdyby kto przed tygodniem przepowiedział był hrabiemu, że on, co nigdy nie raczył przemówić łaskawie do żadnej istoty ludzkiej, zapomni o podagrze i o zgryźliwości, grając w pionki czarne i białe z dziewięcioletnim chłopaczkiem, byłby tego proroka uważał za szaleńca. A jednak grał w najlepsze i z zajęciem prawdziwem, gdy Tomasz oznajmił gościa.
Tym gościem był poważny, średnich lat mężczyzna, czarno ubrany, nie kto inny, tylko rektor miejscowej parafii (toż samo, co u nas proboszcz). Widok, który się oczom jego przedstawił, gdy wszedł w ślad za Tomaszem do biblioteki, w takie zdumienie go wprawił, że jak wryty stanął przy progu i po chwili dopiero postąpił dalej.
Ze wszystkich obowiązków, jakie rektor Mordaunt spełniał w swojej parafii, najcięższym i najprzykrzejszym dla niego był obowiązek przemawiania do hrabiego w imieniu biedaków, potrzebujących łaski dumnego i samolubnego magnata. W rozległych dobrach angielskich panów gospodarstwo rolne prowadzone jest w sposób odrębny. Ziemia wydzierżawia się wieśniakom niezamożnym, ci ją uprawiają, opłacając według umowy pewną sumę pieniężną właścicielowi, ten zaś, oprócz ziemi, wydzierżawia im także mieszkania. Pan niepotrzebuje myśleć o niczem, zazwyczaj też prowadzi życie bezczynne w pałacu wspaniałym, poluje w pięknym parku, albo wyjeżdża do stolicy, podróżuje zagranicą, pozostawiając w dobrach zarządców, którzy zbierają od dzierżawców opłatę. Pomiędzy tymi dzierżawcami bywają często ludzie bardzo ubodzy, pracujący na małym kawałku ziemi i mieszkający w nędznych chatach, a zależność ich od właściciela jest tak wielką, że przypomina poddaństwo.
Hrabia Dorincourt był niezmiernie bogaty, lecz niemniej chciwy i skąpy, nie miał litości nad biedniejszymi swoimi dzierżawcami, nie zważał na żadne klęski, nieurodzaje, rządca z rozkazu pana nie pozwalał nawet na najmniejszą zwłokę w wypłacie należności. Kto jej nie złożył w porę, tego wyrzucano z mieszkania, a sprzęty sprzedawano z publicznego targu. Wówczas rektor probował zwykle wstawiać się za tymi biedakami, wyprosić jakąś ulgę, starał się wytłómaczyć powody, które ich do tej nieakuratności doprowadziły.
Hrabiego to gniewało i niecierpliwiło do najwyższego stopnia, zwłaszcza, jeżeli był cierpiący i noga mu więcej dokuczała. Zwykle w takim razie bez ogródki odpowiadał rektorowi, że ma aż nadto własnych cierpień i słyszeć nie chce o cudzych. Jeżeli był zdrowszy i w lepszem trochę usposobieniu, przyjmował rektora grzeczniej nieco, czasem i spełnił jego prośbę, ale zawsze dał mu poznać dotkliwie, że czyni to jedynie dla pozbycia się natrętnych jego odwiedzin. Musiał gość nieproszony wysłuchać rozmaitych niemiłych przymówek, jak to łatwo robić dobrodziejstwa z cudzej kieszeni i tym podobnych, zawsze też odchodził zmęczony, zgryziony i jedynie w cierpliwości chrześcijańskiej czerpał odwagę do nowych odwiedzin.
Dnia tego rektor Mordaunt ze szczególnym niepokojem wchodził w progi zamku. Najpierw dowiedział się od mieszkańców wioski, że hrabia od dni kilku cierpiał srodze na podagrę i jak zwykle w takim razie w jaknajgorszym był humorze, zrzędził na domowników i wszystkim dokuczał. Wiadomość tę rozniosła Joanna, jedna ze sług zamkowych, której siostra miała we wsi sklepik z drobiazgami. Ta sklepikarka, nazwiskiem miss Diblet, była to osoba wszystkowiedząca, gadatliwa i plotkarka słynna. Co tylko usłyszała od siostry, zaraz z licznemi dodatkami powtarzała rzeźniczce, ta młynarce, a od młynarki wieść przekręcona w najdziwaczniejszy sposób dochodziła do gospodyni rektora.
Dowiedział się rektor także inną już drogą, że pan Hawisam przywiózł z Ameryki małego wnuka hrabiego wraz z matką. Wszyscy pamiętali straszliwy gniew hrabiego, gdy syn jego, kapitan Errol, ożenił się z Amerykanką, wiedzieli, jak nienawidził Ameryki i wszystkiego, co ztamtąd pochodziło. Wnosił ztąd rektor, że przybycie Amerykanki i jej syna, zapewne zaniedbanego, gminnego chłopca, musiało zburzyć okropnie żółć sędziwego pana.
Hrabia ani się spodziewał, że myśli, które on niby to w głębi duszy ukrywał starannie, nie były żadną tajemnicą dla domowników. Oni na twarzy jego czytali uczucia i wzruszenia wewnętrzne, nieraz z kilku słów podsłuchanych wysnuli wątek, który domysłem własnym dopełniali. Dumny pan wynosił się nad nich, uważał za gmin nędzny, za inny gatunek ludzi; jakżeby się oburzył, gdyby wiedział, że oni wglądali we wszystkie jego sprawy i rozprawiali o nich między sobą. Czy to raz naprzykład kamerdyner Tomasz mówił do kredencerza, kuchmistrza, stangreta, albo pokojówki Joanny:
— Stary zrzęda jest teraz w takim humorze, że lepiej do niego nie przystępować. Będzie jeszcze gorzej, jak przyjedzie ten mały z za morza, synek kapitana i tej tam jakiejś Merykanki. Gryzie się stary okropnie, że taki malec bez wychowania, ulicznik miejski, ma być spadkobiercą rodu.
Dla tego to rektor Mordaunt, który słyszał o przybyciu chłopczyka, z bijącem sercem przechodził przez dziedziniec zamkowy, powtarzając sobie w duszy, że sługa Boży przeciwności i upokorzenia znosić powinien cierpliwie. Dziś nie liczył wcale na dobre przyjęcie, a ważna sprawa niecierpiąca zwłoki zmuszała go do tego kroku, szedł jednak z takiem uczuciem, jak gdyby miał się rzucić w paszczę lwa. Wyobraźmyż sobie zdziwienie jego, gdy stanąwszy we drzwiach biblioteki, które Tomasz przed nim otworzył, usłyszał niespodzianie srebrzysty śmiech dziecka i głosik dziecinny, wołający wesoło:
— A co! dwa pionki! dwa pionki zabieram dziaduniowi, a dwa przedtem, to będzie cztery! A co!
Hrabia siedział w fotelu, jak zwykle, z nogą na poduszce spoczywającą, chłopczyk jasnowłosy, zarumieniony, śmiejący się, twarzyczkę przysunął do jego twarzy i wołał raz po raz:
— Dwa pionki! Na drugi raz dziadunio się odegra, a teraz moja wygrana!
Hrabia podniósł oczy na gościa, gdy usłyszał oznajmienie i skrzypnięcie drzwi. Pan Mordaunt spostrzegł z nowem zdziwieniem, że nie był tak srodze namarszczony, jak zwykle, miał nawet w tej chwili wyraz twarzy całkiem odmienny, prawie uprzejmy.
— Aha! to pan, dzieńdobry, rektorze — i wyciągnął rękę do gościa; nawet i głos jego był jakiś miększy, łagodniejszy — cóż ty na to, rektorze? Widzisz, jakie sobie znalazłem zajęcie.
Położył rękę na ramieniu Cedryka, w oczach jego przeleciała błyskawica dumy, znać było, że rad takiego spadkobiercę przedstawić.
— To jest młody lord Fautleroy, rektorze — a zwracając się do Cedryka, dodał — pan Mordaunt, rektor naszej parafii.
Chłopczyk spojrzał na nowo przybyłego, na ubiór jego kapłański, starał się przybrać postawę pełną uszanowania i rzekł, podając mu rączkę:
— Bardzo mi przyjemnie pana poznać, panie rektorze — słyszał kiedyś, jak pan Hobbes witał podobnemi słowami jakiegoś nowego kundmana, któremu chciał wielką uprzejmość okazać.
Rektor zatrzymał przez chwilę w dłoniach tę małą rączkę, z upodobaniem wpatrywał się w twarzyczkę dziecka; i jego zniewolił odrazu ten dziwny urok, którym mały lord wszystkich pociągał ku sobie. A jednak poważny rektor nie zwrócił zapewne uwagi na piękność jego rysów, lecz w oczach wyczytał wyraz dobroci, prostoty, szczerości, te uczucia czyniły chłopczyka tak miłym i serca ludzkie mu jednały.
— Mnie także przyjemnie poznać cię, mylordzie Fautleroy — powiedział pan Mordaunt — przybyłeś tu do nas po długiej i uciążliwej podróży; dzięki Bogu, że się szczęśliwie odbyła.
— O tak, podróż była długa — odpowiedział Cedryk — ale nie wydała mi się uciążliwa. Nie byłem sam, Kochańcia ze mną była, z mateczką jechałbym chętnie i na koniec świata. A potem na takim dużym, pięknym okręcie przyjemnie jest podróżować.
— No, siadajże, panie rektorze — odezwał się hrabia.
Rektor usiadł, spojrzał raz jeszcze na chłopczyka, potem wzrok przeniósł na starca i rzekł.
— Winszuję waszej Dostojności, szczerze winszuję.
Hrabia jednak nie miał zwyczaju wynurzać się przed nikim, więc odrzekł krótko:
— Podobny do ojca, oby mu się lepiej powodziło — a potem śpiesznie dodał: — Cóż to za sprawa przyprowadza pana tak wcześnie, co tam znów słychać, rektorze?
Przyjęcie było nad spodziewanie uprzejme, rektor nabrał odwagi i przystąpił do rzeczy:
— Idzie mi o tego biednego Hugona, dzierżawcę z Zagrody — rzekł — nieborak ciężko i długo chorował, dzieci przebywały szkarlatynę, a teraz żona ze zmęczenia znów zaniemogła i leży. Ja wiem, że on i sam sobie trochę winien, jest niedołęga, mówiłem mu to nieraz. Ale w tym roku tyle nieszczęść i klęsk rozlicznych spadło na niego, że biedak doprawdy zasługuje na litość. Tymczasem rządca Newick zapowiedział, żeby się wynosił od pierwszego, jeżeli nie zapłaci. Czemże on zapłaci, kiedy grosza w domu niema? A jeżeli go z chorą żoną wyrzucą z mieszkania, to cóż oni poczną? Dzieci także jeszcze niezupełnie zdrowe. On prosi tylko o zwłokę, za parę miesięcy zapłaci niezawodnie.
— Ba! wszyscy oni tak mówią — mruknął hrabia — a za parę miesięcy będzie ta sama historya.
Cedryk stał tuż przy krześle swego dziadka i słuchał tej rozmowy z wielką uwagą. Wzmianka o szkarlatynie szczególnie go zajęła, wiedział, że to ciężka i niebezpieczna choroba, ubolewał bardzo nad dziećmi tego Hugona.
— Już jabym zaręczył za niego — mówił dalej rektor — Hugon jest sumienny, byle mu siły starczyły, najmie się gdzieś do roboty i zapracuje te pieniądze; przywiązany jest niezmiernie do rodziny, mówił mi właśnie wczoraj, że chętnie zostanie najemnikiem i wyrobnikiem, byle ich tylko z mieszkania nie wyrzucono. Niech wasza Dostojność raczy wziąć na uwagę, że żona z łóżka podnieść się nie może, dwoje młodszych dzieci po szkarlatynie zmizerniało strasznie, doktór zalecił im dobrą żywność i wino, a tu i chleba w domu niema.
Mały lord postąpił krok naprzód i odezwał się niespodzianie:
— To tak zupełnie, jak ten biedny Michał.
Hrabia poruszył się w fotelu, spojrzał na chłopczyka i rzekł:
— A! zapomniałem, że ty tu jesteś. Bo trzeba ci wiedzieć, rektorze, to wielki filantrop. No i coż ten twój Michał? — i wpatrzył się w Cedryka z tym nieokreślonym uśmiechem, który już kilka razy dnia tego ukazywał się na jego ustach.
— Michał, to mąż Brygidy — mówił Cedryk — on także chorował i nie mógł za mieszkanie zapłacić, i nie miał za co kupić wina i lepszego jedzenia. Ale dziadunio dał mi na to pieniądze, a Michał i Brygida byli tacy szczęśliwi!
— No no, nie wiem, co to z niego będzie kiedyś za właściciel — rzekł hrabia, zwracając się do rektora — ale co teraz... Wystaw pan sobie, powiedziałem Hawisamowi, aby mu dawał pieniądze na wszystko, czego zażąda. A on nic nie żądał dla siebie, tylko pieniądze porozdawał żebrakom.
— O nie, dziaduniu — wtrącił mały lord z żywością — to wcale nie byli żebracy, Michał jest mularzem, doskonałym rzemieślnikiem, a Dik także pracuje, wszyscy pracują.
— No tak, tak, przepraszam, doskonały mularz, porządny chłopiec, czyszczący buty na ulicy, szanowna przekupka, wszyscy porządni i szanowni.
Przez chwilę trwało milczenie, hrabia spoglądał z pod oka na Cedryka, nowe jakieś myśli snuły mu się po głowie, wahał się widocznie, zastanawiał, wreszcie zawołał:
— Chodźno tu, chłopcze.
Cedryk podbiegł i stanął przed dziadkiem.
— Cobyś ty zrobił — zapytał hrabia — gdybyś był na mojem miejscu i rektor przyszedł do ciebie w tej sprawie; wszak słyszałeś o co idzie?
Rektor Mordaunt zatrzymał oddech w piersi i słuchał z natężeniem, co z tego wyniknie. Znał on zanadto dobrze sędziwego pana, aby mógł uwierzyć, że serce jego tak prędko się zmieniło i uległo wzruszeniu. Była to oczywiście tylko fantazya pańska, a taka fantazya mogła z łatwością sprawić wiele złego lub wiele dobrego. W tej chwili podobało mu się złożyć władzę w ręce dziecka, od serca tego dziecka, od roztropności jego zależało wszystko.
— No, mówże — powtórzył hrabia — cobyś zrobił na mojem miejscu?
Cedryk pieszczotliwie położył obie rączki na ramieniu dziadka, pochylił się do niego i mówił:
— Gdybym był duży, dorosły i gdybym był na miejscu dziadunia, pozwoliłbym temu Hugonowi odłożyć zapłatę na kilka miesięcy i... i jeszcze dałbym mu pieniędzy na wino i na to wszystko, czego on potrzebuje dla chorej żony i dzieci. Ale... cóż ja mogę zrobić? ja jestem jeszcze mały... — umilkł na chwilę, potem dokończył ciszej, prawie nieśmiało — dziadunio taki bogaty i w jednej chwili może to wszystko zrobić.
— Ho ho! patrzcie go, tak zaraz, w jednej chwili! — mówił to jednak bez gniewu, nawet z widocznem zadowoleniem.
— Alboż dziadunio nie ma prawa rozkazać temu panu Newickowi? nie wiem, kto to jest taki.
— To mój rządca, on pobiera opłaty od dzierżawców, to jego obowiązek.
— Ale żeby dziadunio napisał do niego, to musiałby dać pokój temu biednemu Hugonowi. Ja zaraz przyniosę papier i atrament, nieprawdaż, że napisze dziadunio?
Hrabia milczał przez chwilę.
— A ty umiesz pisać? — zapytał wreszcie.
— Umiem — odpowiedział chłopczyk, ale jeszcze nie bardzo dobrze.
— To nic; zabierz ztąd to pudełko, przynieś papier, atrament i pióro.
Pan Mordaunt słuchał tej rozmowy ze wzrastającem zajęciem. Nie spuszczał z oczu dziecka, które z pośpiechem i widoczną radością rozkaz dziadka spełniało. W jednej chwili wszystko było gotowe do pisania, ćwiartka papieru listowego leżała na stoliku, obok stał duży kałamarz i pióro.
— Już! — zawołał Cedryk wesoło — niech dziadunio pisze.
— To ty będziesz pisał — rzekł hrabia.
— Ja! — wykrzyknął chłopczyk i nagły rumieniec oblał jego twarzyczkę — ale ten pan Newick mnie nie usłucha. A potem... potem... ja czasem robię myłki, jeżeli mi nikt nie poprawi pisania.
— To nic — odparł hrabia — Hugon z pewnością nie weźmie ci za złe omyłek pisowni. Siadaj i umocz pióro w kałamarzu.
— Cóż ja mam pisać?
— Napisz po prostu: uwolnić Hugona od opłaty na pół roku i podpisz: Fautleroy. To wystarczy.
Chłopczyk usadowił się przy stoliku i zaczął pisać. Nie szło mu to sporo, lecz widać było, że starań dokłada, pisał powoli, z uwagą wielką, nareszcie podał papier hrabiemu, uśmiechał się przytem z pewnem zakłopotaniem. I w kątach ust hrabiego zarysował cię uśmiech.

— Hugon będzie zadowolony z twojej kaligrafii — rzekł, podając list rektorowi. Ten przeczytał:

„Łaskawy panie! Proszę uwolnić Hugona od opłaty na pół roku, będę bardzo wdzienczny.“
„Proszę przyjońć wyrazy uszanowania

Cedryk Fautleroy.“

— Nie wiem, czy dobrze napisałem „przyjąć?“ — spytał chłopczyk.
— Niezupełnie zgodnie z przyjętą pisownią — odrzekł hrabia — no, jest i druga myłka.
— Tak mi się zdawało, trzebaby to poprawić...
Hrabia wziął pióro do ręki, przekreślił wyrazy błędnie napisane i dodał u góry właściwą pisownią, potem rzekł do Cedryka.
— Możesz wziąć inną ćwiartkę papieru i przepisać list, jeżeli masz ochotę.
Chłopczyk zabrał się natychmiast do pracy i po chwili drugi list, już bez żadnej myłki, zaadresowany do pana Newicka, przeszedł ostatecznie do rąk rektora. Ten schował go starannie w pugilaresie i po raz pierwszy wyszedł z zamku z pociechą w sercu i nadzieją, że za sprawą tego dziecka, które tak dobroczynny wpływ wywierało na samolubnego starca, lepsze czasy nastaną dla biednych mieszkańców okolicznych. Młody spadkobierca pierwsze swe kroki na nowem stanowisku zaznaczał miłosiernym uczynkiem.
Cedryk odprowadził grzecznie rektora aż do drzwi, powrócił potem do dziadka, mówiąc:
— Czy nie mógłbym teraz pójść do Kochańci? Ona tam pewnie czeka na mnie.
Hrabia milczał przez chwilę i rzekł zamiast odpowiedzi:
— Zadzwoń na Tomasza, on cię zaprowadzi do stajni, zobaczysz tam coś ciekawego.
— Może już jutro pójdę do stajni — odparł chłopczyk i zarumienił się lekko — wolałbym zaraz pójść do Kochańci, ona czeka od rana.
— No to dobrze — mruknął hrabia, marszcząc brwi — zadzwoń i każ zaprządz do powozu. Chciałem, żebyś wprzód zobaczył swego konika.
— Konika! — zawołał Cedryk — mego konika?
— Tak, kazałem ci przygotować małego kucyka, żebyś się uczył konno jeździć. Czy chcesz, żeby go tu przyprowadzili przed okna?
Chłopczyk poczerwieniał cały ze wzruszenia, przytłumionym głosem wołał:
— Konik! kucyk mój własny, nigdy nie spodziewałem się tego. O, jakże się Kochańcia ucieszy!
— Czy chcesz, żeby go tu przyprowadzili? — powtórzył hrabia.
Chłopczyk odetchnął głęboko i rzekł:
— O, chciałbym tego kucyka zobaczyć, chciałbym bardzo, musi być prześliczny; ale dziś już niema czasu, Kochańcia tam czeka.
— Pocóż koniecznie dziś masz jechać do matki? Jutro pojedziesz.
— O nie! — zawołał Cedryk — ona pewnie przez cały ranek myślała o mnie, i ja tu myślałem o niej, a to już tak późno.
— No dobrze, dobrze — rzekł sucho hrabia — zadzwoń i każ zajeżdżać.
W kwadrans potem sędziwy pan siedział wraz z wnuczkiem w pięknym odkrytym powozie, para dzielnych siwoszów unosiła ich śpiesznie przez cieniste aleje parku. Hrabia był milczący, ale dziecku ani na chwilę usta się nie zamykały. Cedryk mówił nieustannie o swoim koniku, rozpytywał się, jak wygląda, jaką ma maść, czy ma nazwisko, co najlepiej jeść lubi, ile ma lat, wreszcie, o której godzinie nazajutrz można go będzie zobaczyć? Niewyczerpany był w pytaniach.
— Kochańcia tak się ucieszy! — mówił — ona będzie bardzo wdzięczna dziaduniowi za to, że taki jest dla mnie dobry! Ona wie, jak ja zawsze koniki lubiłem, ale nie spodziewała się, że będę miał kiedyś swojego własnego. W Nowym-Yorku był jeden chłopczyk z Piątej Alei, co jeździł codzień na ślicznym kucyku. Chodziliśmy tam nieraz z Kochańcią naumyślnie, żeby na niego popatrzeć.
Chłopczyna oparł się o poduszki powozu i przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w surową twarz hrabiego, potem odezwał się znowu:
— Jaki dziadunio jest dobry, jaki dobry! Myślałem sobie właśnie, że pewno na całym świecie niema lepszego człowieka. Dziadunio tyle dobrego robi i ciągle myśli o tem, żeby komuś przyjemność sprawić. Kochańcia powtarzała mi nieraz: Nie powinniśmy nigdy myśleć o sobie, tylko zawsze najwpierw o innych pamiętać. Otóż dziadunio właśnie postępuje podobnie.
Dostojny hrabia był tak odurzony, słysząc to pochlebne zdanie o swojej osobie, że nie wiedział, co odpowiedzieć i zamyślił się głęboko. Niewinne słowa tego dziecka, które w szlachetnej swej prostocie upatrywało w samolubnych czynnościach jego dobroć samą i wspaniałomyślność, dziwne na nim wywierały wrażenie. A mały lord ciągle patrzał na niego swemi jasnemi, dużemi oczami, w których malowało się uwielbienie.
— Tyle osób dziadunio uszczęśliwił! — mówił dalej — Michał, Brygida, ich dzieci, stara przekupka, Dik, wreszcie i pan Hobbes, bo ten zegarek, który go tak ucieszył, kupiłem przecież za dziaduniowe pieniądze. Teraz ten dzierżawca Hugon, jego żona i dzieci, a i pan rektor był taki uradowany; policzmy, ile to osób! Ze dwadzieścia kilka! To dużo, bardzo dużo! A ja? toż dziadunio nieustannie darami mnie obsypuje; tyle zabawek prześlicznych, książek, obrazków, a teraz jeszcze ten konik! O, jak to pięknie, jak pięknie, myśleć tak jedynie o szczęściu innych!
— Więc to ja tak ciągle myślę o szczęściu innych? — powtórzył hrabia.
— Rozumie się — rzekł chłopczyk, a po chwili milczenia, jakby wahając się nieco, mówił dalej. — Są jednak ludzie, którzy mają dziwne wyobrażenie o hrabiach; i tak między innymi pan Hobbes... ale muszę do niego napisać, że się bardzo myli.
— Jakież to on miał wyobrażenie o hrabiach? — zapytał starzec.
— Pan Hobbes myślał... ale on nie wiedział, sądził z dzienników i myślał... tylko niechże dziadunio nie bierze tego do serca... on myślał, że wszyscy hrabiowie i wielcy panowie są niegodziwi. Ba! pan Hobbes nie mówiłby tego, gdyby był znał dziadunia. Muszę też jaknajprędzej do niego napisać, ażeby się przekonał, w jakim jest błędzie.
— Cóż ty mu napiszesz?
— Napiszę — wołał Cedryk, uniesiony zapałem — że niema na świecie lepszego, szlachetniejszego, wspaniałomyślniejszego człowieka, jak hrabia, mój dziadunio, i że wszelkich sił dokładać będę, abym był podobny do dziadunia, gdy urosnę.
— Podobny do mnie! — powtórzył hrabia dziwnym głosem i wzrok jego z nieokreślonym wyrazem spoczął na pięknej, zarumienionej twarzyczce dziecka, siedzącego przy nim. Lecz wnet odwrócił się w inną stronę, coś, jakby nagłe przerażenie, przemknęło po jego surowem obliczu, oczy w zamyśleniu błądziły po drzewach parku, ozłoconych promieniami słońca.
— O tak — mówił znów mały lord — pragnę być podobnym do dziadunia, a przynajmniej — dodał ze skromną minką — starać się o to będę wszelkiemi siłami.
Tymczasem powóz toczył się szybko po alejach parku, w cieniu wspaniałych, rozłożystych wiązów i klonów. Przed oczami Cedryka przesuwały się znowu ładne polanki, porosłe paprocią i łączki ukwiecone; lekki wietrzyk poruszał trawkami i niebieskiemi dzwoneczkami, szumiał w liściach drzew olbrzymich. I znowu przebywali ciemne gąszcze i miejsca odkryte, oblane wesołem światłem słońca; znowu daniele i sarny podnosiły łebki i spoglądały na jadących, a króliki umykały w krzaki. Kiedy niekiedy odzywały się głosy kuropatw i przepiórek, ptactwo świegotało na gałęziach; cały park wydał się dziś chłopczynie jeszcze piękniejszy niż wczoraj, serduszko jego przepełnione było radością i uczuciem przywiązania do dziadka.
W innem usposobieniu stary hrabia spoglądał na ten uroczy krajobraz, inne myśli snuły się po jego głowie. Pamięć nie ubłagana przedstawiała mu długie życie, spędzone bez celu, życie bezczynne i nieużyteczne. Przypominał sobie swoje młode lata; miał zdrowie, siły, bogactwo, posiadał wszystkie dobra ziemskie, a używał ich tylko dla zadowolenia swych zachcianek, nigdy nie pomyślał o bliźnich i o ich potrzebach, nigdy nie uczynił nic dobrego na świecie. Nadeszła starość, a on pozostał samotny i opuszczony pośród nieobliczonych bogactw swoich; widział przy sobie ludzi, którzy się go obawiali i nienawidzili w duszy; widział niekiedy pochlebców, płaszczących się i kłaniających dla własnej korzyści, lecz nie miał ani jednego prawdziwego przyjaciela. Nikt nie dbał o jego życie, nikt nie zmartwiłby się jego śmiercią. Spoglądał na ten park wspaniały, który był tylko małą cząstką jego dóbr ogromnych, obliczał je w myśli i mimowoli musiał wyznać w duszy, że z pomiędzy mnóstwa ludzi, mieszkających na jego ziemi i zależących od niego, ani jeden z pewnością, nawet najuboższy, najnędzniejszy, nie dawałby za wzór postępowania swoim dzieciom nienawistnego magnata. Wszystkie skarby i bogactwa nie mogły sprawić, aby ktokolwiek nazwał go „dobrym, szlachetnym, wspaniałomyślnym,“ jak to w niewiadomości swej i prostocie dziecięcej uczynił wnuk jego mały.
Gorzkie to były myśli, nawet dla samolubnego starca, który dożył lat siedmdziesięciu, niedbając o to, co świat o nim mówi i sądzi, byle tylko mógł sobie dogodzić we wszystkiem, a życzliwość ludzka niepotrzebna mu była do tego. Pierwszy raz w życiu doznał przykrego uczucia, bo zrozumiał, że nie zasługiwał na uwielbienie wnuka, nie zasługiwał na to, aby ten dziedzic i następca szedł rzeczywiście w jego ślady, i za przykładem jego postępował.
Widząc go milczącym i nachmurzonym, Cedryk sądził, że cierpi więcej na nogę; przestał więc gawędzić, aby dziadka nie znudzić i także w milczeniu przypatrywał się malowniczej okolicy. Powóz przebył bramę parku, potoczył się pośród zielonej łąki i zatrzymał przed sztachetkami, otaczającemi willę. Lokaj zaledwie drzwiczki otworzył, Cedryk jednym susem wyskoczył z powozu. Hrabia ocknął się z głębokiego zamyślenia.
— Co to? — zapytał i zadrżał lekko — czy to już willa?
— Tak — odpowiedział Cedryk i podał mu laskę — drugą ręką niech dziadunio oprze się na mnie.
— Ależ ja nie myślę wysiadać — odburknął hrabia.
— Jakto? nie wejdzie dziadunio do Kochańci — zapytał chłopczyk zdziwiony.
— Kochańcia twoja wybaczy — rzekł starzec sucho — idź jej powiedz, że nawet kucyka własnego widzieć nie chciałeś, tak śpieszyłeś do niej.
— Jaka szkoda! — mówił chłopczyk zasmucony — Kochańcia będzie bardzo żałowała, że nie zobaczy dziś dziadunia...
— Nie sądzę — mruknął kwaśno hrabia i dodał — powóz przyjdzie po ciebie przed nocą.
Na znak pana, Tomasz zamknął drzwiczki powozu i wskoczył na kozioł. Cedryk wyglądał niespokojny i zakłopotany, lecz po chwili puścił się pędem przez dziedziniec, hrabia powiódł za nim oczyma; zwinne nóżki pomknęły z szybkością strzały, tak zupełnie, jak owego dnia, gdy to pan Hawisam był świadkiem wyścigów młodzieży w Nowym-Yorku. Właściciel tych małych nóżek widocznie nie chciał stracić ani jednej chwili, tak mu było pilno.
Nim powóz się oddalił, stary hrabia rzucił ciekawem okiem na drzwi domu, które się odemknęły nagle. W chwili, gdy chłopczyk zbliżał się do ganku, wdzięczna, wysmukła postać kobiety w żałobie wysunęła się z progu i pośpieszyła naprzeciw niemu. Oboje zdawali się lecieć na skrzydłach ku sobie z wyciągniętemi ramionami. Chłopczyna rzucił się na szyję matki, ona go chwyciła w objęcia i tkliwie tuliła do łona, okrywając śliczną twarzyczkę pocałunkami.





XVII.

Dawno już kościół parafialny w Dorincourt nie był tak zapełniony pobożnymi, jak w pierwszą niedzielę po przybyciu młodego spadkobiercy. Rektor Mordaunt nie miewał zwykle tak licznych słuchaczy na swoich kazaniach, a wiedział, że i tym razem nie dla jego wymowy przybyło tylu ludzi nawet z parafij sąsiednich. Ciekawość innego rodzaju przywiodła tu owych wieśniaków ogorzałych, żony ich i dzieci. Kobiety ustroiły się w najpiękniejsze suknie świąteczne, w czepki z jaskrawemi wstążkami i chustki kraciaste. Otaczała je dziatwa, także w nowe sukienki przybrana. Lekarz miejscowy siedział w swojej ławce z żoną i czterma córkami. Aptekarz z rodziną, właściciel sklepu korzennego, krawcowa i modniarka, wszystkie znaczniejsze osobistości już przed rozpoczęciem nabożeństwa były na swoich miejscach. Tłumy niższego rzędu zapełniały kościół po brzegi.
Bo też w ciągu tygodnia dziwne rzeczy rozpowiadano w okolicy o małym lordzie. Miss Diblet sklepikarka miała przez te dni odbyt ogromny. Co chwila wchodził ktoś do niej, kupując za dwa grosze tasiemki lub igieł za grosz, a przy tej sposobności zapytując, co się dzieje w zamku; blizkie stosunki jej z zamkiem przez siostrę znane były powszechnie, nikt nie mógł posiadać tak dokładnych i świeżych wiadomości o sprawach zamkowych, jak miss Diblet.
I nikt się w tej nadziei nie zawiódł: miss Diblet doskonale wiedziała wszystko, począwszy od przygotowań czynionych jeszcze przed przybyciem spadkobiercy, aż do tego, co się z nim działo obecnie w każdej dnia godzinie. Opowiadała, jakie były obicia i sprzęty w pokojach jego Dostojności, jakie zabawki sprowadzono dlań z Londynu, jak wyglądał kucyk skarogniady, ujeżdżany przez masztalerza dla małego lorda, śliczny wózeczek, do którego zaprzęgać miano inne kucyki, przybrane w uprząż srebrzystą, ażeby mały lord uczył się powozić. Masztalerz i groom, przeznaczeni do usług jego, znani jej byli także. Miss Diblet dowiedziała się wreszcie i nie omieszkała udzielić tej wiadomości swym kundmanom, że mały lord Fautleroy od pierwszego wejrzenia zachwycił wszystkich na zamku, bo to był miły, dobry, roztropny chłopczyk; że hrabia w okrutny sposób rozłączył go z matką, co wywołało oburzenie powszechne; że służba cała ze współczuciem najwyższem powitała biedne dziecko na progu zamku, a wreszcie z trwogą wprowadzono je do biblioteki, każdy bowiem drżał na samą myśl spotkania tego niebożątka ze strasznym dziadem. Miss Diblet w tem miejscu przerywała opowiadanie na chwilę i wodząc oczyma po zaciekawionych słuchaczach, mówiła dalej podniesionym głosem:
— Ale ten chłopaczek, widzicie państwo, jest nieustraszony, sam Tomasz mi to opowiadał. Wszedł do biblioteki tak śmiało, jakgdyby był z dziaduniem swoim w najserdeczniejszych stosunkach. A hrabia zdumiał na ten widok i rad nie rad musiał słuchać miłego szczebiotu dziecka i łaskawie na nie spoglądać, w końcu nawet rozchmurzył się trochę. Tomasz zna starego zrzędę na wylot i powiada, że musi być w duszy bardzo zadowolony z takiego wnuka, bo to ma być i śliczne, i dobrze ułożone, i rozumne, jak rzadko.
Sprawa dzierżawcy Hugona rozniosła się także wszędzie lotem błyskawicy. Rektor Mordaunt opowiedział o odwiedzinach swych w zamku podczas obiadu u siebie. Służąca powtórzyła to w kuchni, ztamtąd wieść poszła dalej; w dzień jarmarku, gdy Hugon ukazał się na targu, znajomi i nieznajomi zarzucali go pytaniami, a on każdemu pokazywał ów list z podpisem małego lorda, list, który był dla niego najszacowniejszym dokumentem i przeto pozostał w jego posiadaniu, po spełnieniu pożądanego skutku w ręku pana Newicka.
Przez dni kilka gosposie wiejskie w całej okolicy o niczem nie mówiły, tylko o tych ważnych zdarzeniach. Ciekawość kobiet udzieliła się mężom i niedziw, że w najbliższą niedzielę tłumy śpieszyły do kościoła, w nadziei obaczenia bohatera tylu cudownych powieści. Zresztą, mały lord był w każdym razie osobą niepospolitego znaczenia dla mieszkańców tutejszych. Wszakże on kiedyś miał zostać panem i władcą tych rozległych włości, trzymał w swych ręku losy ich wszystkich i ich rodzin. On już dziś dla nich był „przyszłym hrabią Dorincourt.“
Sędziwy pan opuszczał wprawdzie niekiedy nabożeństwo niedzielne, lecz tej niedzieli postanowił pojechać do kościoła. Z przyjemnością myślał o tem, jak wszystkie oczy zwrócą się na jego ławkę, gdy zasiądzie w niej w towarzystwie nowego swego spadkobiercy. Duma jego była zadowolona, lord Fautleroy przynosił mu zaszczyt, śmiało mógł się nim pochwalić przed światem.
Wszyscy pobożni nie pomieścili się dnia tego w kościele, w kruchcie był tłok wielki, reszta pozostała na cmentarzu, otaczającym wiejską świątynię, nawet na sąsiedniej łączce. Tu rozmawiano z ożywieniem wielkiem, w ostatniej chwili przed rozpoczęciem nabożeństwa niepokój ogarnął wszystkich: czy hrabia przyjedzie, czy nie przyjedzie? pytano raz po raz. A wtem stara jakaś kobieta wydała okrzyk przytłumiony i półgłosem szepnęła do sąsiadów:
— To musi być matka! biedna młoda pani! Jaka śliczna, a jaki słodki ma wyraz twarzy!
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę, z której zbliżała się po ścieżce, wiodącej do kościoła, młoda kobieta w żałobie. Dzień był gorący, więc odrzuciła w tył długi, krepowy welon, odkrywając wdzięczną twarz i wymykające się z pod kapelusza żałobnego jasne, miękkie pukle włosów.
Nie zwracała ona najmniejszej uwagi na te tłumy, myślała o Cedryku, że go zobaczy zapewne w kościele za chwilę; przypominała sobie radość jego, gdy wczoraj przyjechał do niej konno na ładnym swoim kucyku. Tak doskonale trzymał się na siodle i taki był dumny i szczęśliwy! Musiała jednak zauważyć w końcu, że wszyscy ludzie, zebrani przed kościołem, wpatrywali się w nią z nadzwyczajnem zajęciem, że ukazanie się jej wywołało pomiędzy nimi wrażenie ogromne.
Najpierw kobiety, obok których przechodziła, zaczęły jej się kłaniać z uszanowaniem, powtarzając jedna za drugą słowa powitania, używane w Anglii przez wieśniaków:
— Niech was Bóg błogosławi, mylady.
Mężczyzni wszyscy zdejmowali czapki i kapelusze, pochylając przed nią głowy z czcią taką, jakby była królową. Zdziwiły ją zrazu te hołdy i zakłopotały, lecz wnet odgadła, że odnosiły się do matki małego lorda spadkobiercy. Zarumieniła się lekko i z uprzejmym uśmiechem oddawała ukłony, powtarzając półgłosem:
— Bóg zapłać, dziękuję.
Dla osoby, która całe życie spędziła w Ameryce, w kraju zupełnej równości, te uniżone powitania były rzeczą nową i niespodziewaną, to też pani Errol w pierwszej chwili z trudnością pokonać mogła pomieszanie. Ale w prostych słowach tych ludzi brzmiało uczucie życzliwe i serdeczne, co ją rozrzewniło; przedmiotem tego uczucia był przecież jej synek.
Tłumy rozstępowały się przed nią, weszła więc pomimo tłoku do kościoła i miejsce znalazła, a tymczasem przed kościołem powstał ruch wielki, spełniły się oczekiwania zgromadzonej ludności; wspaniały powóz hrabiego, siwe rumaki, złocista liberya służby, był to widok bardzo pospolity, dziś jednak wywołał niezwykłe wrażenie.
— Jadą, jadą! — słowo to, powtarzane przez wszystkie usta, przebiegało wśród tłumów, a wszystkie oczy zwróciły się ku drodze, na której ukazał się paradny zaprząg hrabiego. Powóz zatrzymał się wreszcie przed kościołem, Tomasz otworzył drzwiczki, chłopaczek jasnowłosy, ubrany, jak zwykle, w czarny aksamitny garniturek, wyskoczył pierwszy.
— Kapitan! Wykapany kapitan! — szeptali ci wszyscy, którzy ojca Cedryka pamiętali.
Cedryk wcale się nie spodziewał, że jest przedmiotem uwagi powszechnej; stał przy drzwiczkach powozu, czekał na hrabiego, wysiadającego powoli z pomocą kamerdynera. Chłopczyk z widoczną czułością śledził każdy ruch starca, a gdy ten wysiadł i stanął na ziemi, przysunął się do niego bliziutko i podał mu ramię z taką pewnością siebie, z takim uśmiechem dziecięcej poufałości zaglądał mu w oczy, że szmer podziwienia przebiegł tłumy. Srogi hrabia, ów postrach powszechny, widocznie wcale nie był postrachem dla wnuka, nie budził w nim nawet uczucia nieśmiałości.
— Mocniej, mocniej — mówił mały lord — niech dziadunio dobrze się na mnie oprze. Ach! jakże oni wszyscy serdecznie witają dziadunia — dodał, gdy ujrzał tłumy ludzi, kłaniające się z uszanowaniem i życzliwością. Każdy uśmiechał się na widok wdzięcznej twarzyczki dziecka.
— Zdejm kapelusz, chłopcze — odezwał się hrabia — oni ciebie tak witają, ukłoń się.
— Mnie! — zawołał Cedryk z podziwieniem i cały zarumieniony zdjął żywo kapelusik.
Jasne pukle włosów rozsypały się na skronie i czoło jego, on szedł wolno, prowadząc ciągle z uwagą i ostrożnością dziadka, uśmiechał się i kłaniał z wdziękiem na wszystkie strony.
— Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność! rośnij zdrowo i szczęśliwie — ozwał się głos sędziwej kobiety, która pierwsza powitała jego matkę; za nią inne jedna po drugiej powtarzały:
— Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność!
— Dziękuję paniom, bardzo dziękuję — odpowiadał Cedryk i wszedł z dziadkiem do kościoła, w uroczystem milczeniu zasiadł obok niego w paradnej ławce, wysłanej kobiercami, poduszkami i położył przed sobą książeczkę do nabożeństwa. Rzuciwszy wzrokiem dokoła, z przyjemnością wielką obaczył mateczkę swoję, siedzącą po drugiej stronie kościoła, w takiem miejscu, że mogli spoglądać na siebie. Ona nieznacznie skinęła głową, uśmiechnęła się do niego, on jej uśmiechem odpowiedział, potem siedział spokojnie i modlił się na książeczce.
Cedryk lubił bardzo muzykę, nieraz śpiewał z matką różne piosenki, a w kościele, gdy śpiewano hymny, zawsze należał do chóru pobożnych. I teraz, jak tylko rozpoczęły się śpiewy, podniósł natychmiast miły i wdzięczny swój głosik, jak ptaszyna, co śpiewa na chwałę Bożą. Duże oczy pełne wyrazu podniósł w górę, rączki złożył pobożnie, śpiewał z uczuciem, z zapałem, wyglądał jak aniołek z obrazów włoskich mistrzów. Promienie słońca, wpadające przez okno świątyni, oblewały blaskiem złocistym piękną twarzyczkę, jasne pukle włosów, tworzyły jakby aureolę dokoła główki dziecka. Matka patrzała nań z uczuciem nieopisanej miłości, usta jej szeptały modlitwę gorącą o pomyślność ukochanego synka, a w modłach tych błagała przedewszystkiem Boga, aby wielki majątek, który tak niespodzianie spadł na niego, nie zmienił na złe jego duszy.
— O, Cedrusiu mój — mówiła do niego wczoraj właśnie, żegnając go na dobranoc — o, Cedrusiu, chciałabym jaknajprędzej być starą i doświadczoną, ażebym umiała dawać ci dobre rady. Dziś tyle tylko powiedzieć potrafię: synu, bądź dobry, kochający, szczery, myśl więcej o bliźnich, niżeli o sobie. Kto kocha bliźnich, nigdy im krzywdy nie wyrządzi, lecz przeciwnie, o ile może, stara się dobrze czynić. Człowiek, zajmujący stanowisko wysokie, jakie ma być kiedyś i twoim udziałem, posiada możność czynienia wiele dobrego; nie zapomnij o tem nigdy, synku kochany, a będziesz szczęśliwy.
Chłopczyk powtórzył te słowa matki dziadkowi, gdy powrócił do zamku.
— A ja powiedziałem Kochańci — dodał — że będę się starał naśladować we wszystkiem dziadunia, wówczas będę pewnie dobry i szczęśliwy.
— I cóż ona na to odrzekła? — spytał hrabia z pewnym niepokojem.
— Mówiła, że mam słuszność i że dobry przykład zawsze potrzeba naśladować.
Starzec przypomniał sobie te słowa w tej chwili, i z pod firanki purpurowej o frenzlach złocistych, zdobiącej jego ławkę, raz po raz spoglądał na miłą, łagodną twarz młodej kobiety, która była żoną jego syna; potem przenosił wzrok na twarzyczkę dziecka, siedzącego obok niego: obie te twarze były tak podobne do siebie. Trudno było określić uczucia hrabiego, miały w sobie dużo goryczy, a jednak w duszy jego budziły się niekiedy i słodsze, miększe poruszenia.
Po ukończeniu nabożeństwa znowu mnóstwo ludzi zebrało się przed kościołem, by ujrzeć wychodzących dziada i wnuka. Obaj zbliżali się już do powozu, gdy człowiek lat średnich wysunął się z ciżby i z pewnem wahaniem podszedł do nich. Na bladej, wychudłej jego twarzy znać było ślady choroby.
— Aha! Hugon — rzekł stary hrabia.
Cedryk odwrócił się z żywością, słysząc to nazwisko i zawołał:
— Ach, to pan Hugon!
— Chce zapewne przypatrzeć się bliżej przyszłemu dziedzicowi — mówił hrabia z lekkim odcieniem szyderstwa.
— Za pozwoleniem waszej Dostojności — odezwał się człowiek ów wzruszonym głosem — chciałbym podziękować młodemu mojemu dobroczyńcy. Lord Fautleroy był tak dobry, że się wstawił za mną.
Poczciwy dzierżawca nie wyobrażał sobie zapewne, że tym dobroczyńcą, którego on wraz z rodziną błogosławił, był taki mały chłopczyna; dziwne go rozrzewnienie ogarnęło, gdy napotkał to wejrzenie dziecinne, taką prostotą tchnące. Mały lord przypominał mu własne jego dzieci, widocznie ani się domyślał swej wielkości i znaczenia w świecie.
— Nieskończenie wdzięczny jestem waszej Dostojności, dziękuję najpokorniej... — mówił dzierżawca.
— O, niema za co, ja przecież tylko list napisałem — odparł Cedryk — dziadunio go podyktował, on taki dobry. Jakże się ma żona pańska?
Hugon nie słyszał nigdy w życiu, aby kto hrabiego nazwał dobrym, zmieszał się w pierwszej chwili.
— Żona moja znacznie jest zdrowsza — rzekł wreszcie — odkiedy się uspokoiła, zaczęła przychodzić do zdrowia. Zgnębiona była temi okropnemi kłopotami, teraz z łaski waszej Dostojności już się nie gryzie.
— Cieszę się niezmiernie — mówił chłopczyk — dzięki Bogu, że dzieci szczęśliwie przebyły szkarlatynę, to taka okropna choroba! Dowiedzieliśmy się o tem od pana rektora. A widzi pan — dodał, zbliżając się i głos zniżając — dziadunio nie może słyszeć bez wzruszenia o chorych dzieciach, bo on swoje wszystkie stracił i teraz tylko mnie jednego ma na świecie. Mój tatuś był jego rodzonym synem.
Hugon stał, jak na szpilkach. Chłopczyk mówił wprawdzie półgłosem, lecz nie tak cicho, aby go hrabia nie słyszał; poczciwy dzierżawca wyobrażał sobie, jakiego wrażenia doznawać musiał w duszy dumny magnat, podczas gdy wnuk tak śmiało przypisywał mu współczucie dla dzieci jakichś nędzarzy, chorujących na szkarlatynę. I w rzeczy samej, hrabia słuchał pilnie i ani słowa nie stracił z przemowy dziecka. Oczy jego jak żarzące węgle błyszczały z pod brwi krzaczastych.
— No cóż, Hugonie — odezwał się wreszcie ze szczególniejszym uśmiechem — wy wszyscy dotychczas mieliście o mnie całkiem inne wyobrażenie. Dopiero lord Fautleroy poznał się na mnie. Kto zechce dokładną wiadomość powziąć o mojej wartości, niech się uda do mego wnuka. No, siadaj, chłopcze.





XVIII.

Cedryk żwawo wskoczył do powozu i znowu jechali przez łąkę zieloną, już zbliżali się do bramy parku, a jeszcze ów zagadkowy uśmiech błądził na ustach hrabiego. Uśmiech ten i dni następnych ukazywał się coraz częściej na jego twarzy i rozjaśniał ją prawie, usuwając zwykły wyraz ponurej, gorzkiej niechęci. Towarzystwo małego lorda dziwnie dobroczynny wpływ wywierało na starca; samotność, podagra, opuszczenie, dotkliwie mu się już uczuć dawały w chwili, gdy dziecko to przybyło do zamku. Nie jest to wcale rzecz przyjemna siedzieć samemu od rana do wieczora, chociażby w najparadniejszej komnacie, z nogą bolącą, opartą na poduszce, nie widzieć przy sobie życzliwej twarzy; bo hrabia wiedział o tem doskonale, że słudzy, na których zrzędził i gderał ustawicznie, nie mogą mieć przychylności dla niego. A i goście, jeśli go odwiedzali kiedyniekiedy, nie czynili tego przez przyjaźń, tylko przez wzgląd na jego bogactwa i znaczenie w kraju, hrabia rozumiał to dobrze.
Póki był zdrowszy, silniejszy, podróżował po świecie, przenosił się z miejsca na miejsce, szukając rozrywek, które nie zawsze znaleźć się dały. Lecz gdy wiek i choroba przykuły go do fotela, zamknął się w swojej bibliotece z książkami i dziennikami. Czytanie jednak przykrzyło mu się często i wówczas „Ciężar życia,“ jak mówił, zanadto go przytłaczał. Dnie wlokły się bez końca, bezsenne noce wydawały mu się jeszcze dłuższe, gorycz zalewała serce, coraz nieznośniejszy się stawał dla otoczenia swego, a niecierpliwość i zrzędzenie nie przynosiły ani ulgi ani rozrywki.
Cedryk podobał mu się najpierw z urody powierzchownej; gdyby nie był taki ładny, tak dobrze ułożony, możeby dziadek i nie zwrócił uwagi na przymioty serca i duszy tego niepospolitego dziecka, byłby się odrazu zniechęcił do niego i trzymał w oddaleniu od siebie. Ale podbił go wdzięk wrodzony wnuka, ślady starannego wychowania, widoczne w każdem jego słowie, w każdym ruchu, dopełniły reszty; im bliżej poznawał chłopczyka, tem więcej go uderzała ta roztropność, pojętność, połączona z prostotą i dziecinną niewiadomością wszystkiego, co się tyczyło nowego stanowiska jego w świecie. Pochlebiało to dumie starca, bo sobie wyobrażał, że te niezwykłe zalety są skutkiem wysokiego rodu i krwi szlachetnej. Nie zdając sobie sprawy z tego, co się działo w jego duszy, hrabia zaczął się przywiązywać do dziecka, które nawzajem okazywało mu tyle serdecznego uczucia. Nie litość wcale nim powodowała, gdy oddał los Hugona w ręce wnuka, ale miłą mu była myśl, że ten wnuk pozyska zawczasu przychylność ogólną. Dla tej samej przyczyny pojechał z nim do kościoła. Wiedział, jakie wrażenie wywoła widok pięknego chłopaczka o jasnych kędziorach i dużych oczach, pełnych łagodnego wdzięku; nie wątpił, że każdy, spojrzawszy tylko na niego, wykrzyknie zaraz: „wykapany ojciec!“ A pamiętał także doskonale, jak niegdyś o najmłodszym jego synu szeptano, gdy ukazywał się razem ze starszymi: „ten jeden na pana wygląda.“ Hrabia Dorincourt był dumny, wyniosły i dumę swą jedynie zadowolnić pragnął, przedstawiając urodziwego wnuka ludności okolicznej w kościele.
Parę dni przedtem odbyła się pierwsza próba konnej jazdy na skarogniadym kucyku; hrabia o podagrze zapomniał, tak był zachwycony odwagą Cedryka. Chciał być obecnym przy tej pierwszej lekcyi i na rozkaz jego groom Wilkins przyprowadził ładnego konika o błyszczącej sierści i rozwianej grzywie przed okna biblioteki. Starzec widział nieraz, jak dzieci, posadzone pierwszy raz na grzbiecie konia, krzyczały ze strachu w niebogłosy i niełatwo dawały się uspokoić; ciekawy też był niezmiernie, jak się zachowa wnuk jego w tej okoliczności.
Niedługo pozostawał w niepewności. Cedryk śmiało przystąpił do kucyka, chociaż ten dość żwawo kręcił łebkiem i grzebał nóżką, potem z wesołym okrzykiem wskoczył na siodło z pomocą Wilkinsa. Groom wziął za uzdeczkę konia i przeprowadził go kilka razy tam i napowrót przed oknami.
— A toż zuch mały, co się zowie! — opowiadał w parę godzin później Wilkins Tomaszowi — tak dzielnie siedział na siodle, że i starszy nie potrafiłby lepiej. „Czy ja prosto się trzymam, Wilkinsie?“ pytał „widziałem jeźdźców w cyrku, zawsze się tak ślicznie, prosto trzymają.“ A ja na to: wasza Dostojność tak prościuteńko się trzyma, jak strzała. On się roześmiał i powtarzał raz po raz: „Jak strzała! Jak strzała będę się trzymał. Pilnuj, Wilkinsie, jak tylko się zgarbię, zaraz powiedz, a zaraz wyprostuje się znowu, jak strzała!“
Lecz taka jazda na koniu, prowadzonym za uzdę przez masztelarza, uprzykrzyła się wkrótce Cedrykowi.
— Czy jabym nie mógł sam trochę pojechać? — odezwał się, spoglądając błagalnie na dziadka, który siedział przy oknie i nie spuszczał go z oczu — ten chłopczyk z Piątej Alei sam jeździł, i prędzej daleko, cwałem, galopem, to tak ślicznie!
— Ho ho! tobie się zdaje, że to tak łatwo jeździć cwałem i galopem — odrzekł hrabia.
— Chciałbym poprobować.
Hrabia skinął na Wilkinsa, ten podał Cedrykowi uzdeczkę, sam wskoczył na swojego konia, i na powtórny znak hrabiego oba wierzchowce puściły się lekkim kłusem. Przekonał się chłopczyk, że to nie była rzecz tak łatwa, jak mu się wyobrażało.
— Ach.. achach! jak to trzęsie! — wołał — czy i ciebie tak... tak trzę...sie, Wilkinsie?
— To tak tylko z początku, mylordzie — uspokajał Wilkins — trzeba się przyzwyczaić. Niech wasza Dostojność podniesie się trochę na strzemionach.
— Pod... podnoszę się i.. nie nie po.. pomaga.
Podnosił się rzeczywiście, lecz niezbyt wprawnie, to też podskakiwał na siodle i opadał raz po raz, co niezbyt miłe sprawiało mu wrażenie. Policzki jego pałały, pocił się i oddech chwytał, ale siedział prosto na siodle i nie zatrzymał konika. Starzec powstał, wychylił się z okna i patrzał za nim, aż póki obaj jeźdźcy nie znikli wśród drzew alei. Gdy po kilku minutach powrócili, Cedryk jechał na przedzie, twarzyczkę miał rozognioną, usta zaciśnięte, lecz nie stracił fantazyi i kłusował dzielnie, wyprzedzając Wilkinsa.
— Stój! — zawołał hrabia — gdzieżeś podział kapelusz?
Wilkins dotknął prawą ręką własnego kapelusza i rzekł w zastępstwie małego lorda:
— Spadł na zakręcie alei, jego Dostojność nie chciał się zatrzymać i kapelusz pozostał na ziemi.
— Jak na pierwszy raz — mówił hrabia z odcieniem tryumfu do masztelarza — lord Fautleroy nieźle się popisał, nie boi się konia.
— O, nic a nic się nie boi — odpowiedział Wilkins — mnie się zdaje, że lord Fautleroy niczego się nie obawia. Już ja niejednego małego panicza uczyłem jeździć konno, ale takiego zucha, jak jego Dostojność, nigdy jeszcze nie widziałem.
— Musiałeś się zmęczyć — rzekł hrabia do Cedryka — może odpoczniesz teraz?
— Trochę się zmęczyłem — odrzekł chłopczyna — bo to okropnie trzęsie, nie wiedziałem, że to tak trzęsie; ale już odpocząłem i pojadę po kapelusz.
Gdyby kto chciał był nauczyć Cedryka, jak ma postępować, aby się przypodobać hrabiemu, nie mógłby z pewnością obmyślić lepszych środków od tego, co chłopczyk czynił poprostu, idąc za popędem wrodzonego swego usposobienia. Podczas gdy mały jeździec, zawróciwszy kucyka, puszczał się znowu kłusem po kapelusz, na pomarszczonej twarzy hrabiego przemknął rumieniec, a w oczach jego błysnęła taka radość, jakiej nie spodziewał się już doznać w życiu. Stał nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w stronę, gdzie znikła pomiędzy drzewami jasna główka chłopczyny, niecierpliwie wyglądał jego powrotu. Po chwili tętent kopyt końskich oznajmił jeźdźców, Cedryk i teraz jechał przodem, z pałającą twarzyczką, z rozwianemi jasnemi włosami, galopem puścił kucyka, Wilkins trzymał w ręku kapelusz;
— A co! — wołał mały lord zadyszany, zatrzymując się przed oknem — jechałem i kłusem, i galopem. Nie tak dobrze, jak ten chłopczyk z Piątej Alei, ale jechałem przecież, a na drugi raz będzie lepiej.
Od tej pory codziennie prawie Wilkins siodłał kucyka i towarzyszył Cedrykowi, który coraz dalsze wycieczki odbywał w okolicy, kłusem i galopem przemykał po alejach parku i poblizkich łąkach. Dzieci dzierżawców wybiegały na drogę i przypatrywały się pięknemu małemu jeźdźcowi, a ten pozdrawiał je uprzejmym uśmiechem i kapelusikiem powiewał na wszystkie strony, może nie po hrabiowsku, lecz z nieporównanym wdziękiem.





XIX.

Z dniem każdym wzrastała przyjaźń wzajemna dziadka z wnukiem i ten ostatni utwierdzał się coraz więcej w pochlebnem mniemaniu o doskonałościach sędziwego pana; widział w nim zawsze najzacniejszego, najszlachetniejszego męża na ziemi. A hrabia ze swojej strony usiłował odgadywać życzenia małego lorda i nieustannie obsypywał go tak hojnemi darami, że bez przerwy prawie z jednego zdumienia i zachwycenia przechodził w nowe. Taka metoda wychowawcza byłaby dość niebezpieczna z innemi dziećmi tego wieku, lecz dla Cedryka nie miała złych skutków.
Może zresztą i najlepsze skłonności nie ustrzegłyby go od zgubnych wpływów, gdyby matka nie czuwała nad nim tak troskliwie i roztropnie. Ale chłopczyk codziennie przepędzał z nią kilka godzin, zwierzał się przed nią i rad jej słuchał, a powracając do zamku, chował w serduszku słowa, które tam dobre ziarna krzewiły i chroniły od złego.
Jedna wszakże okoliczność zakłócała szczęście Cedryka i myśl jego zaprzątała często, chociaż przed matką nawet się z tem nie wydawał. Zanadto był roztropny i uważny, ażeby go to nie uderzyło niemile, że dziadek unikał starannie spotkania się z jego mateczką. Często odwoził go do bramy willi, ale sam nigdy z nim nie wysiadł; gdy wychodzili z kościoła, pozwalał mu rozmawiać z matką w kruchcie, a nawet towarzyszyć jej do domu, ani razu jednak nie przyłączył się do nich. Pomimo to, codziennie z wyraźnego rozkazu hrabiego kosze przepysznych kwiatów i owoców odnoszono z zamku do willi, a wszystkie potrzeby młodej kobiety były zaopatrywane hojnie, nawet zbytkownie. Ubliżałoby to dumie hrabiego, gdyby synowa jego, matka lorda spadkobiercy, nie miała stosownych do swego stanu wygód i dostatków.
W parę tygodni po owej pierwszej bytności w kościele Cedryk wybierał się do matki i zdziwił się nieco, gdy zastał przed gankiem, zamiast dużego powozu odkrytego, którym jeździł zwykle z dziadkiem, małą, śliczną karetkę, zaprzężoną w jednego, przepysznego białego konia.
— To podarunek dla matki od ciebie, chłopcze — powiedział hrabia, który go wyprowadzał na ganek — nie powinna chodzić piechotą, powozik jej się przyda. Stangret Will będzie na jej rozkazy; ale pamiętaj, że to ty dajesz matce ten zaprząg.
Radość małego lorda była tak wielka, że od zmysłów prawie odchodził i urywanemi, bezładnemi wyrazami dziękował dziadkowi. Przez całą drogę dziwne myśli plątały się w jego główce: czemuż ten dziadek, tak wspaniałomyślny dla ukochanej jego mateczki, nie chciał się do niej zbliżyć? Zagadka trudna do rozwiązania!
Pani Errol zrywała róże w ogrodzie, gdy karetka zajechała przed ganek. Cedryk wyskoczył i rzucając jej się na szyję, wołał z uniesieniem.
— Kochańciu! czy ty wiesz, ta karetka, ten konik, to dla ciebie! On powiedział, że to ja ci daruję, że to odemnie taki przepyszny podarunek! Będziesz mogła jeździć wszędzie, gdzie zechcesz.
Był taki rozradowany, że matka nie miała serca popsuć tego szczęścia, chociaż niezbyt jej było przyjemnie przyjmować dary z rąk człowieka, który jej taką niechęć okazywał. Ponieważ jednak postanowiła nie otwierać oczu dziecka przedwcześnie, musiała rada nie rada uledz naleganiom Cedryka, wsiadła z nim razem do karetki, zabierając w fartuszku świeżo zerwane róże i objechali wioskę do koła. A chłopczyk przez cały czas ust nie zamykał, unosił się nad dobrocią, szlachetnością, nad cnotami dziadka, każdy czyn jego, każde słowo, umiał przedstawić w takiem świetle, że matka, słuchając tych opowiadań, nie mogła powstrzymać uśmiechu i łez rozrzewnienia. Przyciskała do łona to dziecko poczciwe i cieszyła się, że w niewinności swojej nie dostrzegało wcale złego i umiało pozyskać nawet oschłe serce samolubnego starca, który dotąd nikogo nie kochał i nie był przez nikogo kochany.





XX.

Dnia pewnego Cedryk przejeżdżał obok szkoły w chwili, gdy dzieci z niej wychodziły. Spostrzegł pomiędzy niemi małego kalekę, Janka Hartle’a, uparł się więc koniecznie, ażeby zsiąść z konia, jego na swojem miejscu posadzić i odwieźć do domu.
— Nie dał się w żaden sposób przekonać — mówił Wilkins, opowiadając później w stajni to zdarzenie — chciałem Janka na swoim koniu posadzić, ale mylord powiedział, że mój koń zaduży dla niego, że Jankowi daleko wygodniej będzie na kucyku. Nie było rady, musiałem chłopca usadowić na siodle, a mylord szedł pieszo obok niego, obie ręce wsunął w kieszenie, czapeczkę włożył na bakier i rozmawiał z Jankiem, pogwizdując wesoło. Gdyśmy tak zajechali przed domek matki chłopaka, ta wybiegła zdziwiona i zaczęła się kłaniać aż do ziemi. A mylord zdjął przed nią czapeczkę, jakby przed wielką jaką panią i mówił:
— Odwiozłem pani syna, bo widzę, że mu ciężko chodzić o kiju. Poproszę dziadunia, żeby mu kazał zrobić porządne kule, będzie mu pewnie wygodniej. Możecie sobie wyobrazić co się działo z biedną kobieciną, zupełnie języka w gębie zapomniała.
Wilkins miał obowiązek zdawać sprawę hrabiemu ze wszystkiego, co się działo podczas konnych przejażdżek z małym lordem; wspomniał więc i o tem zdarzeniu, ale dość ostrożnie, w obawie, aby się hrabia nie rozgniewał. Lecz ten przeciwnie śmiać się zaczął, zawołał Cedryka, kazał sobie wszystko ze szczegółami opowiedzieć i przez cały czas uśmiech z ust jego nie schodził.
W kilka dni potem paradny powóz hrabiego zatrzymał się przed domkiem wdowy Hartle. Lord Fautleroy wysiadł, trzymał na ramieniu, jakby strzelbę, dwie lekkie i mocne kule, na urząd zrobione.
— Dziadunio kazał się pani kłaniać — rzekł do kobiety, która wybiegła na jego spotkanie — i przysyła dla syna pani te kule. Bardzo nam będzie przyjemnie, i mnie, i dziaduniowi, jeśli biednemu chłopcu jaką ulgę przyniosą.
Powróciwszy do powozu, w którym hrabia na niego czekał, rzekł z prostotą:
— Powiedziałem tej kobiecie, że dziadunio kazał się jej kłaniać; bo dziadunio musiał o tem zapomnieć, nieprawdaż?
Dostojny hrabia rozśmiał się znowu na odpowiedź, Cedryk wziął to za znak potwierdzenia. W kilka dni po tej przejażdżce, mały lord napisał długi list do starego przyjaciela swego, pana Hobbes’a. Zaniósł brulion hrabiemu, prosząc go, ażeby przeczytał i myłki poprawił.
— Nie umiem jeszcze pisać porządnie — mówił — a nie chciałbym listu posyłać z myłkami. Niech dziadunio będzie łaskaw ołówkiem poprawi, przepiszę na czysto i będę spokojny.
Hrabia znalazł w rzeczy samej parę omyłek pisowni, parę wyrażeń z gramatyką niezgodnych; po poprawieniu list brzmiał, jak następuje:
„Kochany panie! Przyrzekłem panu donieść o moim dziaduniu. Jest to ze wszystkich hrabiów na świecie najlepszy. Bo też bardzo a bardzo się pan mylił, wyobrażając sobie, że hrabiowie są źli i niegodziwi; niesłusznie ich pan nazywał tyranami. Dziadunio nie jest wcale tyranem. O, cóżbym dał za to, żeby go pan mógł poznać bliżej i przyjacielem jego zostać. Biedny dziadunio ma podagrę, noga boli go bardzo, ale on taki cierpliwy! Codzień go więcej kocham i każdy musiałby pokochać człowieka tak dobrego, co nigdy o sobie nie myśli, tylko o tem, żeby innym przyjemność sprawić. A jaki rozumny i uczony! o co nie zapytać, wszystko wie i wytłómaczyć umie rzecz każdą. Podarował mi konika, a mamie śliczną karetkę. Mam trzy pokoje pełne przepysznych książek i zabawek. Zamek jest ogromny, możnaby w nim zabłądzić. Wilkins mi mówił, (Wilkins, to mój masztalerz) że tu są więzienia w starych lochach. Park także piękny bardzo. Drzewa stare, ogromne, pełno po gąszczach danieli, jeleni, królików i rozmaitych zwierząt. Dziadunio jest niezmiernie bogaty, lecz nie wbija go to w pychę, chociaż pan sobie wyobrażałeś, że każdy hrabia musi być dumny, nadęty i nieprzystępny. Lubię bardzo jeździć z dziaduniem po okolicznych wioskach; ludzie tu tacy grzeczni, wszyscy się kłaniają, kobiety mówią: „niech Bóg błogosławi,“ a to tak przyjemnie, jak gdyby się było ciągle pośród dobrych znajomych i przyjaciół. Umiem j konno jeździć; z początku trzęsło mnie okropnie, ale się przyzwyczaiłem. Jest tu jeden biedny dzierżawca, nie miał czem opłacić dzierżawy, lecz dziadunio go od opłaty uwolnił, a pani Millon, gospodyni, sama mu odnosi mięso i wino dla chorej żony i dzieci. Radbym z panem się zobaczyć i obszerniej pogawędzić. Żal mi także bardzo, że Kochańcia nie mieszka razem z nami na zamku, ale cóż robić, kiedy to być nie może. Niech pan mi odpisze jaknajprędzej,

serdeczny przyjaciel
Cedryk Fautleroy.“
„PS. Więzienia, o których wspominałem, są próżne, dziadunio nie zamykał w nich nigdy nikogo, niech się pan nie boi. On taki dobry, wszyscy go tak kochają.“

— Zawsze ci tęskno za matką? — spytał hrabia po odczytaniu tego listu.
— O, tęskno — odpowiedział chłopczyk — ciągle o niej myślę — tu przysunął się do hrabiego i kładąc poufale rączkę na jego kolanie, zapytał niespodzianie — a dziadunio nie myśli czasem o Kochańci?
— Nie znam jej wcale — odburknął starzec sucho.
— Ja to wiem — mówił mały lord — i to mnie właśnie dziwi. Ona mi kazała przyrzec, że nie będę dziaduniowi pytań zadawał... więc już nic nie powiem, ale... myśleć o tem muszę i przykrość mi to sprawia. Nie chcę złamać słowa, nie pytam o nic, mateczka powiada, że inaczej być nie może. Co wieczór, nim się spać położę, staję przy oknie i patrzę: tam za drzewami, daleko, błyszczy światełko. To ona je zapala i stawia w tem miejscu, żebym mógł zobaczyć przed zaśnięciem, że ona pamięta o mnie, a choć to tak daleko, wiem nawet, co ona tam mówi, jakgdybym słyszał.
— Cóż ona mówi? — spytał hrabia.
— Mówi: śpij spokojnie, mój synku drogi, niech Bóg nad tobą czuwa i strzeże ciebie tej nocy. Bo ona zawsze tak mówiła, gdyśmy razem mieszkali. Rano znów, po przebudzeniu, ściskała mnie na dzień dobry i powtarzała toż samo z małą odmianą: Wstawaj, synku kochany, niech cię Bóg strzeże przez dzień cały. Otóż, widzi dziadunio, dla tego to mi się nigdy nic złego nie zdarza, ani w dzień, ani w nocy.
— Zapewne, zapewne — mruknął hrabia i umilkł. Ściągnął brwi chmurnie i tak długo, tak pilnie wpatrywał się w chłopczyka, że ten miał wielką ochotę zapytać, o czem też dziadunio rozmyśla?





XXI.

Hrabia Dorincourt rozmyślał teraz często o takich rzeczach, które mu dawniej nie przychodziły wcale do głowy, a wszystkie te nowe myśli miały pewien związek z wnukiem. Duma była uczuciem najpotężniejszem w jego duszy; Cedryk tę dumę zadowalniał zupełnie. Życie nabrało dlań teraz uroku, z przyjemnością pokazywał ludziom tego wnuka, ze wszech miar godnego wysokiego stanowiska, które zajmował. Tryumf to był prawdziwy, dotychczas bowiem wstydzić się musiał przedstawicieli swojego rodu, własnych swych synów. Mały lord Fautleroy wynagradzał mu dawniejsze zawody i zgryzoty, przynosił pociechę i serce napełniał nadzieją.
Myślał o przyszłości, snuł plany rozmaite, nieraz też mimowoli w tajnikach jego duszy budził się żal, że długie życie zmarnował, że nie umiał być użytecznym i postępowaniem swojem nie zasłużył w rzeczy samej na to dobre mniemanie, jakie miał o nim łatwowierny wnuczek. Doznawał przykrości dotkliwej na samo przypuszczenie, coby ten wnuk powiedział, gdyby mu kto odkrył całą prawdę, gdyby doszło np. do uszu jego, że uwielbiany dziadek nazywany był powszechnie samolubem, złośnikiem, że przez lat wiele niczyjej życzliwości nie zjednał, a o nienawiści wszystkich otaczających wiedział i nie dbał o to wcale. A jednak czuł, jak ciężkoby mu było utracić szacunek i przywiązanie tego dziecka i na samą myśl o tem dreszcz lekki przejmował go od stóp do głowy. Zapominał o podagrze, o bólu w nodze i lekarz zauważył z podziwieniem korzystną zmianę w stanie zdrowia dostojnego swego pacyenta. Pochodziło to ztąd zapewne, że mniej był zajęty swoją chorobą, swojemi cierpieniami i nie tak się nudził.
Pewnego rana dzieci z poblizkiej wioski zaciekawione były niezwykłym widokiem. Obok Cedryka, jadącego na skarogniadym kucyku, zamiast Wilkinsa ukazał się jeździec okazały, którego oddawna nikt na koniu nie widział. Był to hrabia Dorincourt we własnej osobie, trzymał się jeszcze nieźle na przepysznym szpakowatym wierzchowcu i czoło miał znacznie rozpogodzone. Wybierając się na zwykłą konną przejażdżkę, chłopczyk powiedział z odcieniem smutku:
— Tak lubię konno jeździć, a przykro mi dziadunia samego zostawiać w tym ogromnym, pustym zamku. Jaka szkoda, że dziadunio nie jeździ ze mną!
I wnet zawrzało na zamku i w stajniach, z ust do ust pośród zdumionej służby przebiegał rozkaz hrabiego, od lat kilku niesłyszany:
— Niech osiodłają Selima!
Odtąd codziennie prawie siodłano Selima i ludność okoliczna przywykła widzieć sędziwego pana na siwym, ogromnym rumaku, obok skarogniadego kucyka, na którym mały lord paradował. Podczas tych przejażdżek po polach i łąkach zielonych dwaj jeźdźcy mieli dość czasu na poufną rozmowę. Hrabia dowiedział się wielu szczegółów zajmujących o Kochańci, o jej upodobaniach i sposobie życia. Cedryk szczebiotał nieustannie, hrabia zazwyczaj milczał, słuchając pilnie i wpatrując się w ożywioną twarzyczkę wnuka. Czasem go zachęcał, aby sprobował galopa; chłopczyk puszczał się żwawo, odważnie, siedząc prosto na siodle, jak struna, a hrabia spoglądał za nim rozpromienionym wzrokiem, na twarzy jego malowała się radość i duma. Mały jeździec powracał, unosząc w górę kapelusik z piórem, wydając okrzyki tryumfu, obaj wówczas, i dziadek i wnuk, serdecznie z siebie byli zadowoleni.
Hrabia, jak wspomnieliśmy przed chwilą, chętnie słuchał opowiadań Cedryka o matce i zaczynał coraz lepiej poznawać tę synową swoję, o której przedtem nic wiedzieć nie chciał. Dowiedział się, że młoda kobieta nie pędziła w swej samotni bezczynnego życia, lecz umiała się stać użyteczną. Ubodzy i chorzy znali ją i kochali, bo gdzie tylko nędza lub choroba dała się we znaki, tam pewnie ładna karetka zatrzymywała się przed drzwiami i młoda pani w żałobie niosła cierpiącym pomoc i pociechę.
— O, jak ją wszyscy błogosławią! — mówił Cedryk — dzieci cieszą się i uśmiechają do niej, jak tylko ją zdaleka obaczą. Ona je wszystkie zna po imieniu, starsze dziewczynki zbiera u siebie, uczy szycia i różnych robót. Kochańcia powiada, że teraz jest bogata, nic nie potrzebuje, więc może pomagać uboższym, a to jest dla niej największe szczęście.
Dumny hrabia Dorincourt z przyjemnością przekonał się, ujrzawszy zdaleka w kościele matkę Cedryka, że miała powierzchowność ujmującą, ułożenie pełne wdzięku, jednem słowem, że wyglądała na panią i byłaby na miejscu, nawet na książęcym dworze. Teraz znów miło mu było słyszeć, że i postępowanie jej godnie odpowiadało wysokiemu stanowisku, które zajmowała tu jako matka spadkobiercy. Kochali ją ubodzy i błogosławili, jak zwykli błogosławić dobroczynne i miłosierne wielkie panie, pochlebiało to dumie starca, inne względy mniej u niego ważyły.
A obok tych uczuć życzliwych zawsze odzywała się w duszy jego niechęć dla tej kobiety, zazdrościł jej gorącej miłości dziecka, którego serce niewinne i kochające pragnąłby zagarnąć wyłącznie dla siebie. Nie mógł się jednak łudzić, przywiązanie Cedryka do matki było tego rodzaju, że walczyć z nią w jego sercu było niepodobieństwem i to właśnie gniewało hrabiego. Raz podczas przejażdżki konnej zatrzymali się na wierzchołku pagórka, zkąd odsłaniał się rozległy widok na okoliczne wioski i pola.
— Czy ty wiesz — rzekł hrabia, wskazując szpicrutą na ten krajobraz dokoła — że to wszystko, co tu widzisz, te ziemie, te lasy, te wioski, moją są własnością.
— Wszystko! — zawołał chłopczyk — to ogromny majątek dla jednej osoby.
— Moje dobra — mówił hrabia — rozciągają się dalej jeszcze, zajmują obszary ziemi, których ztąd dojrzeć nie można, nie potrafiłbyś zliczyć wiosek, pól, lasów. A czy ty wiesz — dodał z naciskiem — że wszystko to kiedyś do ciebie należeć będzie.
— Do mnie? — wykrzyknął chłopczyk głosem, w którym przebijało coś nakształt przestrachu.
— Tak, do ciebie.
— Kiedyż to będzie, dziaduniu?
— Po mojej śmierci — rzekł starzec.
— O, dziękuję! Nie chcę ja mieć tych bogactw, wolę, żeby dziadunio żył i nie umierał nigdy.
— Ba! zawsze ty dłużej odemnie pożyjesz. Zresztą, i tak przecież, gdy dorośniesz, będziesz mógł i za życia mego używać majątku, który masz odziedziczyć po przodkach.
Zamyślił się Cedryk. Długo wpatrywał się w milczeniu w okolicę, oświetloną w tej chwili promieniami zachodzącego słońca. Wspaniale wyglądały rozległe pola, zbożem pokryte, ukwiecone łąki, lasy ciemniejące w oddali, a bliżej znów wspaniały park, o cienistych alejach, zamek wyniosły, strzelający w niebo wieżycami, basztami; Cedryk patrzał na wszystkie strony, w końcu westchnął i rzekł:
— Przypomniałem sobie, co mówiła Kochańcia.
— Cóż takiego? — spytał hrabia.
— Mówiła, że niełatwo być bogatym, bo kto ma dużo pieniędzy, zwykle zapomina o uboższych bliźnich, staje się samolubem, a to źle bardzo. Ja zaraz wspomniałem o dziaduniu, który jest taki dobry, pomimo swoich bogactw i ciągle o bliźnich myśli. Ona powiedziała, że na nieszczęście nie wszyscy tak postępują, dużo jest bogaczów złych, chciwych, samolubów, a to bardzo smutno, bo kto ma bogactwo, może zrobić wiele dobrego i wielu bliźnich uszczęśliwić, więc ciężko grzeszy, jeśli tego nie uczyni. I oto dlatego tak się zamyśliłem, bo i ja kiedyś, gdy zostanę panem takich ogromnych włości, wielkie też obowiązki mieć będę względem bliźnich.
— To dobrze, chłopcze, że tak myślisz — mruknął hrabia — obyś lepiej te obowiązki spełniał odemnie i był godniejszym wysokiego swego stanowiska. A teraz wracajmy do domu.
Obaj jechali w milczeniu. Hrabia czuł się dziwnie wzruszonym, chociaż nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego, co się z nim działo. Nie rozumiał, za co tak pokochał to dziecko, dlaczego tak gorąco pragnął przywiązania jego. Ale uczucie to owładnęło nim całkowicie, miało dlań urok niewypowiedziany, tem większy, że starzec ten nigdy, nikogo nie kochał.
— Stary szaleniec ze mnie — mówił sobie w duszy — zadurzyłem się w malcu, bo nic lepszego nie miałem do roboty.
Hrabia nie rozumiał, a może przyznać nie chciał, że tym urokiem potężnym, który go pociągnął do wnuka, były przymioty jego serca; przymiotów tych sam nie posiadał, nie dbał o nie, a teraz ujęły go w dziecku siłą nieprzepartą.





XXII.

W tydzień po tej przejażdżce Cedryk pewnego wieczora, po powrocie od matki, wszedł do biblioteki z niezwykłą jakąś powagą, milczący i zasępiony. Usiadł na krześle o wysokich poręczach, tem samem, na którem siedział owego wieczora, gdy po raz pierwszy tu wchodził, i wlepił oczy w popiół wygasły na kominie. Zauważył hrabia to szczególne usposobienie wnuka, lecz nie zadawał mu żadnych pytań, czekał, aż sam się odezwie.
— Czy ten pan Newick wie o wszystkiem, co się dzieje w dobrach dziadunia? — przerwał wreszcie milczenie mały lord.
— Powinien przynajmniej wiedzieć — odrzekł hrabia — czy masz mu co do zarzucenia?
Rzecz dziwna: starzec ten, który nigdy nikomu nie pozwalał mieszać się do spraw swoich majątkowych, nietylko się nie gniewał, lecz rad był widocznie, ile razy wnuk sobie na to pozwalał. Cieszyło go to niezmiernie, że w tej dziecinnej główce budziły się tak wcześnie myśli poważniejsze. Taką miał słabość dla chłopczyka, że gotów był od dziś dzielić z nim władzę dziedzica i pana.
— Jest tu jedno miejsce — mówił dalej Cedryk, a twarzyczka jego zasępiła się więcej jeszcze — na samym końcu wsi, Kochańcia widziała, bo ona często tam bywa; cała ulica ma domy najokropniej zniszczone, zapadłe w ziemię, wilgotne, a takie niziutkie i ciasne, że powietrza w nich braknie, odetchnąć trudno. Mieszkają tam ludzie ubodzy, nieszczęśliwi, z głodu prawie giną, ciągle chorują na febry, na reumatyzmy, dzieci umierają z nędzy. Ach! straszno pomyśleć, co się tam dzieje. Deszcz leje przez dziurawe dachy, podłoga zgniła, na ścianach grzyby rosną... Kochańcia dziś właśnie odwiedzała chorą kobietę w jednym z tych nędznych domków, tak płakała biedna Kochańcia, opowiadając mi to wszystko.
Łzy duże, jak dyamenty, zabłysły w oczętach małego lorda przy tem opowiadaniu, otarł je śpiesznie, zeskoczył z wysokiego krzesła, stanął przy fotelu hrabiego i zwyczajem swoim położył rączkę na jego kolanie.
— Ja powiedziałem Kochańci — mówił uśmiechając się przez łzy do starca — że dziadunio pewnie o tem nie wie, pan Newick nie powiedział, co się tam dzieje, ale ja powiem wszystko i dziadunio zrobi tak samo, jak wtenczas z Hugonem.
Hrabia miał oczy spuszczone, patrzał na małą rączkę, opartą na jego kolanie. Newick nie zapomniał mu powiedzieć o strasznem spustoszeniu tej dzielnicy wioski, zwanej „Zaułkiem.“ Przedstawiał mu, że domy gwałtownie potrzebują być z gruntu przebudowane, bo woda przecieka przez dachy, ściany wilgotne grożą zawaleniem, a mieszkańcy doprowadzeni są do ostatecznej nędzy i nigdy prawie z chorób nie wychodzą. Rektor Mordaunt nieraz także przemawiał w imieniu tych nieszczęśliwych, obraz ich okropnego położenia kreślił w barwach jaskrawych, nie zdołał jednak wzruszyć kamiennego serca magnata. Hrabia na wszystkie przedstawienia odpowiadał, że jeżeli komu niewygodnie, to się wynosić może; ale biedacy nie mieli gdzie się wynieść, chyba na cmentarz. Jednakże w tej chwili, patrząc na rączkę wnuka, wyobrażając sobie rzewny i żałosny wyraz twarzyczki, która się nad nim pochylała w niespokojnem oczekiwaniu, hrabia uczuł się prawie zawstydzonym. Ów „Zaułek“ po raz pierwszy zaciężył mu na sumieniu w obec tego dziecka.
— Czegóż ty chcesz odemnie? — spytał wreszcie — żebym nowe domy budował?
— Tak, dziaduniu, koniecznie, inaczej być nie może, Kochańcia mówiła, że te stare zwalić trzeba i pobudować nowe — mały lord mówił z wielką stanowczością, chociaż głos jego drżał ze wzruszenia, a oczy od łez błyszczały — najlepiej będzie, żeby dziadunio sam tam poszedł i wszystko obejrzał. Ci biedni ludzie będą tacy szczęśliwi, jak zobaczą, że ich nędza wkrótce się skończy, tak będą błogosławili dziadunia!
Hrabia powstał, położył rękę na ramieniu wnuka, zaśmiał się zagadkowym swoim śmiechem:
— Pójdźmy się przejść po tarasie — rzekł — pomówimy o tem, trzeba pomyśleć.
Rozśmiał się jeszcze parę razy podczas przechadzki po ogrodowym tarasie, ale się nie gniewał, przeciwnie, bardzo łaskawie spoglądał na wnuka, podpierającego go ramieniem.
Opowiedzmy teraz całą sprawę od początku. Pani Errol różne smutne porobiła odkrycia, zaglądając do wszystkich zakątów tych wiosek hrabiego, wyglądających tak malowniczo ze szczytu wzgórza. Jest wiele rzeczy, które z bliska nie tak pięknie się wydają, jak z daleka. Szczególnie w wiosce, sąsiadującej z zamkiem i zwanej także Dorincourt, najstraszniejsza panowała nędza wśród dzierżawców. Za nędzą przyszło niedołęztwo, próżniactwo; wielu z tych biedaków, widząc, że najcięższą pracą zaledwo zdołają opłacić walącą się, wilgotną lepiankę, opuszczało ręce, nie starało się już nawet o poprawienie swego losu. Innym znów choroba odbierała siły i zdolność do pracy, wszyscy potrzebowali pomocy, tak moralnej jak materyalnej. Rektor Mordaunt opowiadał pani Errol, jak stopniowo stan rzeczy w oczach jego się pogorszał i przyszło w końcu do tego, że już i poradzić było trudno. Jeden tylko środek mógł skuteczny wpływ wywrzeć na tych ludzi: gdyby im kto dał nadzieję lepszego bytu w przyszłości, możeby odzyskali ochotę do pracy. Hrabia miał ten środek w swojej mocy, już samo odbudowanie owych mieszkań przywróciłoby przedewszystkiem zdrowie nieszczęśliwym, którzy w tej wilgoci pędzili życie.
Gdy pani Errol po raz pierwszy zajrzała do „Zaułka,“ serce jej ścisnęło się na widok nędzy, panującej wśród ludności; zwłaszcza dzieci blade, zgłodniałe, opuszczone przez matki chore lub niedbałe, wyciskały jej łzy z oczu. Przypomniała sobie swojego synka, rumianego, wesołego, mieszkającego w zamku wspaniałym, wśród wygód, zbytków, i w sercu dobrej matki powstała myśl piękna i szlachetna: postanowiła użyć pośrednictwa tego synka, by ulgę i pomoc przynieść nieszczęśliwym. Z opowiadań Cedryka wiedziała, jak dziadek go pokochał, jak mu dogadzał we wszystkiem; o gdybyż ztąd mogło wyniknąć coś dobrego i dla innych!
— Sprobuję — rzekła raz do rektora — hrabia nie odmawia mu niczego, a Cedryk jest roztropny, można się na niego spuścić, potrafi przemówić w sposób właściwy. Moim obowiązkiem jest wpłynąć na dziecko, aby władzy swej nad dziadkiem użyło na dobre.
Nie myliła się, ufając roztropności Cedryka; nie dawała mu żadnych wskazówek, nie uczyła, jak ma mówić z dziadkiem, opowiedziała tylko ze szczegółami, co się działo w Zaułku, jak bolesnego doznała wrażenia, zresztą spuściła się na niego zupełnie. Zawsze z nim tak postępowała od najwcześniejszego dzieciństwa, szczerze, otwarcie, bez żadnych podstępów i wykrętów, a tym sposobem zaszczepiła w nim tę czystość myśli, tę prawość charakteru, cechujące każde słowo, każdy czyn dziecka.
Rektor nie był tak pewny powodzenia, jak matka Cedryka, a jednak, ku wielkiemu jego podziwieniu, wszystko się tak złożyło, jak ona sobie postanowiła, Hrabia uległ prośbom wnuka i żądanie jego spełnił. Całą tajemnicą tego osobliwszego wpływu była wiara dziecka, które w dziadku widziało człowieka sprawiedliwego, ludzkiego, szlachetnego. Hrabia nie życzył sobie, aby wnuk odkrył prawdę, aby się dowiedział, że ten, którego uwielbiał, nie zasługiwał na to wcale. To uwielbienie, to przywiązanie niewinnej istoty było dla niego nowością zanadto przyjemną, aby się miał na jej utratę narażać. Chłopczyk widział w nim dobroczyńcę ludzkości, uosobienie cnoty, wspaniałomyślności, miałże mu na to wręcz odpowiedzieć:
— Jestem stary samolub, nie obchodzi mnie wcale nędza mieszkańców Zaułka i im podobnych obszarpańców.
Przeciwnie, zaczynał myśleć, że choćby dlatego tylko, aby wnukowi przyjemność sprawić, miło mu będzie kiedyniekiedy spełnić jakiś dobry uczynek. Miał przecież na zbytki, więc i na taki zbytek mógł sobie dla zmiany pozwolić. I śmiejąc się sam z siebie w duszy, przywołał rządcę Newicka i dał mu polecenie, aby nędzne domki w Zaułku były zwalone, a na ich miejsce rozpoczęto budowę nowych, porządnych mieszkań.
— Lord Fautleroy życzy sobie tego — rzekł na zakończenie — znaczny to jest nakład, ale on utrzymuje, że przebudowanie tych domów podniesie wartość posiadłości. Możesz pan powiedzieć dzierżawcom, że to jego pomysł.
I spojrzał na małego lorda, leżącego na kobiercu przed kominkiem obok Dugala. Nie wyglądał on wcale na to, aby obliczać miał w jasno-włosej swej głowinie koszta nakładów i podniesienie wartości swych dóbr dziedzicznych. Duży pies był prawie nieodstępnym towarzyszem Cedryka, chodził w ślad za nim poważnym krokiem po pokojach zamkowych i po ogrodzie, a gdy wyjeżdżał, biegł zawsze za kucykiem lub za powozem.





XXIII.

Wiadomość o przebudowaniu Zaułka rozniosła się szybko po okolicznych wioskach i doszła do poblizkiego miasteczka. Z początku wierzyć nie chciano, było to coś tak nieprawdopodobnego, hrabia powszechnie był znany, nigdy w ciągu długiego swego życia nie podejmował on kosztów żadnych dla poprawienia losu ubogich swoich dzierżawców; odnowienie tych mieszkań nie mogło mu przynieść natychmiastowych zysków, zakrawało to na czyn miłosierny, coś całkowicie sprzecznego z zasadami hrabiego. Niedziw, że wiele osób nie dawało wiary pogłoskom.
Ale gdy liczna gromada robotników przybyła do Zaułka i zabrała się do dzieła, rozbierając do szczętu nędzne domki, musiano przecież uwierzyć rzeczywistości. Newick nie omieszkał powtórzyć słów hrabiego, że to był pomysł lorda spadkobiercy, zrozumiano wówczas, zkąd pochodziło to nowe dobrodziejstwo i w sercach biedaków, którzy korzystać z niego mieli, zbudziło się gorące uczucie wdzięczności dla Cedryka i jego matki. Zdziwiłby się chłopczyk niezmiernie, gdyby był wiedział, z jakiem uwielbieniem mówiono o nim w mieszkaniach dzierżawców, ile błogosławieństw spływało na jego główkę. Ale jemu nawet na myśl nigdy nic podobnego nie przyszło; uczyniwszy swoje, nie wątpił, że wszystko to było dziełem wspaniałomyślności dziadka.
Życie jego upływało spokojnie i szczęśliwie. Bawił się w parku, gonił króliki, odpoczywał na trawie w cieniu drzew rozłożystych lub na kobiercu w bibliotece, przejeżdżał się konno i powozem. Naukę systematyczną miał rozpocząć po ukończeniu lat dziesięciu, tymczasem wykształcenie jego umysłowe polegało głównie na czytaniu i opowiadaniu tego, co przeczytał, dziadkowi i matce. Pisywał długie listy do dawnych przyjaciół, do pana Hobbes’a i Dicka, otrzymywał odpowiedzi od nich, a zawsze się tem cieszył niezmiernie. Ile razy ukazywał się w jakiej wiosce, mieszkańcy napotykani po drodze zdejmowali kapelusze i z uśmiechem przychylności go witali, lecz on wyobrażał sobie zawsze, że witano tak dziadka, który mu towarzyszył i mówił do niego:
— Jak też tu wszyscy dziadunia kochają! Taką radość widać na twarzach, gdzie tylko się dziadunio pokaże. Mam nadzieję, że i mnie tak kochać będą, to musi być bardzo przyjemnie.
I pysznił się tem w duszy, że jest wnukiem człowieka tak uwielbianego powszechnie. Gdy rozpoczęto budowę nowych domów w Zaułku, hrabia często w tę stronę się zwracał podczas przejażdżek swych z wnukiem i oglądali roboty. Cedryk przypatrywał się wszystkiemu z największem zajęciem. Zazwyczaj zsiadał z konia, zbliżał się do robotników, zapoznawał się z nimi, rozpytywał ich ciekawie o rozmaite szczegóły, porównywał sposoby budowania z temi, które w Ameryce widywał, czynił swoje uwagi i spostrzeżenia, potem dzielił się niemi z dziadkiem.
— Zawsze lubiłem wiedzieć dokładnie, jak się każda rzecz robi — mówił — dobrze jest znać się na wszystkiem.
Po odejściu chłopczyka, robotnicy rozmawiali o nim pomiędzy sobą, powtarzali każde jego słowo, nigdy jednak nikt z dziecinnych tych uwag nie szydził; wszyscy go kochali, witali z radością, lubili słyszeć głos jego, lubili widzieć przed sobą ładnego chłopaczka z rączkami w kieszeniach, mówiącego z taką powagą i roztropnością.
— Takiego dziecka niema drugiego na świecie — mówił jeden do drugiego — bo to rozumne, śmiałe, a dumy w niem ani śladu.
Powróciwszy wieczorem do domu, każdy opowiadał żonie i dzieciom o małym lordzie, kobiety powtarzały znajomym to, co usłyszały, i tym sposobem Cedryk stał się przedmiotem rozmów wszystkich mieszkańców okolicznych; powtarzano o nim mnóstwo anegdotek mniej lub więcej prawdziwych, a na to jedno zgadzano się powszechnie, że stary hrabia natrafił w końcu na kogoś, co potrafił wzruszyć niedostępne, nieczułe jego serce.
Nikt jednak nie wyobrażał sobie, aby to serce tak dalece dało się opanować nowemu uczuciu. Starzec z dniem każdym przywiązywał się więcej do jedynej istoty, która mu zaufała, kochał wnuka gorąco i nie ukrywał się z tem, ani przed sobą, ani przed innymi. Pragnął teraz żyć dłużej, doczekać chwili, gdy Cedryk urośnie na pięknego, dorodnego młodzieńca, zachowując te przymioty, które mu jednały wszystkie serca. Nieraz wieczorem, gdy spoglądał na chłopczyka, leżącego zwyczajem swoim na miękkim kobiercu przed kominkiem i pogrążonego w czytaniu grubej jakiejś księgi, blada twarz starca ożywiała się rumieńcem, w oczach jego zapalały się dziwne blaski:
— To dziecko mogłoby świat podbić — mówił sobie w duszy.
Nie wynurzał się z uczuciami swemi przed nikim, lecz każdy w domu widział, że nie mógł się obejść bez wnuka. Radby był nieustannie mieć go przy sobie, wypogadzał się widocznie na jego widok; gdy chłopczyk siedział u stołu na wysokiem krześle naprzeciwko dziadka, gdy w bibliotece chodził z kąta w kąt lub sadowił się na kobiercu, gdy przejeżdżali się razem, hrabia wyglądał zadowolony i dawna zmarszczka znikała mu z czoła.
— Pamięta dziadunio naszę rozmowę u stołu pierwszego dnia po moim przyjeździe? — rzekł raz Cedryk, podnosząc oczy od książki — ja mówiłem, że pewnie obaj w zgodzie żyć będziemy w tym ogromnym domu. I trudno być w lepszej zgodzie, nieprawdaż?
— Prawda — odpowiedział hrabia — dobrze nam bardzo we dwóch. Pójdź tu do mnie.
Cedryk zerwał się z kobierca i stanął przy fotelu dziadka.
— Czy ci nic nie brakuje? czy nie pragnąłbyś czego? mów — pytał hrabia, wpatrując się w chłopczyka. Ciemne oczy dziecka podniosły się na niego z wyrazem błagania i niepokoju.
— O, pragnąłbym... jednej tylko rzeczy.
— Czegoż to?
— Żeby Kochańcia tu była.
Hrabia brwi namarszczył.
— Widujesz ją codziennie — rzekł — czy to nie dosyć?
— Dawniej widywałem ją ciągle przy sobie. Wieczorem ściskała mnie na dobranoc, gdym już leżał w łóżku, z rana toż samo, jak tylko oczy otworzyłem. Mogliśmy mówić z sobą, kiedy się nam podobało, nie czekając pewnej godziny.
Oczy dziadka i wnuka spotkały się z sobą, obaj milczeli przez chwilę, hrabia wreszcie przemówił, marszcząc posępniej jeszcze brwi siwe.
— Nigdyż nie zapomnisz o matce?
— Nigdy! — zawołał chłopczyk — tak jak i ona nie zapomni o mnie. Jabym teraz i o dziaduniu nigdy nie zapomniał, a gdybyśmy się rozstać musieli, tobym bardzo tęsknił.
— Na honor! — wykrzyknął hrabia, rozpogodzonym wzrokiem patrząc na niego — ja ci wierzę, chłopcze.
Dziwna ta zazdrość coraz więcej dręczyła hrabiego. Kochał wnuka i chciałby był serce jego wyłącznie posiadać, a miłość dziecka do matki draźniła go i gniewała. Tu jednak, czuł to i rozumiał doskonale, władza jego ustawała zupełnie, tej duszy niewinnej, serca nieskażonego, nic nie mogło skusić ani odmienić.
Wkrótce jednak miały nastąpić nowe i ważne wypadki, które wpłynęły potężnie na zmianę uczuć hrabiego dla synowej; wypadki te spadły nagle i niespodziewanie, przerywając spokój mieszkańców zamku, a dla hrabiego w grzesznem jego zaślepieniu stały się najskuteczniejszą przestrogą.





XXIV.

Dnia pewnego, wkrótce po ukończeniu robót w Zaułku, wielki obiad proszony odbył się na zamku Dorincourt. Już oddawna nie bywało tam żadnych przyjęć podobnych, ale teraz lady Lorridale, jedyna siostra hrabiego, przybyła do niego wraz z mężem w odwiedziny. Zdarzenie to wywołało w całej wiosce wrażenie ogromne, dzwonek u drzwi sklepiku miss Diblet nie ucichał prawie od rana do wieczora.. Było też czemu się dziwić, bo lady Lorridale od czasu wyjścia swego za mąż, to jest od lat trzydziestu kilku, nie przyjeżdżała ani razu do brata. Była to sędziwa pani o postawie okazałej, o włosach białych, jak mleko, i policzkach rumianych, pomimo podeszłego wieku. Dobra, zarówno jak piękna, lady Lorridale nigdy postępowania brata nie pochwalała, a że była śmiała i prawdomówna, nieraz mu to powiedziała z całą otwartością. Ztąd wynikły spory i nieporozumienia pomiędzy rodzeństwem, a siostra widząc, że uporu hrabiego nie przełamie, zerwała z nim wszelkie stosunki i nie widywali się przez długie lata.
Lady Lorridale dowiadywała się od obcych osób, co się działo w domu brata, a to nie zachęcało jej wcale do zbliżenia się z nim i jego rodziną. O dwóch starszych synach hrabiego dochodziły jej uszu wieści jaknajgorsze, wiedziała, że wdali się w złe towarzystwo i prowadzili życie niegodne wysokiego swego stanowiska. Wiedziała także, iż głównym tego powodem było zaniedbanie, brak troskliwości ojca, który myślał tylko o sobie i swoich przyjemnościach, o dzieci zaś niedbał zupełnie.
Dnia pewnego przybył do zamku Lorridale młodzieniec ośmnastoletni i przedstawił się jako Cedryk Errol, najmłodszy syn hrabiego Dorincourt. Będąc przypadkowym sposobem w sąsiedztwie, nie chciał minąć, jak mówił, cioci Kostusi, o której matka za życia wspominała mu nieraz. Lady Lorridale wzruszona była niezmiernie na widok pięknego młodzieńca, zatrzymała go u siebie na cały tydzień, traktowała z największą czułością, najserdeczniejsze okazywała przywiązanie. Podobał jej się ten synowiec, nietylko z miłej powierzchowności, gdyż Cedryk Errol był roztropny, dobry i pełen uczuć szlachetnych. Żegnając go, prosiła szczerze, aby o niej pamiętał i odwiedził ją wkrótce powtórnie. Nie przyszło jednak do tego; hrabia wyłajał syna za to, że bez pozwolenia jego był u ciotki i zabronił powtórzenia odwiedzin. Ale lady Lorridale nie zapomniała nigdy o tym miłym, serdecznym chłopcu, a chociaż nie pochwalała małżeństwa jego z Amerykanką, bo była także pewna, że się ożenił z kobietą bez wychowania, wpadła jednak w gniew okropny na brata, gdy ten wyrzekł się syna i zabronił mu wracać do rodzinnego domu i do ojczyzny. Potem znów doszła do niej wieść o śmierci kapitana Errola, a następnie dwóch starszych jego braci. Nakoniec dowiedziała się o przybyciu z Ameryki małego chłopczyka, na którego spadał teraz tytuł lorda Fautleroya.
— Jeżeli poto brat mój sprowadził to dziecko — mówiła do męża — aby je tak źle wychować, jak swoje własne, to mu niewielką łaskę zrobi. Chyba, że ma rozsądną i energiczną matkę, a ta czuwać nad nim będzie.
Lecz gdy jej powiedziano, że hrabia rozłączył małego Cedryka z matką, nie miała słów na wyrażenie oburzenia swego.
— A, tego już zanadto! — zawołała — żeby dziecko w tym wieku wydrzeć matce i zamknąć z człowiekiem takim, jak mój braciszek! Będzie się pastwił nad chłopcem, albo go popsuje nierozsądkiem. W każdym razie z tego wychowania muszą wyniknąć skutki najsmutniejsze. Mam ochotę napisać do brata, gdybym wiedziała, że to się na co przyda...
— Na nic się nie przyda, moja droga — odparł małżonek jej, sir Harry Lorridale.
— To pewna; zanadto dobrze znam hrabiego, dostojnego mego brata, ażebym nie rozumiała, że niema żadnej rady. Ale to jest oburzające.
I w innych zamkach sąsiednich słyszano o małym lordzie. Wieści o tem, co się działo w posiadłościach starego hrabiego od czasu przybycia jego wnuka z Ameryki, przeszły prędko z pod nizkich strzech dzierżawców do mieszkań magnatów okolicznych. Opowiadano wszędzie o piękności chłopczyka, o sercu jego poczciwem i wielkim wpływie, jaki wywierał na dziadka. Rozmawiano o nim w pańskich salonach, tak samo jak i w ubogich domkach. Panie ubolewały nad młodą matką, którą rozłączono z jedynem dzieckiem, a panowie, znający dobrze nieludzkie postępowanie hrabiego z ubogą ludnością, mieszkającą w jego dobrach, pokładali się od śmiechu, gdy opowiadano o uwielbieniu małego lorda dla cnót i dobroci dziadka. Sir William, jeden z bogatych właścicieli okolicznych, spotkał raz sędziwego hrabiego, jadącego konno w towarzystwie wnuka. Zatrzymał się i powitał sąsiada, winszując mu polepszenia zdrowia: podagry nie znać było na nim wcale.
— Pysznie wyglądał, a z jaką dumą przedstawiał mi wnuka — mówił sir William, opowiadając o tem spotkaniu — i niedziw, bo nie widziałem w życiu urodziwszego chłopca. Siedział na koniku prosto, jak struna, a tak śmiało, jak stary jeździec.
Lady Lorridale słuchała tego wszystkiego z ciekawością coraz to większą. Dowiedziała się także o sprawie Hugona, o kulawym chłopcu, wreszcie o przebudowaniu domów w Zaułku i o wielu innych szczegółach z życia małego lorda i gwałtowną miała ochotę zobaczyć dziecko, o którem takie cuda opowiadano. Właśnie gdy łamała głowę nad tem, jakimby sposobem mogła to pragnienie zaspokoić, ku wielkiemu podziwieniu swojemu, otrzymała od dostojnego brata list bardzo uprzejmy z zaproszeniem, aby zechciała przybyć do niego wraz z mężem na dni kilka.
— A to rzecz niesłychana! — zawołała — powiadają, że to dziecię cudów dokazuje, zaczynam i ja w to wierzyć. Mój brat, jak ludzie utrzymują, rozkochał się w tym wnuku, cieszy się nim i pyszni, zapewne chce się i przed nami pochwalić swoim ulubieńcem.
Przyjęła tedy zaproszenie i pojechała z mężem do Dorincourt. Przybyli do zamku przed wieczorem, służba poprowadziła ich natychmiast do przeznaczonych dla nich pokojów gościnnych. Lady Lorridale przebrała się na obiad i zeszła do salonu. Hrabia wyszedł na jej spotkanie, przy nim szedł znany nam chłopczyna w czarnym aksamitnym stroju z dużym kołnierzem koronkowym. Gdy piękny ten chłopczyk zwrócił na nowoprzybyłą duże, ciemne oczy, nie mogła powstrzymać okrzyku zachwycenia i radości.
— A więc to on, Edwardzie? — rzekła do brata, uścisnąwszy jego rękę na powitanie — to ten chłopaczek, o którym tyle słyszałam?
— Tak, Konstancyo — odpowiedział hrabia z zadowoleniem — to jest lord Fautleroy — a zwracając się do Cedryka, dodał — to ciotka twoja, przywitaj ją.
— Jak się ma ciocia — rzekł chłopczyk, wyciągając rączkę do sędziwej pani ze zwykłym swoim wdzięcznym uśmiechem.
Lady Lorridale potrzymała przez chwilę tę małą rączkę w swoich dłoniach, patrząc tkliwie w oczy dziecka, wreszcie wzięła je w objęcia i serdecznie, pokilkakrotnie uściskała.
— Nazywaj mnie ciocią Kostusią, chłopaczku mój miły — rzekła — ja bardzo kochałam twego ojca, a tyś podobny do niego zupełnie.
— Doprawdy? — zawołał Cedryk z radością — ja się tak cieszę, jak mi kto powie, że jestem podobny do tatki, bo jego wszyscy kochali, choć nikt zapewne nie kochał go tak, jak Kochańcia. Dziękuję... cioci Kostusi — ostatnie wyrazy wymówił nieśmiało, po chwili wahania.
Lady Lorridale nie mogła się nim nacieszyć, pieściła go i ściskała raz po raz, zaprzyjaźnili się bardzo prędko.
— Nie wyobrażałam sobie — powiedziała później do brata, gdy znaleźli się sami po obiedzie — że to takie roztropne i miłe dziecko. Szczerze ci winszuję, Edwardzie, nie mogłeś godniejszego znaleźć spadkobiercy.
— W rzeczy samej — odpowiedział hrabia — chłopiec jest godny swojego stanowiska. Trzeba ci wiedzieć, że jesteśmy z sobą w jaknajlepszych stosunkach, on mnie ma za filantropa i dobroczyńcę ludzkości; cóż ty na to? A muszę ci wyznać, Konstancyo, nie ukryłoby się to zresztą przed tobą, muszę ci wyznać, że słabość mam do niego.
— Cóż matka jego o tem wszystkiem mówi i jakie ona ma o tobie wyobrażenie? — spytała lady Lorridale ze zwykłą swoją otwartością.
— Nie pytam jej o to — odparł hrabia sucho.
— Otóż ja ci powiem szczerze, Edwardzie, że nie pochwalam twojego postępowania. Co do mnie, jutro odwiedzę biedną samotnicę i będę się starała przyjaźń jej pozyskać. Słyszałam bardzo wiele dobrego o tej młodej kobiecie i pewna jestem, że dziecko zawdzięcza jej wszystkie swoje przymioty. Doszły aż do nas wieści, że ubodzy twoi dzierżawcy ją uwielbiają.
— Więcej jeszcze uwielbiają tego malca, — rzekł hrabia, wskazując Cedryka, który bawił się z Dugalem na drugim końcu salonu — co się tyczy jego matki, możesz się z nią przyjaźnić, jeśli masz ochotę, nic mi to nie szkodzi. Niebrzydka z niej kobiecina i rad jestem, że uroda matki przeszła na dziecko. Wdzięczny ci nawet będę, jeżeli ją zechcesz odwiedzić, tylko odemnie nie wymagaj, żebym ją przyjmował u siebie, bo na to nigdy się nie zgodzę.
Lady Lorridale powtórzyła później tę rozmowę mężowi i rzekła na zakończenie:
— Chociaż jej widzieć nie chce i niechętnie się o niej wyraża, odgadłam jednak, że nie ma on takiej nienawiści do synowej, jaką udaje i wmawia w siebie. Rzeczywiście ogromną zmianę widzę w dostojnym moim braciszku. Dziwne to są rzeczy, trudne do uwierzenia, ale nic innego, tylko przywiązanie do tego dziecka taki wpływ na nim wywarło, cudu prawdziwie dokazało. A czy uważałeś, jak ten chłopaczek jego kocha? Z jaką czułością do niego się przytula, rączkę opiera na jego kolanie. Nigdy żaden z synów nie śmiał zbliżyć się do tego srogiego ojca, ani spojrzeć mu w oczy.
Dnia następnego lady Lorridale odwiedziła matkę Cedryka, po powrocie rzekła do hrabiego:
— Nie masz wyobrażenia, Edwardzie, co to za miła kobieta, ile ma wdzięku w wejrzeniu, w mowie. Nietylko urodę swoję przekazała dziecku, ona przelała w nie także swoję duszę i serce, i bardzo, bardzo źle robisz, że pozbawiasz Cedryka takiej opieki. Jej miejsce tu na zamku. Tymczasem zaproszę ją do siebie.
— Sądzisz, że ona pojedzie, rozstanie się z dzieckiem?
— Zabiorę i dziecko z nią razem — mówiła śmiejąc się lady Lorridale, ale wiedziała doskonale, że i hrabia nie rozstałby się za nic z wnukiem. Codzień jaśniej i wyraźniej widziała, jak głębokie było przywiązanie starca do tego chłopczyka i jak ten nawzajem szczerze pokochał dziadka, upatrując w nim w najlepszej wierze wszelkie doskonałości.





XXV.

Hrabia oznajmił siostrze, iż postanowił uczcić jej przybycie wielkim obiadem, i przy tej sposobności zaprosić do zamku wszystkich panów okolicznych z rodzinami. Lady Lorridale nie dała się złudzić tą grzecznością brata, wiedziała dobrze, że nie na jej cześć pragnął on zgromadzić na zamku dostojnych sąsiadów, lecz jedynie w tym celu, aby im wnuka przedstawić. Starzec pragnął się nim pochwalić przed światem, pokazać wszystkim, że pochlebne pogłoski nie dorównywały jeszcze rzeczywistości.
— Po tylu upokorzeniach, jakich doznał z powodu dwóch starszych synów — mówiła lady Konstancya do męża — niemały to tryumf dla niego wprowadzić w świat takiego spadkobiercę.
Hrabia porozsyłał zaproszenia na wszystkie strony. Przyjęto je wszędzie uprzejmie, każdy rad był obaczyć zblizka małego lorda, chociaż niektórzy wątpili, czy się pokaże gościom. W domach magnackich niema zwyczaju wprowadzać dzieci do salonu podczas liczniejszych przyjęć. Hrabia to rozumiał, i chociaż z góry już postanowił na ten raz od zwyczaju odstąpić, naradzał się nad tem z siostrą, dla pozoru jedynie, a w końcu powiedział:
— Dzieci bywają najczęściej głupie i nieznośne, trudno więc wprowadzać je pomiędzy ludzi. Ale ten chłopiec niepodobny do innych dzieci, z pewnością nie dokuczy nikomu; na zapytania odpowiada roztropnie, a nie pytany milczeć umie. Może więc śmiało pozostać w salonie przy gościach.
Nadszedł dzień obiadu, Cedryk wyszedł do gości, a chociaż milczeć umiał, nieustannie prawie musiał rozmawiać, bo mu milczeć nie dawano. Panie go pieściły, zasypywały pytaniami, sadzały przy sobie; panowie pobudzali do żartów, a chociaż chłopczyk najczęściej nie rozumiał, czego się tak śmieli, gdy on mówił poważnie, bawiło go to jednak i cieszyło. Wieczorem zamek cały zajaśniał mnóstwem świateł, pełno kwiatów było wszędzie, panowie wyglądali tak wesoło, panie tak pięknie się postroiły w jasne, różnobarwne suknie, w błyszczące klejnoty, Cedryk zachwycony był tym widokiem, całkiem nowym dla siebie. Jedna szczególnie młoda pani wydała mu się taka prześliczna, jak królewna z bajki czarodziejskiej. Miała białą, powłóczystą suknią i perły na szyi. Chłopczyk nie mógł od niej oczu oderwać. Zwróciło to jej uwagę i z uśmiechem na niego skinęła:
— Lord Fautleroy tak mi się dziwnie przypatruje — rzekła — co to znaczy, mylordzie?
— Bo pani taka śliczna — odpowiedział Cedryk bez zająknienia, zbliżając się na wezwanie tej pani.
Panowie obecni znowu się śmiać zaczęli, a na twarz młodej pani wystąpił rumieniec. Wyciągnęła rękę do chłopczyka i posadziła go obok siebie, on mówił dalej:
— O tak, pani jest prześliczna i pewnie na całym świecie niema ładniejszej, oprócz tylko jednej Kochańci, matki mojej. Ale to już trudno: Kochańcia w moich oczach śliczniejsza jest nawet od najśliczniejszych.
— I taką rzeczywiście być musi — powiedziała z rozrzewnieniem piękna pani, która się nazywała miss Wiwiana i była córką jednego z sąsiadów hrabiego. Rozpoczęła się rozmowa niezmiernie ożywiona, przyłączyło się do nich kilka pań i panów, Cedryk ani się spostrzegł, że wszyscy nim wyłącznie byli zajęci; zadawali mu różne pytania, a on opowiadał o Nowym-Yorku, o przyjaciołach, których tam zostawił, o rzeczpospolitej amerykańskiej i święcie narodowem. Pan Hobbes i poczciwy Dik nie spodziewali się zapewne, że imiona ich będą wspominane wśród grona tak znakomitych angielskich magnatów. Opowiadając o pożegnaniu swem z Dikiem na okręcie, Cedryk wyjął z kieszeni chusteczkę jedwabną czerwoną i pokazał miss Wiwianie.
— Włożyłem ją dziś do kieszeni — powiedział — bo to jest dzień taki uroczysty. Dik cieszyłby się pewnie, gdyby wiedział, że na proszonym wielkim obiedzie miałem przy sobie jego upominek.
Czerwona ta chusteczka nie wyglądała wykwintnie, lecz Cedryk w taki sposób opowiadał jej dzieje i znaczenie tej pamiątki przedstawiał, że nikt nie miał ochoty szydzić, każdy słuchał z zajęciem i współczuciem. Chociaż mały lord gawędził z ożywieniem, gdy go do tego zachęcano, nigdy, jak słusznie mówił stary hrabia, nikomu się nie naprzykrzał. Przechodził z miejsca na miejsce, przysłuchiwał się rozmowie starszych, nie mieszał się do niej, póki go kto wyraźnie nie zagadnął. Nieraz też uśmiech przelotny ukazywał się na twarzach starszych panów, znających z dawna hrabiego, gdy chłopczyk do niego się przysuwał z poufałością dziecka kochającego i kochanego, opierał się na poręczy jego fotela, a nawet rączkę kładł mu na ramieniu lub na kolanie. Hrabia te uśmiechy spostrzegał, i sam się także uśmiechał. Miło mu było, że przychylne uczucia wnuka dla niego, tak niepodobne do tych, które wzbudzał powszechnie, zwróciły uwagę gości.
Pan Hawisam proszony był także na obiad do zamku, lecz godziny mijały, podano do stołu, a on się nie pokazywał. Nigdy mu się nic podobnego nie zdarzało, zawsze na wezwanie hrabiego stawił się skwapliwie. Wstawano już od obiadu, gdy ukazał się wreszcie w sali jadalnej; pomimo spóźnionej pory, znać było, że się śpieszyć musiał, ocierał pot z czoła, niezwykłe wzruszenie malowało się na jego wyschłej, pomarszczonej twarzy.
— Nie mogłem na czas przybyć — szepnął hrabiemu na ucho — zatrzymał mię powód ważny, zdarzenie dziwne i niespodziewane...
Musiało to być w rzeczy samej coś ważnego i dziwnego zarazem, gdyż prawnik nie miał zwyczaju się opóźniać, niełatwo też go cośkolwiek wzruszało. Pokilkakrotnie spoglądał na małego lorda z wyrazem niepokoju i smutku, parę razy tłumić musiał westchnienie. Pan Hawisam był zawsze w jaknajprzyjaźniejszych stosunkach z Cedrykiem, teraz nie uśmiechnął się nawet do niego, nie przemówił, jakieś myśli dziwne i przykre pochłaniały go całkowicie.
Prawnik zapomniał w tej chwili o świecie całym, myślał tylko o ważnej, niespodziewanej wiadomości, którą dziś jeszcze oznajmić miał hrabiemu. Wiedział, że mu tem zada cios bardzo dotkliwy, gdyż wiadomość ta była zapowiedzią zmian ogromnych, pociągała za sobą przewrót wszystkich nadziei, wszystkich planów hrabiego, niweczyła całą przyszłość małego lorda. Pan Hawisam był prawnikiem i przywykł chłodno patrzeć na rzeczy, a jednak serce jego się ściskało, gdy wodził oczyma po tem świetnem zgromadzeniu, po tych paradnych salonach i przenosił je kolejno na hrabiego, siedzącego w swoim fotelu i na dziecko uśmiechnięte u jego boku. O, jakiż cios straszny musiał im zadać!
Spoglądał nieprzytomnie prawie, jakby przez sen, na wszystko, co go otaczało, po kilka razy jednakże spotkał zdziwiony wzrok hrabiego, który ten niezwykły stan jego zauważył. Mały lord Fautleroy zbliżył się do stolika, przy którym siedziała miss Wiwiana i przeglądał z nią ryciny.
— Dziękuję pani — rzekł chłopczyk, gdy przejrzeli wszystkie — pani jest taka dobra dla mnie. Nigdy w życiu nie byłem jeszcze na wielkim obiedzie, ani na wieczorze i ubawiłem się doskonale.
Ubawił się w rzeczy samej doskonale, lecz pierwszy raz w życiu także czuwał tak długo wieczorem i znużenie zaczynało mu to przypominać. Usiłował wprawdzie otwierać oczy, przysłuchiwał się rozmowie pięknej panienki z innemi paniami i żarcikom młodych panów; trudno mu było jednak bardzo przezwyciężyć senność, oczy mu się kleiły mimowoli, główka opadała raz po raz na poduszkę kanapy, na której siedział obok miss Wiwiany. Nadaremnie probował walczyć z sobą, uległ wreszcie, przymknął powieki, przytulił się do poduszki, uczuł jeszcze nawpół przez sen, jak ktoś złożył pocałunek na jego czołku, usłyszał głos miły, mówiący:
— Mały lord Fautleroy usypia, dobranoc, mylordzie, śpij spokojnie.
Probował odpowiedzieć:
— Dobranoc pani... bardzo się cieszę... pani taka dobra i taka...
Potem już nie pamiętał, co się działo w salonie, wszystko mu znikło z oczu, usnął głęboko i przebudził się dopiero następnego rana. Tymczasem gwar wesoły trwał jeszcze dosyć długo na zamku, aż w końcu goście rozjechali się jedni po drugich.





XXVI.

Jak tylko ostatni wysunął się z salonu, pan Hawisam powstał i zbliżył się do kanapy. Przez chwil kilka spoglądał z dziwnym wyrazem na wdzięczną postać dziecka, leżącego niedbale w uśpieniu głębokiem. Jedną nóżkę miało zwieszoną, główka spoczywała na poduszce atłasowej, prawą rączką podparta. Jasne włosy, rozsypane dokoła, ślicznie odbijały od rumianej, czerstwej twarzyczki. Istny model dla malarza. Pan Hawisam patrzał na ten ładny rodzajowy obrazek i w zamyśleniu pocierał dłonią brodę; twarz jego wyrażała przygnębienie.
— No cóż tam, Hawisamie — odezwał się hrabia — co się stało? Bo widzę, że się coś stało. Czy mogę wiedzieć, co mianowicie?
Stary prawnik się odwrócił, tarł ciągle brodę ręką, a był to u niego znak niepokoju.
— Złe mam wiadomości — rzekł wreszcie — złe bardzo wiadomości, mylordzie, najgorsze w świecie i przykro mi nieskończenie, że muszę być ich zwiastunem.
Hrabia przewidywał już coś złego z powierzchowności prawnika i z góry czuł się rozdraźniony, a gdy był rozdraźniony, wszystko go niecierpliwiło.
— Cóż tak patrzysz na tego chłopca, Hawisamie? — zawołał z gniewem — przez cały wieczór spoglądasz na niego w taki dziwny sposób... co to ma znaczyć? Wyglądasz dziś w rzeczy samej na zwiastuna złych wieści. Ale cóż te złe wieści mogą mieć wspólnego z lordem spadkobiercą?
— Nie myślę nużyć waszej Dostojności długą przemową — rzekł pan Hawisam — moje wiadomości tyczą się właśnie lorda spadkobiercy; a jeżeli są prawdziwe, to nie lord spadkobierca leży tu przed nami na sofie, tylko synek kapitana Errola, nie mający żadnego prawa do tego tytułu ani do spadku. W takim razie bowiem prawdziwy lord Fautleroy spadkobierca jest synem pana Bewisa, starszego brata kapitana, a drugiego z rzędu syna waszej Dostojności. Widziałem go, znajduje się wraz z matką w Londynie, w hotelu.
Hrabia pochwycił poręcz fotela obiema rękami, bladość śmiertelna pokryła twarz jego, na skroniach wystąpiły żyły nabrzmiałe, sine, w oczach miał wyraz przerażenia.
— Co mówisz, Hawisamie! — zawołał zmienionym głosem — to szaleństwo! to bajka niegodziwa!
— Na nieszczęście — odrzekł prawnik — nie jest to żadna bajka, lecz rzetelna prawda. Młoda kobieta przyszła dziś rano do mojej kancelaryi. Powiedziała mi, że syn pański Bewis ożenił się z nią przed sześciu laty w Londynie, pokazała mi świadectwo kościelne, metrykę ślubną. Po roku niezgodnego pożycia, rozstali się, syn jej ma dziś pięć lat. I ta jest także Amerykanką, lecz kobietą z gminu, bez żadnego wychowania. Powiada, że niedawno się dowiedziała o śmierci najstarszego pańskiego syna i tytule, spadającym na jej dziecko. Radziła się już innego prawnika, a do mnie przyszła, grożąc odrazu procesem.
W tej chwili mały lord, uśpiony na kanapie, poruszył się lekko, obrócił ładną twarzyczkę w stronę, gdzie siedział hrabia. Na tej twarzyczce dziecinnej, rumianej, świeżej, malował się taki spokój głęboki, taka niewiadomość spraw światowych, że tem większa boleść ścisnęła serce hrabiego na myśl o procesie, który mógł na to dziecko niewinne rzucić plamę, oskarżyć je o oszustwo i chęć przywłaszczenia sobie cudzej własności. Gorzki uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy tak patrzał na uśpionego wnuka.
— Nie uwierzyłbym tak łatwo w tę historyą, — rzekł po chwili milczenia — gdyby się z nią nie łączyło imię syna mego Bewisa. Wszystko jest możliwe z jego strony, był on zawsze zakałą rodu... I ta kobieta, jak pan powiadasz, jest prosta, bez żadnego wychowania?
— Bez wychowania, i bez uczuć szlachetniejszych. Mówi o tej sprawie tak zupełnie, jak o dobrej spekulacyi pieniężnej. Jest dosyć przystojna... w swoim rodzaju, ale nie wiem, czy umie się podpisać.
Prawnik zamilkł i otrząsnął się z widocznym wstrętem na samo wspomnienie tej kobiety. Tymczasem żyły coraz więcej nabrzmiewały na czole hrabiego, zdawało się, że popękają niezadługo, krople potu spływały z jego czoła, otarł je chustką. Wyraz goryczy, rozlany na jego twarzy, wykrzywiał ją coraz boleśniej.
— A ja nie chciałem widzieć tamtej, matki tego dziecka! — zawołał, wskazując Cedryka — nie przyjąłem jej do domu, nie uznałem za synową! Tamta umie się podpisać!.. O, ciężko jestem ukarany!
Zerwał się z fotela i zaczął chodzić niespokojnie po pokoju. Z ust jego wyrywały się raz po raz niewyraźne jakieś słowa. Wyglądał, jak stare drzewo w lesie, wstrząsane gwałtowną burzą, szalony gniew nim miotał, przytomność mu prawie odbierając. Zauważył jednak pan Hawisam, że pomimo wściekłości, która go opanowała, powstrzymywał głośniejsze jej wybuchy, ażeby nie przebudzić śpiącego spokojnie chłopczyka.
Coraz nowe pytania zadawał prawnikowi, chciał wiedzieć każdy szczegół o tej kobiecie, o dowodach, jakie przedstawiała, a jednocześnie chodził ciągle niespokojnie po pokoju, jak dziki zwierz w klatce. Zbliżył się wreszcie znowu do kanapy, na której Cedryk spoczywał:
— Ktoby mi był powiedział, że ja się przywiążę kiedykolwiek do dziecka — mówił półgłosem, tłumiąc gwałtowne wzruszenie — nigdybym mu nie uwierzył. Nie kochałem własnych swoich dzieci. A tego chłopca kocham, i on mnie kocha. Ludzie się mnie boją, a on od początku zbliżył się do mnie bez najmniejszej obawy. Dzierżawcy mnie nienawidzą, jego już dziś kochają. On jest godniejszym tego stanowiska odemnie, przyniósłby zaszczyt staremu rodowi.
Pochylił się nad kanapą i przez długą chwilę nie spuszczał z oczu wdzięcznej twarzyczki śpiącego dziecka. Siwe brwi jego były ściągnięte, lecz rysy utraciły wyraz srogości. Odgarnął ostrożnie włosy z czoła Cedryka, jakgdyby mu się chciał lepiej przypatrzeć, wreszcie odszedł i pociągnął za dzwonek. Wszedł służący.
— Odnieście mylorda do łóżka — rzekł głosem miękkim, wzruszonym.





XXVII.

Po wyjeździe Cedryka z Nowego-Yorku, znany nam kupiec korzenny, zacny pan Hobbes, przekonawszy się, że cały rozległy ocean Atlantycki oddziela go od małego przyjaciela, uczuł się naraz dziwnie opuszczonym.
Pan Hobbes nie był człowiekiem towarzyskim, nie posiadał on wychowania światowego, a nawet, jeżeli mamy prawdę wyznać, brakło mu wszelkiego wykształcenia. Od najwcześniejszej młodości dorabiając się chleba w handlu, nie był w szkołach, nie czytywał nic, oprócz dzienników, nie odznaczał się też ani dowcipem, ani innemi przymiotami, cenionemi w świecie; to też prowadził życie odosobnione, nie miał przyjaciół, bliższych znajomych nawet, i żadnych rozrywek nie szukał.
Pan Hobbes przypadkiem poznał się z Cedrykiem i przywiązał się do niego całem sercem, bo też każdy, kto tylko zbliżył się do tego dziecka, musiał je pokochać. Pan Hobbes nie bardzo biegle rachował i często dobrze się namozolił, nim dodał bez omyłki wszystkie liczby w swoich księgach rachunkowych. Cedryk wielkie miał zdolności do wszystkiego, a w rachunkach szczególnie celował. Nieraz też kupcowi w zawiłych tych dodawaniach przychodził z pomocą. Ponieważ przytem lubił rozmowę o polityce, słuchał z zajęciem, jak kupiec rozprawiał o prezydencie, o rzeczypospolitej i sprawach krajowych, nigdy nie przeczył jego zdaniu, więc obaj zaprzyjaźnili się tak serdecznie, że gdy chłopczyna odjechał niespodzianie do Anglii, powołany do zajęcia tam wysokiego stanowiska lorda spadkobiercy, pan Hobbes nie mógł sobie dać rady bez niego, w życiu poczciwego kupca nastała wielka próżnia.
Nie odrazu wprawdzie dała mu się uczuć tak dotkliwie. W początkach pan Hobbes nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego, co się stało; trudno mu było zrozumieć i uwierzyć, że Cedryk wyjechał na zawsze i nigdy nie powróci. Wydawało mu się to niepodobieństwem i wyobrażał sobie, że nie dziś to jutro drzwi skrzypną i na progu ukaże się chłopaczek w czerwonych pończochach, z rozwianemi jasnemi włosami, odrzuconym w tył kapeluszem i zawoła wesoło:
— Jak się ma pan Hobbes. A co tam słychać w dziennikach?
Lecz dnie mijały jedne po drugich, a urocze zjawisko się nie pokazało; to też pan Hobbes stawał się coraz smutniejszy, coraz posępniejszy. Nawet czytanie dzienników nie sprawiało mu już takiej przyjemności; nie miał z kim rozprawiać o tem, co wyczytał. Składał duży arkusz zadrukowany na kolanie i spoglądał żałośnie na wysokie krzesło, zwykłe miejsce Cedryka. Pozostały na tem krześle ślady małych nóżek, które dziwnie bolesne wrażenie wywierały na nim. Przyszły hrabia Dorincourt, podczas rozpraw politycznych, odbywających się przy czytaniu dzienników pomiędzy dwoma przyjaciółmi, w chwilach największego zapału, zwyczajem swoim, a raczej zwyczajem wszystkich dzieci, hrabiowskich i innych, zapał ten wyrażał nogami i nie mogąc dostać do ziemi, uderzał korkami od bucików o krzesło. Obejrzawszy te ślady, kupiec wyjmował z kieszonki od kamizelki piękny złoty zegarek, otwierał kopertę i odczytywał uważnie, pokilkakrotnie napis: „Na pamiątkę najlepszemu przyjacielowi swemu ofiaruje lord Fautleroy.“
Potem zamykał zegarek, wkładał go napowrót do kieszeni, wstawał i przechadzał się pomiędzy beczkami cukru i workami kawy, spoglądał przez okno na ulicę i siadał znowu na dawnem miejscu. Wieczorem po zamknięciu sklepu zapalał fajkę, wychodził na przechadzkę i szedł wzdłuż ulicy po chodniku aż do domu, na którym wywieszona była tabliczka z napisem: „Do najęcia.“ Pan Hobbes zatrzymywał się przed tym domem, wpatrywał się w tabliczkę, kiwał głową, wypuszczał kłęby dymu z fajki, wreszcie z westchnieniem powracał tąż samą drogą do swego mieszkania.
I tak to powtarzało się codziennie przez czas jakiś po wyjeździe Cedryka, pan Hobbes nie wymyślił nic nowego. Bo też rzadko nowe pomysły powstawały w jego głowie, nie lubił sobie zadawać z tem mozołu, wolał trzymać się dróg utartych, uświęconych przez doświadczenie. Ale po dwóch czy trzech tygodniach uczuł się tak zgnębiony tą jednostajnością, że postanowił poszukać jakiejś rozrywki. Przyszedł mu na myśl Dik; nie znał go osobiście, lecz słyszał o nim wiele od Cedryka, chłopak ten widywał także małego jego przyjaciela; czemużby się nie miał z nim zapoznać i pomówić o nieobecnym?
Długo zamiar ten ważył w myślach, przyczem niemało fajek wypalił, nim wreszcie przyszło do wykonania. Samotność tak mu ciężyła, że nakoniec wahania ustały i wybrał się na poszukiwanie Dika. Nie mogąc widzieć Cedryka, potrzebował przynajmniej pomówić o nim, pocóż miał sobie odmawiać tej pociechy? I tak dnia pewnego, gdy Dik zajęty był czyszczeniem butów jakiegoś przechodnia i nadawał im blask ostateczny, szorując szczotką z całej siły, stary, łysy jegomość, o twarzy okrągłej, czerwonej, stanął w pobliżu na chodniku i przez czas jakiś wpatrywał się pilnie w tablicę, zawieszoną obok przyrządów chłopca, a na której był napis następujący:

Dik Tipton
Rękodzielnik, czyszczący obuwie męzkie i damskie
najdoskonalszemi sposobami, po cenach
umiarkowanych.

Patrzał tak długo, że Dik go zauważył, a załatwiwszy się z owym jegomością, którego obuwie oporządzał najdoskonalszemi sposobami, zwrócił się do starego kupca z uprzejmym ukłonem:
— Może i panu mógłbym usłużyć?
Stary jegomość zbliżył się żywo, teraz dopiero spostrzegł, że to był najlepszy sposób zawiązania znajomości. Skinął głową potakująco, usiadł na paradnem krześle osłoniętem parasolem i nogę postawił na nizkim stołeczku, przeznaczonym do tego. Całe to wspaniałe urządzenie nabył Dik za pieniądze, otrzymane w darze od Cedryka. Pan Hobbes obejrzał je z uwagą, podczas gdy chłopak uwijał się ze szczotkami przy jego butach.
— Wszystko to widocznie nowe, niedawno nabyte — rzekł kupiec, dowcipnie zwracając odrazu rozmowę na tor właściwy. I udało mu się doskonale, gdyż chłopak natychmiast odpowiedział:
— Wszystko nowiuteńkie i niemało kosztowało. Nigdybym nie mógł się tak pięknie urządzić, gdyby mi w tem nie dopomógł wielki mój przyjaciel, jeden chłopczyk, który wyjechał do Anglii. Najlepszy, najpoczciwszy w świecie chłopczyk, niech go Bóg błogosławi.
— Lord Fautleroy, przyszły hrabia Dorincourt — mówił pan Hobbes powoli, z naciskiem wymawiając każdy wyraz.
Dik o mało szczotki z rąk nie wypuścił z wielkiego podziwienia.
— Zkąd pan wie? — zawołał — czy go pan zna?
— Znałem go od urodzenia prawie — odrzekł kupiec — byłem z nim w wielkiej przyjaźni.
A gdy to mówił, ogarnęło go nagłe wzruszenie, otarł pot z czoła, potem wyjął z kieszeni piękny zegarek, otworzył i pokazał napis Dikowi.
— Nazwał mnie tu sam najlepszym przyjacielem i podpisał się: lord Eautleroy. Ten zegarek jest pamiątką. Dając mi go, prosił, ażebym nie zapomniał o nim. O, niema obawy! Nie zapomniałbym ja o nim, gdybym nawet żadnej pamiątki nie miał. Nie zapomina się o takich przyjaciołach.
— Śliczny chłopczyk, nieprawdaż? — mówił Dik — a co to za serce nieocenione! Nie widziałem w życiu mojem drugiego podobnego dziecka. Upuścił raz piłkę na ulicy, potoczyła się pomiędzy powozy, a ja mu ją podjąłem. Nigdy mi tej małej przysługi nie zapomniał, ile razy przechodził tędy z matką, czy ze służącą, zawsze mnie przywitał grzecznie: „Dzień dobry, Diku, jak się masz, Diku.“ O, co to był za chłopczyk! Dusza się radowała, gdy spojrzał, gdy przemówił!
— I z takiego dziecka zrobili jakiegoś tam hrabiego — rzekł pan Hobbes z westchnieniem — coby to z niego był za kupiec! Stworzony był na kupca.
I kiwał głową ze smutkiem. Dwaj nowi znajomi przekonali się, że przedmiot tak zajmujący nie mógł być wyczerpany podczas jednorazowej rozmowy. Stanęło więc na tem, ażeby Dik przyszedł nazajutrz do sklepu pana Hobbes’a.
Dik bardzo był zadowolony z tego zaproszenia. Biedny chłopak, małem dzieckiem będąc, utracił rodziców, nie miał domu, ani nawet żadnego kącika własnego. Przez czas jakiś mieszkał u starszego brata swego Bena. Ten się nim opiekował póty, póki Dik nie wyrósł o tyle, że mógł roznosić dzienniki, biegać z posyłkami i tym sposobem zarabiać na życie. Już oddawna pozostawiony był własnym siłom. Poczciwy chłopak pracował gorliwie, a odkiedy z łaski Cedryka lepiej mu się działo i więcej trochę zarabiał, używał tych pieniędzy na opłacenie schronienia na poddaszu, gdzie chodził nocować. Przedtem sypiał zazwyczaj pod gołem niebem. Zaczynał już nawet marzyć o tem, ażeby sobie nająć mały pokoiczek, kupić do niego skromne sprzęty i mieć własne mieszkanie. Lecz urzeczywistnienie tych marzeń nie było rzeczą łatwą. Zaprosiny niespodziewane, które go dziś spotkały, radością i dumą przejęły biednego chłopca. Pójść w odwiedziny do kupca korzennego, do bogacza, mającego sklep własny, wózek i konia, być traktowanym przez niego na stopie równości, był to zaszczyt niemały dla Dika i w życiu jego wypadek wielkiej wagi.
— Wiesz ty co o hrabiach i o zamkach hrabiowskich? — zapytał pan Hobbes, nim pożegnał Dika — radbym w tej materyi dowiedzieć się czego.
— Czytałem powieść o hrabiach w Dzienniczku groszowym — odrzekł chłopak — powieść pod tytułem: „Zbrodnia magnata i zemsta hrabiny May.“ Jeden z moich znajomych pożyczył mi tego dzienniczka, to dosyć jest ciekawe.
— Proszę cię, kup tę powieść na mój rachunek i przynieś. Jeżeli znajdziesz coś jeszcze o hrabiach, margrabiach i tym podobnych magnatach, kup wszystko, dam ci na to pieniądze, oto masz, porachujemy się jutro. On (on dla obu dostatecznie oznaczało Cedryka) także niewiele wiedział jeszcze o tym przedmiocie. Tak naprzykład co do korony, czy oni, ci hrabiowie, noszą je ciągle na głowach? Chyba nie, bo jakżeby kapelusze wkładali?
— I jakżeby spali z temi koronami? — dodał Dik.





XXVIII.

Takie były początki przyjaznych stosunków pomiędzy kupcem korzennym i Dikiem. Gdy dnia następnego chłopak przybył do sklepu, pan Hobbes przyjął go z najserdeczniejszą gościnnością. Usadowił chłopca na krześle obok beczułki z jabłkami, sam zasiadł po drugiej stronie, zapalił fajkę i stuknął parę razy ręką w beczułkę, zachęcając gościa, aby z nią bliższą zabrał znajomość.
— Niezłe jabłka — mówił — pokosztuj, nie żałuj sobie.

Podczas gdy Dik, korzystając z pozwolenia, chrupał smaczne jabłuszka, pan Hobbes przerzucał kartki przyniesionej przez niego powieści. Nastąpiła potem długa rozprawa o arystokracyi angielskiej, a przedstawiając przekonania swoje pod tym względem, kupiec wypuszczał dym z fajeczki i kręcił głową. Pokazał wreszcie Dikowi ślady bucików na krześle i rzekł ze wzruszeniem:
— To on własnemi swojemi nóżkami to zrobił. Godzinami nieraz patrzę na to krzesło. Mój Boże! jak pomyślę, że on tu siedział tak niedawno, gryzł orzechy, jabłuszka zajadał, resztki wyrzucając w rynsztok; a teraz jest lordem i mieszka gdzieś w zamku paradnym. To, co tu widzisz, mój chłopcze, to są ślady nóg lorda, nóg przyszłego hrabiego! Jak pomyślę o tem...

Odwiedziny Dika sprawiły poczciwemu kupcowi prawdziwą ulgę i pociechę. Przyjęcie nie ograniczyło się na jabłkach, pan Hobbes poprowadził gościa do małego pokoiku za sklepem, posadził przy stoliku zastawionym przeróżnemi przysmakami: był tam i ser, i sardynki, i wędliny, i konserwy owocowe, kupiec odkorkował butelkę porteru, nalał dwie szklanki i zawołał:
Jego zdrowie! On tam ich nauczy, tych hrabiów, margrabiów i resztę.
Odtąd pan Hobbes widywał się często z Dikiem i czuł się mniej smutnym i opuszczonym. Czytywali razem Dzienniczek groszowy, w powieści: „Zbrodnia magnata i zemsta hrabiny May,“ czerpiąc wiadomości o obyczajach arystokracyi angielskiej, wiadomości, któreby w zdumienie wprawiły członków tej arystokracyi, gdyby do nich doszły. Ale to jeszcze nie zadowalniało zacnego kupca, pragnął on poznać jaknajdokładniej wszystko, co się tyczyło Cedryka, kraj, w którym mieszkał i osoby, z któremi miał do czynienia. Dnia pewnego wyruszył aż na drugi koniec miasta do księgarni, postanowił porobić zakupy książek, nie żałując kosztów. Zbliżył się do subjekta i rzekł:
— Proszę mi dać jaką książkę o hrabiach.
— O hrabiach? — powtórzył subjekt zdziwiony — nie rozumiem, o co panu właściwie idzie.
— Jakto o co! Chcę mieć jakieś dzieło o hrabiach.
— Nie wiem — rzekł subjekt zakłopotany — czy znajdzie się u nas dzieło tego rodzaju.
— Nie znajdzie się — mówił pan Hobbes zmartwiony — to szkoda. Może coś o margrabiach?
— My takich książek nie mamy.
Pan Hobbes był w prawdziwym kłopocie, stał czas jakiś w milczeniu, nie chciał odchodzić z próźnemi rękami, spytał więc jeszcze na wszelki wypadek:
— Ani o hrabinach?
— Nie, nic podobnego nie mamy — odpowiedział subjekt, który już zaczynał się uśmiechać.
— Szczególna rzecz! — rzekł pan Hobbes i zabierał się do wyjścia, gdy subjekt, jakby sobie coś nagle przypomniał, zatrzymał go i zapytał, czy nie zechce nabyć dzieła pod tyt. „Historya starych rodów angielskich.“ Pan Hobbes zgodził się na nabycie tej książki, ponieważ nie mógł dostać dzieła poświęconego wyłącznie hrabiom. Subjekt księgarski wręczył mu gruby tom, który kupiec zaniósł pod pachą do domu.
Dik przyszedł wieczorem i obaj zabrali się do czytania. Natrafili na opis jakichś wypadków z czasów panowania królowej Maryi, przezwanej „Krwawą.“ Dik czytał głośno, pan Hobbes słuchał z natężoną uwagą; szczegóły z życia tej monarchini, czyny, które jej zjednały ów przydomek, wywierały na nim wielkie wrażenie; wyjął z ust fajkę, siedział nieruchomo i po kilka razy pot z czoła ocierać musiał, tak był oburzony i wstrętem przejęty.
— Widzisz, widzisz! — wołał — w tym kraju niema żadnego bezpieczeństwa. Jeżeli królowa dostawszy się na tron, jednem swojem słowem może takie okropności wyrabiać, toż człowiek tam ani chwili nie jest bezpieczny. I on bezpieczny nie jest, ja to przeczuwałem. Co to już dobrego może być w kraju, gdzie takie kobiety władzę mają w rękach!
— Zapewne, zapewne — odrzekł Dik; on także zaniepokoił się trochę w pierwszej chwili, lecz roztropniejszy od starego kupca, wnet objął myślą prawdziwy stan rzeczy — ależ to wszystko działo się w dawniejszych czasach, ta kobieta od lat wielu nieżyje, ona się nazywała Marya, a dziś panuje w Anglii królowa Wiktorya.
— To prawda — potwierdził pan Hobbes, ocierając znów czoło — to prawda i teraz przecież w dziennikach, w wiadomościach z Anglii, niema nigdy wzmianki o „torturach“ o „rusztowaniach,“ o tych wszystkich okropnościach, których pełno tu w książce. Zawsze jednak niebezpiecznie jest żyć w takim kraju, gdzie... gdzie nawet nie obchodzą uroczystości 4 Lipca!
Pan Hobbes niespokojny był przez dni kilka po tem czytaniu, przykre wrażenia zatarły się dopiero, gdy odebrał długi i serdeczny list od małego lorda. Jednocześnie nadszedł drugi, zaadresowany do Dika.
Łatwo sobie wyobrazić, jaką radość sprawiły te listy. Dwaj nasi znajomi czytali je razem, odczytywali pokilkakrotnie, ważyli i rozważali każde słowo, pisane przez Cedryka, to, co się jego tyczyło, nigdy im się naprzykrzyć nie mogło. Potem zeszło znowu dni kilka na obmyślenie i napisanie odpowiedzi. Naradzali się nad tem wspólnie i odczytywali te odpowiedzi tyleż razy prawie, co i listy Cedryka.
Korespondencya niełatwą była sprawą dla poczciwego Dika. Wykształcenie jego dużo pozostawiało do życzenia; czytać i pisać tyle tylko umiał, ile się nauczył w szkółce wieczornej, do której kiedyś razem z Benem uczęszczał. Ale że był roztropny z natury, nie zapomniał tej nauki, wydoskonalił ją nawet, czytując dzienniki i pisząc kredą lub węglem na murach. W każdym razie jednak dobrze się namozolić musiał, nim zdołał wykończyć odpowiedź na list Cedryka. Chłopak opowiedział kupcowi różne szczegóły z dawniejszego swego życia, wspomniał także o bracie.
— Już byłem trochę starszy — mówił — roznosiłem dzienniki, posyłki, gdy brat mój Ben się ożenił. Nigdy w życiu nie widziałem takiej okropnej złośnicy, jak ta jego żona Minna. Istna tygrysica, kotka dzika. Bywało jak się rozzłości, chwyta, co tylko ma pod ręką, wszystko rozbija, tłucze, szarpie; a złościła się od rana do wieczora. Miała dziecko podobne do siebie, dzień i noc wrzeszczało! Ach! co to było za życie u tego biednego Bena! Raz ta jędza rzuciła mi na głowę półmisek; umknąłem jakoś szczęśliwie, a półmisek trafił w jej własnego chłopca. Doktor powiedział, że mu z tego zostanie znak pod brodą na całe życie. To dopiero matka! A co nie wyrabiała z Benem, to wyobrażenie przechodzi. Ciągle mu wyrzucała, że nie dosyć zarabia, a ona dużo pieniędzy potrzebowała. Aż w końcu się rozwiedli, mój brat wybrał się na wieś, znalazł służbę u jakiegoś gospodarza, Minna gdzieś się zapodziała wraz z dzieckiem. Sąsiadka nam mówiła, że jakaś pani Angielka wzięła ją za piastunkę do dziecka i potem zabrała z sobą aż za Atlantyk. Nigdyśmy odtąd nie mieli o niej żadnej wieści, ani Ben, ani ja. Ta Minna, moja bratowa, wcale nawet była przystojna; bywało, jak się wystroi, a stroić się lubiła, to wszyscy na ulicy za nią spoglądali. Miała piękne oczy, duże, czarne włosy takie długie, że spadały jej niżej kolan. Splatała je w gruby warkocz i owijała kilka razy dokoła głowy. Zadurzyła biednego Bena tą pięknością, wielkie głupstwo zrobił, żeniąc się z taką jędzą.
— Kapitalne głupstwo — potwierdzał pan Hobbes — ja nigdy nie miałem ochoty się żenić.
Dik miewał kiedyniekiedy wiadomości od starszego brata. Nieszczególnie mu się powodziło, przenosił się z miejsca na miejsce, znalazł nakoniec lepszy trochę obowiązek aż w Kalifornii i ztamtąd właśnie niedawno pisał do Dika.
Pewnego wieczora dwaj przyjaciele siedzieli jak zwykle w sklepie kupca korzennego. Pan Hobbes nałożył fajkę, potarł właśnie zapałkę, ażeby ją zapalić, gdy nagły okrzyk wyrwał się z jego piersi. Przy świetle zapałki spostrzegł list, leżący na kontuarze. Listonosz musiał go tam położyć niepostrzeżenie. Kupiec wziął list do ręki i najpierw obejrzał.
— To od niego — rzekł — z pewnością od niego.
Nie zapalił już fajki, odłożył ją na bok, był uradowany, śpiesznie rozciął nożem kopertę listu, rozłożył go i czytał głośno, co następuje:
„Kochany panie! Śpieszę napisać do pana, bo porobiły się tu różne rzeczy, które i pana zapewne bardzo zadziwią. To była omyłka, ja nie jestem lordem i nigdy hrabią nie będę. Znalazła się jedna pani, żona mego stryja Bewisa, tego, co już nieżyje, a ta pani ma synka i to on powinien się nazywać lord Fautleroy, bo w Anglii taki zwyczaj, że syn starszego brata hrabią zostaje po śmierci ojca i dziadunia. Mój dziadunio, który jest także dziaduniem tego chłopczyka, nie umarł jeszcze, więc on jest zawsze hrabią, ale umarł stryj mój Bewis, a chłopczyk jego został spadkobiercą. Ja zaś już teraz nie mogę być spadkobiercą, ponieważ tatuś był najmłodszym synem i będę się nazywał znowu po prostu Cedryk Errol, tak samo, jak w Nowym-Yorku.
„Myślałem zrazu, że trzeba będzie oddać temu chłopczykowi wszystkie zabawki, i kucyka, i wózeczek, ale dziadunio powiedział, że niepotrzeba i że to wszystko moja własność. Dziadunio bardzo się tem zmartwił i coś mi się zdaje, że nielubi tej pani, matki małego chłopczyka. Wolałby dziadunio, ażebym to ja był hrabią. I mnie także żal trochę tego hrabiowstwa; dawniej nie miałem do niego żadnej ochoty, ale przekonałem się, że można być hrabią i dobrym zarazem. Polubiłem ten piękny zamek i park, i ludzi tutejszych; a potem widzę, że będąc bogatym, mógłbym wiele dobrego zrobić. Teraz już nie będę bogaty, ojciec mój także nim nie był, jako syn najmłodszy, więc i ja nie będę.“.
„Muszę teraz pomyśleć o jakiejś pracy, ażeby Kochańci nie zbywało na niczem, ja powinienem dla niej pracować. Może się wezmę do handlu. Ta pani, matka owego chłopczyka, przyjeżdżała tu wczoraj ze swoim synkiem. Dziadunio i pan Hawisam wyszli do niej i musieli coś powiedzieć, co ją rozgniewało, bo się rozkrzyczała, a i dziadunio także się gniewał. Biedny dziadunio zmienił się okropnie, boję się, żeby nie zachorował ze zgryzoty. Napisałem o tem natychmiast do pana i do Dika, bo wiem, że to obchodzi i pana i jego.“

„Serdeczny przyjaciel Cedryk Errol.“
(„nie lord Fautleroy“).

Pan Hobbes osunął się na krzesło, list spadł mu na kolana, a koperta z nożem na ziemię.
— Toż dopiero! — zawołał zmienionym głosem. Co się dzieje! Sam nie wiem...
I rzeczywiście zacny kupiec sam nie wiedział, co się z nim działo. Niespodziewane te wieści pogrążyły go nagle w takie zdumienie, że nie miał słów na oddanie wrażeń i uczuć, które nim owładnęły. W głowie jego powstał zamęt, był prawie nieprzytomny, milczał, siedział bezwładnie na krześle z oczyma wlepionemi w ziemię, nie schylił się nawet po nóż, leżący u nóg jego na podłodze.
— No i cóż! — odezwał się Dik, który prędzej ochłonął z podziwienia i przyszedł do równowagi umysłu — no i cóż? tem lepiej, że nie będzie tym jakimś hrabią. Wszak i pan zapewne tak sądzi.
— Tem lepiej... tem lepiej!.. — powtarzał kupiec, widocznie bijąc się z myślami — dobrze to mówić: tem lepiej; a ja ci powiadam, takie jest moje przekonanie, że oni go niesłusznie chcą pokrzywdzić i praw tych pozbawić, bo jest Amerykaninem! Ci Anglicy dotąd nam zapomnieć nie mogą naszej rewolucyi. Tak, tak; chcą go skrzywdzić, obedrzeć, nic innego. Ja to przewidywałem, pamiętasz, mówiłem, że on w tym kraju nie jest bezpieczny; sam teraz widzisz, co się stało. Jabym się o to założył, że i rząd i cała arystokracya spiknęła się przeciw niemu i oto w końcu wydarli mu majątek i tytuł, które mu się prawnie należą. Biedne dziecko!
Pan Hobbes był nadzwyczajnie wzburzony. Z trudnością mu przyszło przedtem pogodzić się z wielką zmianą, zaszłą w położeniu Cedryka; z czasem jednak przywykł do myśli, że mały jego przyjaciel jest lordem i hrabią zostanie. Poprzednie listy Cedryka napawały go pewnego rodzaju dumą, jakby i on sam brał udział w jego wywyższeniu i dostojeństwach. Nie zmienił wprawdzie w zupełności przekonania swego o hrabiach i lordach, ale zawziętość jego przeciw nim znacznie osłabła, zresztą, powiedzmy prawdę, pan Hobbes nigdy nie zdawał sobie zbyt ściśle sprawy ze swoich przekonań. Był jeszcze w tej kwestyi wzgląd inny: pieniądze przyjemną są zawsze rzeczą, w Ameryce tak samo, jak i w innych krajach; a jeśli do bogactw przywiązany był tytuł, jedno i drugie, według zdania kupca, nie było do pogardzenia.
— Tak, tak — powtarzał — chcą biedne dziecko obedrzeć! Ja to zrozumiałem odrazu. Rodzina powinnaby jednak stanąć w jego obronie i nie pozwolić go skrzywdzić. Może też jeszcze nie wszystko stracone, może i majątek i tytuł hrabiowski zostanie przy nim. Nie traćmy nadziei!
Zatrzymał Dika w sklepie do późna, rozprawiał z nim ciągle o tej ważnej sprawie, nakoniec odprowadził chłopca aż do rogu ulicy, a powracając, zatrzymał się przed znanym domem, dotychczas niezamieszkałym, wypuścił parę kłębów dymu z fajeczki i odczytał napis: „Do najęcia.“ Pan Hobbes spał bardzo niespokojnie tej nocy.





XXIX.

W kilka dni po owym wielkim obiedzie, danym na zamku Dorincourt, każdy w całej Anglii mógł wyczytać w dziennikach wiadomość o dziwnych rzeczach, które się działy w rodzinie hrabiego. Zajmujące te dzieje opisane były ze wszystkiemi szczegółami. Wiedziano już przedtem, że mały Amerykanin, sprowadzony do Anglii i zajmujący stanowisko lorda spadkobiercy, był pięknym, roztropnym chłopczykiem, że wszyscy, nie wyłączając dziadka, przepadali za nim. Ubolewano nad młodą wdową, jego matką, trzymaną na uboczu przez dumnego starca. A oto nagle spadła znów wiadomość o małżeństwie Bewisa, noszącego na krótko bardzo przed śmiercią tytuł lorda Fautleroy’a, wdowa jego, także Amerykanka, której istnienia nikt nie przeczuwał nawet, nagle ukazywała się na widowni i przedstawiała syna, jako prawego spadkobiercę tytułu i majątku. Ważne te i dziwne wypadki były więc dziś przedmiotem wszystkich rozmów, tak w stolicy, jak i na prowincyi.
Jednocześnie rozeszła się także pogłoska, że hrabia nie chciał przyjąć takiej zmiany, że mniemanej wdowie starszego syna nie dowierzał, a sprawa ta miała być ostatecznie rozstrzygnięta przez sądy. Co się działo w bezpośredniem sąsiedztwie zamku, w wioskach okolicznych, tego żadne pióro opisać nie zdoła. Na targach, po miasteczkach, zbierały się ożywione gromadki ludzi i roztrząsano prawa obu domniemanych spadkobierców.
Sprawa ta nikogo tak gorąco nie obchodziła, jak dzierżawców. Żony ich wydobywały z pod ziemi najrozmaitsze wiadomości, jedna drugiej powtarzała, co ten i ów powiedział, jakie nadzieje, jakie obawy, chowała przyszłość nieznana. Słyszano o gniewie hrabiego, o postanowieniu jego nie dopuszczenia do spadku dziecka kobiety, którą znienawidził od pierwszego wejrzenia. Nikt, rozumie się, nie posiadał pewniejszych wiadomości od znanej nam właścicielki sklepiku z drobiazgami, miss Diblet. Blizkie stosunki z zamkiem dawały jej sposobność roztrząsania najdokładniej każdego szczegółu i wyprowadzania na światło dzienne wielu okoliczności całkiem nieznanych innym osobom, nieuprzywilejowanym.
To też w sklepiku było ciągle pełno, rozmowa ani na jednę chwilę nie ustawała.
— Jeśli mam szczerze wypowiedzieć osobiste swoje przekonanie, łaskawi państwo — mówiła miss Diblet do kupujących, zebranych w sklepiku — to powiem, że to jest słuszna kara Boża dla hrabiego. Niegodnie się obszedł z tą młodą wdową, wydarł jej dziecko, teraz ma za swoje. Tamta druga wcale niepodobna do tej. Choć hardo patrzy czarnemi oczyma, nie wygląda wcale na panią. Tomasz powiada, że wstydziłby się u niej służyć, choćby go złotem nawet obsypała. I chłopiec podobny do niej, ani się umywał do tamtego. Tymczasem stary hrabia, jaki jest, złośnik, bez serca, do wnuka jednak tak się przywiązał, że wpadł w rozpacz. Co z tego będzie, Bogu jednemu wiadomo; o mało nie zemdlałam, jak przybiegła tu do mnie parę dni temu Joasia i zaczęła wszystko opowiadać.
W samym zamku panował większy jeszcze rozruch, aniżeli w okolicy. W bibliotece hrabia naradzał się codziennie z panem Hawisamem, a w izbach czeladnich tenże sam przedmiot roztrząsany był nieustannie przez Tomasza i resztę służby. I w stajniach nie mówiono o czem innem, robota odbywała się niedbale, stangreci i masztalarze co innego mieli teraz na głowie. Wilkins był nadzwyczajnie przygnębiony. Pilnował troskliwiej jeszcze niż zwykle skarogniadego kucyka i siodełko czyścił starannie, lecz serce mu się ściskało na myśl, że może to wszystko niezadługo do kogo innego należeć będzie.
— Nie, nie — mówił żałośnie do stangreta — takiego zdolnego panicza niema drugiego na świecie. Czy to ja mało ich uczyłem konno jeździć, ale takiego nie widziałem. Siedzi na koniu, jakgdyby przyrósł do niego; a dobry, a poczciwy, co to za serce! Nigdy nie zapomnę, jak Janka kalekę posadził na kucyku. Z takim paniczem miło człowiekowi jeździć, bo to wszyscy ludzie w całej okolicy przepadają za nim.
Wśród tego zamieszania ogólnego, jedna tylko osoba nie okazywała prawie żadnego niepokoju, tą osobą był mały lord spadkobierca, który niezadługo miał utracić tytuł lorda i stanowisko spadkobiercy. Gdy się o tem dowiedział, w początkach coprawda sprawiło mu to pewną przykrość, lecz żadne uczucie nieszlachetne nie zbudziło się w jego sercu. Hrabia sam uwiadomił go o wszystkiem, chłopczyk słuchał z natężoną uwagą, obie rączki położył na kolanach dziadka, twarzyczka jego przybrała wyraz powagi, a nawet smutku; gdy hrabia umilkł, odezwał się drżącym nieco głosem, westchnąwszy z cicha:
— Tak mi jakoś dziwnie... tak dziwnie... nie wiem... co myśleć.
Hrabia patrzał na niego w milczeniu. Jemu także było dziwnie, doznawał nieznanego w całem życiu uczucia; coś mu ściskało serce, ściskało boleśnie i coraz więcej na widok chmurki, która w tej chwili zasępiła twarzyczkę dziecka; tę wdzięczną twarzyczkę widział dotychczas zawsze wypogodzoną i wesołą.
— Czy ta pani zabierze zaraz Kochańci willę i karetkę, którą jej dziadunio podarował? — zapytał Cedryk niespokojnie.
— Nie, nie — odrzekł hrabia z wielką stanowczością — bądź spokojny, nikt jej nic nie odbierze.
— Aa! — zawołał chłopczyk z uczuciem ulgi. Po chwili podniósł oczy na starca, a oczy te miały wyraz rozrzewnienia i łzami były zamglone.
— Czy ten drugi chłopczyk będzie teraz tu mieszkał? — zapytał głosem drżącym i przytłumionym — i będzie dziaduniowym chłopczykiem, a ja nie?
— Broń Boże! — zawołał hrabia z taką siłą, że Cedryk zadrżał nagle.
— A ja myślałem... ja myślałem... — podskoczył rozweselony, ujął dłoń hrabiego w obie rączki i patrząc mu w oczy, mówił dalej — to ja tu będę mieszkał, i będę dziaduniowym chłopczykiem, i dziadunio będzie mnie kochał tak samo, jak wprzód, chociaż nie jestem już lordem, ani hrabią?
Twarzyczka jego rozjaśniła się widocznie. Hrabia mierzył go przez czas jakiś wzrokiem od stóp do głowy; brwi jego siwe ściągnęły się, a oczy miały blask niezwykły.
— Czy będziesz moim chłopczykiem? — powtórzył wreszcie, a gdy to mówił, głos jego był dziwnie zmieniony, tak wzruszony i drżący, że nie pozostało w nim śladu dawnej surowości, stanowczość tylko była taż sama — bądź spokojny, będziesz moim chłopczykiem, mojem dzieckiem ukochanem, póki ja żyję, nikt mi nie wydrze ciebie.
Żywy rumieniec oblał twarzyczkę Cedryka, wyraz radości ją ożywił, włożył obie rączki w kieszenie, była to ulubiona jego postawa w chwilach zadowolenia, i zawołał wesoło:
— Doprawdy? Będzie mnie dziadunio kochał zawsze jednakowo? Ależ jeżeli tak, to cóż mi tam po tem hrabiowstwie? Ja myślałem, że to tylko lord Fautleroy może być dziaduniowym wnukiem i dlatego tak mi się jakoś dziwnie zrobiło. Ale jeżeli nikt nie odbierze Kochańci domu i karetki, i jeżeli ja pozostanę dziaduniowym wnukiem kochanym, to cóż mi to szkodzi, że będę się nazywał Cedryk Errol, a nie lord Fautleroy?
Hrabia przyciągnął dziecko do siebie i mówił tym samym wzruszonym głosem:
— Nie wydrą ci tego, co będzie w mojej mocy zachować dla ciebie. Nie wierzę, ażeby ci cośkolwiek wydrzeć zdołali. Tyś godny tego stanowiska, powinieneś na niem pozostać... i da Bóg pozostaniesz. A póki ja żyję, nic się nie zmieni, nic!
Zdawał się zapominać, że mówi do dziecka, raczej sam z sobą rozmawiał i czynił postanowienia. Nigdy jeszcze nie uczuł tak głęboko, jak silne uczucie wiązało go z tem dzieckiem. Duma jego była pokonaną, serce brało górę nad nią, już nie spadkobiercę kochał, tylko wnuka.





XXX.

W kilka dni po pierwszej swojej bytności na zamku, owa kobieta, która kazała się tytułować lady Fautleroy, po raz drugi tam przybyła i znowu synka przywiozła z sobą. Ale hrabia nie chciał jej przyjąć, oświadczając przez kamerdynera, że jeżeli ma co do powiedzenia, może się udać z tem do pana Hawisama. Tomasz zlecenie to spełnił i szeroko się potem rozgadał o tej pani przed resztą służby. Służył on już w niejednym znakomitym domu, jak powiadał, znał się na paniach, widział ich przecież dosyć w swojem życiu; i upewniał Tomasz, że ta kobieta żadną miarą panią być nie mogła.
— Ta z willi, to całkiem co innego — dodawał Tomasz z uroczystą powagą — Merykanka, nie Merykanka, ja tam się na tem nieznam, ale że pani prawdziwa, pani całą gębą, za to ręczę. Ja to poznałem od pierwszego razu, jak ją zobaczyłem i każdy pozna tak samo.
Kobieta, której Tomasz odmawiał nazwy pani, odjechała z zamku, nie ukrywając gniewu. Twarz jej dość przystojna, w rzeczy samej nosiła piętno gminnego pochodzenia, a mowa i układ zdradzały zupełny brak wychowania. Pan Hawisam spostrzegł wkrótce, że nie była tak pewna siebie, jak się zrazu zdawało. Stawiła się wprawdzie hardo, nadrabiała zuchwalstwem, lecz często widocznie się mieszała. Wyglądała niespokojna, zakłopotana, zapewne nie spodziewała się napotkać tylu trudności, myślała, że wszystko pójdzie odrazu, jak z płatka; nieraz znać było na niej zniechęcenie, jakgdyby żałowała rozpoczęcia kroków, które nie szły jakoś po jej myśli. Potem znów zaczynała krzyczeć głośniej, hałasować i grozić, jakby dla wynagrodzenia chwili zwątpienia.
— Oczywistą jest rzeczą — mówił raz pan Hawisam do matki Cedryka — że ta kobieta nigdy w lepszem towarzystwie nie bywała, nie ma żadnego wychowania, nie umie się znaleźć, musiała się urodzić i życie całe spędzić pośród pospólstwa. Przygnębiło ją to strasznie, że hrabia przyjąć jej nie chciał na zamku. Była rozzłoszczona, ale i przybita widocznie, gdy po tych odwiedzinach zjawiła się u mnie. Namówiłem hrabiego, ażeby pojechał wraz ze mną do gospody „pod Koroną Dorincourt,“ gdzie stanąć musiała, gdy ją z zamku wyproszono. Ujrzawszy jego Dostojność we drzwiach, zbladła jak ściana, po chwili dopiero odzyskała przytomność, zaczęła wykrzykiwać i grozić w sposób nieprzyzwoity.
I niedziw, że się widoku hrabiego przelękła. Sędziwy pan wszedł w milczeniu, nie witając jej ani jednem słowem, z głową dumnie podniesioną i wlepił w nią oczy z takim wyrazem obojętności i pogardy, jakgdyby oglądał jakieś złośliwe zwierzątko. Pozwolił jej krzyczeć, grozić, wygadywać, aż póki się nie zmęczyła i nie umilkła. Wówczas odezwał się z wielką stanowczością i powagą:
— Jeżeli pani jesteś rzeczywiście żoną mego syna, przedstaw dowody, a wówczas będziesz miała prawo za sobą i syn twój uznanym będzie za lorda spadkobiercę. Sądy rozstrzygną tę sprawę i rozstrzygną z pewnością sprawiedliwie. Gdy to nastąpi, otrzymasz pani dla siebie i dziecka utrzymanie przyzwoite; ale pamiętaj, że póki żyję, noga wasza w zamku nie postanie. Dość już na nieszczęście będzie tam waszego gospodarstwa po mojej śmierci.
A na zakończenie dodał:
— Syn mój Bewis piękny wybór zrobił, nie ma co powiedzieć.
I wyszedł równie spokojnie, jak wchodził.
W parę dni później pani Errol zajęta była jakąś robotą w swoim pokoju, gdy wbiegła służąca i oznajmiła jej gościa. Katarzyna, przynosząc tę wiadomość, była nadzwyczajnie wzruszona, z niepokojem widocznym na panią spoglądała:
— To hrabia, proszę pani — mówiła takim drżącym głosem, jak gdyby ją samę spotkał zaszczyt tych odwiedzin — to sam stary hrabia, jest w salonie.
Pani Errol udała się śpiesznie do salonu; zastała tam starca o wyniosłej, okazałej postawie, stojącego na skórze tygrysiej, rozciągniętej przed kominkiem. Przenikliwe oczy jego zwróciły się na młodą kobietę i zapytał:
— Pani Errol zapewne?
— Tak jest — odpowiedziała, kłaniając się z uszanowaniem starcowi.
— Ja jestem hrabia Dorincourt.
Starzec umilkł na chwilę; wzrok jego napotkał parę oczu, łagodnie ku niemu zwróconych. Te oczy duże, ciemne, tak były podobne do tamtych dziecinnych, które codziennie patrzały z miłością na niego, że szczególnego doznał wrażenia.
— Jakie to dziecko podobne do matki — rzekł bezwiednie prawie.
— Wszyscy to mówią — odrzekła młoda kobieta — ale zdaje mi się, że podobniejsze jaszcze do ojca.
Lady Lorridale się nie myliła, spostrzegł to i hrabia, że matka Cedryka miała wdzięk niewypowiedziany w wejrzeniu i w mowie. Głos jej był dźwięczny i miły, ułożenie skromne, lecz pełne godności. Nie wyglądała wcale zakłopotana temi niespodziewanemi odwiedzinami.
— Tak — potwierdził hrabia — chłopiec podobny także bardzo do mego syna — tu szarpnął silnie wąs biały i dodał — czy domyślasz się pani, po co ja tu przybyłem?
— Pan Hawisam był u mnie — odpowiedziała — opowiadał o tej kobiecie, która upomina się o prawa swojego syna i...
— A ja przychodzę powiedzieć pani — przerwał hrabia — że prawa te będą roztrząsane w sądzie, i obalone, jeżeli rzecz okaże się możliwą. Będę bronił syna pani wszelkiemi siłami, będę walczył z prawem, ze światem całym...
— Muszę zanieść prośbę do waszej Dostojności w imieniu mego syna — przerwała z kolei pani Errol — nie chciałabym, aby cośkolwiek dostało mu się niesłusznie, a chociażby prawo obejść się dało, jeżeli to ma być kosztem sprawiedliwości...
— Na nieszczęście prawo obejść się nie daje; ta obrzydła kobieta wie o tem dobrze.
— Ta kobieta kocha swoje dziecko, jak ja kocham Cedryka — odrzekła znów młoda wdowa — jeżeli jest rzeczywiście żoną starszego brata, syn jej ma prawo do spadku, a mój go nie ma.
Pani Errol mówiła zwykłym swym głosem spokojnym i słodkim. Obecność hrabiego nie budziła w niej trwogi, patrzała mu w oczy tak śmiało, jak Cedryk przy pierwszem spotkaniu. Ten starzec, który przez całe życie swoje gnębił wszystkich otaczających, starał się postrach i grozę budzić dokoła, dziwnie miłego doznawał teraz wrażenia, napotkawszy kogoś, kto śmiało i bez obawy na niego spoglądał, a nawet miał odwagę przekonania swoje wypowiadać w jego obecności.
— Piękna przyszłość otwierała się przed moim synem — mówiła dalej młoda kobieta i żywy rumieniec na twarz jej wystąpił — cieszyłam się tem bardzo; przedewszystkiem jednak pragnę, aby szedł w ślady ojca, był dobrym, prawym, nieskażonym.
— Aby nie naśladował dziada, nieprawdaż? — odezwał się hrabia szyderskim głosem.
— Dotychczas nie miałam przyjemności znać osobiście jego dziadka — odpowiedziała pani Errol bez zająknienia — wiem tylko, że był dobry dla mojego dziecka i wiem także... — tu zatrzymała się na chwilę i wzrok pogodny podniosła na starca — i wiem, że Cedryk kocha swojego dziadunia.
— A czy byłby mnie kochał — rzekł hrabia z lekkiem drżeniem w głosie — gdyby rozumiał, dlaczego matka jego wygnana jest z zamku?
— Nie sądzę — odparła pani Errol z prostotą — i dlatego właśnie nie chciałam, aby rozumiał.
— Mało jest jednak kobiet, któreby w takim razie milczeć umiały — zawołał hrabia z żywością. Powstał z krzesła, na którem się usadowił był podczas tej rozmowy i zaczął się przechadzać po pokoju wielkiemi krokami, szarpiąc białe wąsy z niezwykłą gwałtownością.
— Tak, on mnie kocha — mówił, jakby sam do siebie — kocha mnie, i ja go kocham. Nigdy przedtem nie kochałem nikogo, a jego pokochałem tak gorąco, że sam nie przypuszczałem, abym był zdolny do takiego uczucia. Odrazu, od pierwszego dnia pochwycił mię za serce. Byłem starcem znękanym, znużonym życiem, on mnie z niem pogodził na nowo, dał mi cel w życiu. Ja się pysznię tym chłopcem, z radością i dumą myślałem, że zajmie kiedyś wysokie stanowisko w kraju, bo jest tego godzien.
Zatrzymał się przed panią Errol, która także powstała.
— Jestem nieszczęśliwy! — mówił — jestem bardzo nieszczęśliwy!
I znać to było na nim, że się czuł nieszczęśliwym. Zwykłe panowanie nad sobą opuściło go zupełnie, duma nawet nie dała mu siły powstrzymać drżenia głosu i niespokojnych ruchów. Załamał ręce, posępne oczy zamgliły się, jakby łzami.
— Nieszczęście przywiodło mnie do pani — mówił znowu — będę szczery, nienawidziłem cię dotąd, zazdrościłem ci przywiązania tego dziecka. Ostatnie wypadki zmieniły te niechętne uczucia. Patrząc na to nędzne stworzenie, które ma być żoną Bewisa, doznaję wielkiej ulgi i pociechy na myśl, że mam inną synową. Byłem szaleńcem starym i niegodnie się obszedłem z tobą. Jest jednak nić, która nas zbliża wzajemnie do siebie: pani kochasz Cedryka, a Cedryk wszystkiem jest dla mnie. Przychodzę do matki Cedryka, przychodzę z prośbą, aby przez wzgląd na niego mi przebaczyła i litość miała nademną.
Mówił to wszystko śpiesznie, jakby ciężar chciał zrzucić z serca, głos jego nie miał w sobie tkliwości, lecz brzmiała w nim taka boleść głęboka, że młoda kobieta szczerze była wzruszona. Przysunęła fotel i dotykając lekko ramienia starca:
— Usiądź, mylordzie — rzekła łagodnie i z wyrazem współczucia — usiądź i wypocznij. Wszystkie te wypadki zanadto cię wzburzyły i zdrowie na tem ucierpieć może.
Gdy usiadł, ona przyniosła poduszkę i pochylając się wdzięcznym ruchem, podsunęła mu ją pod nogi. Ta troskliwość rąk kobiecych była także nowością dla niego. Ale przeciwności stały się najlepszą szkołą dla dumnego starca. Gdyby nie był tak przygnębiony, tak nieszczęśliwy, możeby trwał dłużej w nienawiści dla synowej; lecz w tak okropnym stanie duszy, jej słodycz, i te objawy współczucia, które u niej tylko mógł znaleźć, przyniosły mu wielką pociechę. Widok tamtej kobiety, podającej się za jego synową, napełnił go takim wstrętem, że każda inna wydałaby mu się zachwycającą. Tymczasem pani Errol, oprócz wdzięcznej powierzchowności, miała umysł wykształcony i serce tkliwe, w każdym jej ruchu, w każdym wyrazie przebijała szlachetność. Pod wpływem słów jej łagodnych i rozsądnych, hrabia przyszedł powoli do równowagi i ból jego złagodził się nieco.
— W każdym razie — powiedział już spokojniej — przyszłość Cedryka będzie zapewniona. Mam osobisty majątek, a ten w całości przejdzie na niego.
Wstał wreszcie i spoglądając dokoła, dodał:
— Jak to mieszkanie ładnie teraz wygląda. Urządziłaś pani wszystko z takim smakiem. Czy pozwolisz mi tu czasem posiedzieć przy sobie?
— Zawsze rada będę waszej Dostojności.
Odprowadziła gościa z uszanowaniem aż na ganek. Gdy Tomasz, usadowiwszy hrabiego w powozie, wskoczył na kozioł obok stangreta, obaj spojrzeli sobie w oczy; nic nie mówili, gdyż słów im brakło na razie, tak byli zdumieni. Wśród tylu nadzwyczajnych wydarzeń, ta nagła przyjaźń hrabiego z synową nie była jednym z najmniej dziwnych.





XXXI.

Jak już wspomnieliśmy poprzednio, sprawa ta niezwykła, dotycząca jednej z najznakomitszych rodzin angielskich i mająca być ostatecznie rozstrzygnięta przez sądy, nie mogła długo pozostać tajemnicą dla publiczności, dzienniki rozniosły ją wkrótce po całym kraju. Wiadomość ta rozumie się z dzienników angielskich przeszła wkrótce do amerykańskich, budząc tem większe zajęcie, że obaj domniemani lordowie spadkobiercy pochodzili z Ameryki. Pogłosek najrozmaitszych było wielkie mnóstwo, każdy dziennik przedstawiał rzecz po swojemu, ze szczegółami całkiem odmiennemi; ktoby chciał poznać sprawę dokładnie, musiałby chyba wszystkie przeczytać, porównywać, dochodzić prawdopodobieństwa podawanych wieści. Pan Hobbes naczytał się ich tyle, że w końcu w głowie mu się pomieszało i nic a nic wyrozumieć nie mógł z tej gmatwaniny.
Jeden dziennik twierdził, że Cedryk był niemowlęciem w kolebce; w drugim młody lord Fautleroy I występował, jako dyplomowany kandydat uniwersytetu oksfordzkiego, który wszystkie kursa ukończył i odznaczył się napisaniem znakomitego greckiego poematu. W innym znów donoszono, że był zaręczony z piękną panną, córką księcia, w innym wreszcie było już nawet po ślubie. A żaden dziennik nie donosił prawdy, żaden nie znał ślicznego, dziewięcioletniego chłopaczka o ciemnych, dużych oczach, jasnych puklach włosów i zwinnych nóżkach.
Równie obszernie rozpisywano się i o drugim lordzie, który pierwszemu praw do spadku zaprzeczał. O matce jego pisano raz, że była cyganką, drugi raz Hiszpanką, aktorką, tancerką. W ogóle jednak nie miała za sobą współczucia publiczności; wszystkie dzienniki zgadzały się na jedno, że nieprzyzwoitem i natarczywem postępowaniem swojem obraziła sędziwego hrabię Dorincourt, który ją znienawidził i szukał sposobów pozbycia się, i jej, i syna. Ponieważ w papierach i dokumentach, przedstawianych przez nią, okazały się pewne niedokładności, więc miał się ztąd wywiązać proces, zapewne długi i zajmujący, jak twierdziły dzienniki.
Pan Hobbes czytał te wiadomości jedne po drugich, aż póki się to wszystko nie zmieszało w jego umyśle w jakiś chaos nierozwikłany, zamęt, wir szalony, aż mu huczało w głowie. Wieczorem przychodził Dik, rozmawiali i naradzali się nad tem bez końca, po piętnaście razy powtarzając toż samo, udzielając sobie różnych uwag i spostrzeżeń, tak, że rozmowy ich zwykle późno w noc się przeciągały. Obaj z tych dziennikarskich opisów dopiero zrozumieli należycie, jak wysokie stanowisko zajmował hrabia Dorincourt, jakie ogromne posiadał dobra i dochody, w jakim wspaniałym zamku mieszkał. Cedryk wprawdzie opisywał to w swoich listach, lecz nie tak dokładnie i nie wywarło to na nich takiego wrażenia. Pan Hobbes nie potrzebował już teraz udawać się do dzieł specyalnych, aby się dowiedzieć, co to jest właściwie hrabia, magnat angielski. Im więcej o tym przedmiocie rozprawiali, tembardziej ubolewali nad tem, że te wszystkie bogactwa, zaszczyty, dostojeństwa, wysuwały się z rączek małego ich przyjaciela.
— Niepodobna — mówił dnia pewnego kupiec — ażeby się na to nie dało coś poradzić. Sam nie wiem co, ale należałoby radzić; przyjaciół nie godzi się opuszczać w potrzebie, czy są czy nie są hrabiami.
Na nieszczęście, darmo pan Hobbes i Dik poczciwy łamali sobie głowy, nic a nic poradzić tu nie mogli, musieli więc ograniczyć się napisaniu do Cedryka listów pełnych serdecznego współczucia i zapewnień przyjaźni. Obaj podług przyjętego zwyczaju odczytali sobie wzajemnie te listy. Oto co pisał Dik:
„Kochany panie Cedryku! I ja i pan Hobbes otrzymaliśmy wiadomość, która nas bardzo zmartwiła. Obaj powiadamy: nie trzeba rąk opuszczać, a własności bronić do ostatka. Dużo jest na świecie złych ludzi, którzy niesłusznie usiłują innych krzywdzić. Przy tej sposobności donoszę, że nie zapomniałem tego, coś pan, kochany panie Cedryku, dla mnie uczynił. Interesa moje idą teraz bardzo dobrze, współzawodnictwa się nie obawiam. Jeżeli ten spadek naprawdę przepadnie, może się znowu obaczymy w Nowym-Yorku.“

„Wierny przyjaciel Dik.“

List kupca brzmiał, jak następuje:

„Kochany panie Cedryku!“

Pan Hobbes dawniej wprawdzie chłopczyka nie nazywał „panem,“ lecz teraz, powziąwszy niejakie wyobrażenie o różnicy stanów z powodu nagłego wyniesienia małego przyjaciela, powiedział sobie, że nie wypadało z taką poufałością traktować chłopca, który o mało nie został hrabią, a tytuł lorda przez czas jakiś nosił. Pisał zatem:
„Kochany panie Cedryku! List twój otrzymałem i widzę, że jest niedobrze. Mojem zdaniem, musi w tej sprawie być jakieś oszustwo, należy się mieć na ostrożności. Dwie rzeczy mam ci, kochany panie, do powiedzenia. Najpierw udaj się do prawnika i staraj się wszelkiemi siłami własności twej z rąk nie wypuścić. Powtóre, gdyby rzeczy najgorszy obrót wzięły, to jest, gdybyś miał utracić lordowstwo i hrabiowstwo, wracaj do Ameryki i bądź spokojny: masz życzliwego przyjaciela w handlu korzennym, ten cię przyjmie do współki, jak tylko dorośniesz, a tymczasem znajdziesz wraz z matką mieszkanie i opiekę w jego domu.“

„Szczery przyjaciel Silas Hobbes.“




XXXII.

Dnia następnego jeden z codziennych kundmanów Dika niemałego doznał zdziwienia. Był to młody adwokat, rozpoczynający dopiero swój zawód; miał on dużo odwagi i ochoty do pracy, niepospolite zdolności, pomimo to, dotąd mu się nie powodziło, klienci rzadko do niego zaglądali i bardzo niewiele zarabiał. Kancelarya młodego prawnika znajdowała się w pobliżu placu, przy którym Dik rozłożył swoje penaty i ten codziennie oporządzał z wielką starannością buty pana Harrisona, takie było nazwisko adwokata. Wprawne ręce chłopaka z pomocą wybornych szczotek i doskonałego szuwaksu nadały temu obuwiu połysk, pokrywający pewne braki, z nazbyt przedłużonego użycia wynikłe. A prawnik miał zawsze dla Dika uprzejme jakieś słówko lub żarcik wesoły.
Owego rana, zasiadając na krześle pod parasolem i kładąc nogę na stołeczku, trzymał on w ręku czasopismo ilustrowane, czytał z zajęciem artykuł jakiś, a gdy skończył, podał czasopismo Dikowi, który właśnie załatwił się był także ze swoją robotą i rzekł do niego:
— Weź to sobie, mój kochany, i przeczytaj przy śniadaniu. Ubawisz się niezawodnie, obaczysz parę ciekawych rysunków; jeden przedstawia przepyszny zamek magnacki w Anglii, znajdziesz także wizerunek pięknej pani, synowej hrabiego, właściciela zamku. Przystojna kobieta, niema co powiedzieć, choć nie wygląda na wielką panią; rysy ma pospolite, bez wyrazu, ale włosy ogromne, bardzo piękne. Dowiesz się, przyjacielu Diku, co się dzieje w Anglii w sferach wielkopańskich, chociaż wątpię, aby cię obchodziły losy takich znakomitych osobistości, jak hrabia Dorincourt, albo lady Fautleroy; przeczytaj jednak... ale co ci się stało, co to jest?
Zdziwienie prawnika wywołał nagły okrzyk Dika, który rzucił oczyma na podane mu czasopismo i na pierwszej stronicy obaczył portret kobiety z podpisem: „Lady Fautleroy, matka jednego z pretendentów do spadku.“ Była to kobieta młoda i w rzeczy samej dosyć przystojna, miała oczy czarne, duże, lecz niemiłe, włosy ogromne, splecione w gruby warkocz i owinięte kilka razy naokoło głowy.
— Ho ho! — zawołał Dik, ochłonąwszy nieco z pierwszego wrażenia — znam ja ją dobrze, tę wielką panią, lepiej jeszcze, niż pana.
Adwokat parsknął śmiechem:
— A gdzieżto miałeś sposobność takie znajomości porobić? — zapytał — czy w Londynie na przyjęciach u dworu, czy w Paryżu podczas wyścigów wiosennych?
Dik nie odpowiedział na te żarty, może ich nawet nie dosłyszał, tak był własnemi myślami zajęty; poskładał szczotki i inne przybory w szufladzie, gdzie je zwykle chował na noc dopiero, ale dziś widocznie miał jakąś ważną sprawę na głowie i musiał się oddalić niezwłocznie, przerywając robotę.
— Oj, znam ja tego ptaszka, znam tak, jak własną kieszeń. Zobaczymy, co to pan Hobbes na to powie — mruczał chłopak i w pięć minut poukładał przybory swoje w szufladzie; puścił się pędem do sklepu korzennego, a młody prawnik, nie otrzymawszy wyjaśnienia tak dziwnego postępowania, powiódł za nim zdziwionym wzrokiem.
Dik przybył wkrótce do sklepu. Pan Hobbes zdziwił się także niezmiernie, widząc go wbiegającego o tej porze; chłopiec nie miał zwyczaju zaniedbywać roboty w ciągu dnia, wieczorem tylko odwiedzał sędziwego przyjaciela, z rana zwłaszcza najwięcej miewał zajęcia, trzeba było ważnej bardzo przyczyny, aby się od niego oderwał. Kupiec zasypał go pytaniami, lecz chłopiec nie był w stanie odpowiedzieć, biegł tak szybko i takie wzruszenie go opanowało, że odjęło mu mowę na razie. Rzucił więc tylko czasopismo z rysunkami na kontuar, za którym siedział pan Hobbes i dał mu znak, aby popatrzał.
— Cóż takiego? — zapytał kupiec — Aha! portret tej drugiej — zawołał z żywością po chwili, odczytawszy podpis — matka pretendenta, rozumie się drugiego, bo to nie jest przecież pani Errol, matka Cedryka. Ta jejmościanka wcale do niej niepodobna, chociaż także przystojna w swoim rodzaju; tak, tak, urodziwa jakaś osoba, ale musi być herod baba!
— Że nie matka Cedryka, to pewna — odezwał się wreszcie Dik, odzyskawszy mowę i wysapawszy się nieco — niechno pan dobrze się przypatrzy, to ma być wielka pani, żona lorda! Toż mi dopiero lord! Bo chyba tym lordem jest braciszek mój Ben. Mam ja dobre oczy i przysięgnę, że to jest Minna, miła moja bratowa, Minna, żona Bena, w całej okazałości.
— Czy być może! — wykrzyknął pan Hobbes; zerwał się z krzesła i osunął się na nie znowu, wyjął kraciastą chusteczkę z kieszeni, pocierał nią czoło i łysinę, bo pocił się zazwyczaj, gdy był mocno wzruszony. Ochłonął wreszcie i mówił z ożywieniem wielkiem:
— A co! czy nie odgadłem odrazu, że to oszukaństwo, podstęp, spisek na niego!.. Wszystko dlatego, że jest Amerykaninem!
— Oho! zobaczymy, czy tylko się sztuka uda — wołał Dik — czy ja dopuszczę do tego! Nie, nie, znam ja ją dobrze, nie pozwolę jej bruździć. Zachciało się jejmościance wielką panią zostać, korony hrabiowskiej się zachciało! Do twarzyby jej było, jak nie przymierzając świni w pawich piórach! W jednym dzienniku, teraz przypominam sobie doskonale, była wzmianka, że ten mniemany lord Fautleroy ma bliznę pod brodą, jakby od zagojonej rany. Otóż ja wiem, co to za blizna. Opowiadałem panu przecież, jak kiedyś Minna rozzłoszczona rzuciła we mnie półmiskiem i trafiła w własnego syna. Rana była okropna, Ben wezwał lekarza, a ten powiedział, że znak na całe życie zostanie. No patrzcież państwo! I ten chłopak wyszedł teraz na lorda! Winszuję! Taki on lord, jak i ja. Przysiągłbym, że to rodzoniuteńki syn Bena, a mój synowiec. Jeszcze i ja wyjdę na stryja lordów i hrabiów. Ktoby się spodziewał!
Dik był z natury roztropny, a ponieważ od dzieciństwa musiał sobie sam radzić na świecie, nabył tym sposobem niemało doświadczenia obok tej wrodzonej roztropności. Umiał nad każdą rzeczą zastanowić się uważnie, wyrozumieć jej znaczenie. Gdyby mały lord mógł był dnia tego zajrzeć do sklepu korzennego pana Hobbes’a, przekonałby się, jak gorliwych przyjaciół zostawił w Nowym-Yorku. Godziny tam upływały niepostrzeżenie na długich, ożywionych naradach, obmyślano plany, układano sposoby postępowania, pan Hobbes podzielał we wszystkiem zdanie Dika i pomysły jego pochwalał.
Rozważywszy gruntownie całą sprawę, rozebrawszy każdy szczegół należycie, dwaj sprzymierzeńcy postanowili działać niezwłocznie i skutkiem tego postanowienia Dik napisał do brata swego Bena, a w liście przesłał mu wycięty z czasopisma portret z podpisem „Lady Fautleroy.“ Przez ten czas pan Hobbes pisał do Cedryka i do samego hrabiego. Nim jednak załatwili się obaj z tą korespondencyą, nowa myśl przyszła do głowy Dikowi.
— Zapomniałem powiedzieć — rzekł do kupca — ten pan, od którego czasopismo dostałem, jest adwokatem. Nazywa się pan Harrison i ma kancelaryą tuż obok mojego zakładu. Możeby on nam dał jaką dobrą radę? Adwokaci znają się na takich sprawach, od niego dowiedzielibyśmy się najlepiej, co robić, ażeby Cedryka obronić od tej napaści.
Pan Hobbes spojrzał na Dika z uwielbieniem i wręcz mu objawił, że mało zna ludzi tak zdolnych i pomysłowych.
— Masz zupełną słuszność — rzekł na zakończenie — trzeba się poradzić tego adwokata.
I nie tracąc chwili, powierzył sklep sąsiadowi, który go niekiedy wyręczał, sam zaś wziął na siebie paltot, kapelusz i razem z Dikiem podążył niezwłocznie do kancelaryi pana Harrisona. Gdyby ten adwokat nie był początkującym, gdyby miał więcej spraw na głowie, a mniej swobodnego czasu, możeby te niezwykłe dzieje, opowiadane w sposób niezwykły, nie wywarły na nim wielkiego wrażenia; możeby je uważał za wytwór wyobraźni i uwierzyć nie chciał, bo w rzeczy samej wszystko to wyglądało niezbyt prawdopodobnie, zwłaszcza w ustach poczciwego kupca i Dika. Lecz młody prawnik, jak wspomnieliśmy wyżej, klientów miał niewielu, na czasie mu nie zbywało do wysłuchania rozwlekłej opowieści; wreszcie znał Dika z jaknajlepszej strony, a ten umiał trafić do jego przekonania i wzbudzić w nim życzliwość dla Cedryka.
— Ja ze swojej strony zaręczam pana — wyrzekł poważnie pan Hobbes, po ukończeniu opowiadania — że nie stracisz czasu na darmo. Obliczysz pan sumiennie, ile godzin poświęcisz na rozgmatwanie tej całej plątaniny, a ja należność zapłacę. Nazwisko moje Silas Hobbes, właściciel sklepu korzennego i towarów kolonialnych, róg Blankstreet.
— Z ochotą biorę to na siebie — odparł młody prawnik — sprawa podobna, gdybym ją rozjaśnić zdołał, może mieć dla mnie ogromne znaczenie, może na całą przyszłość moję wpłynąć i sławę mi zapewnić. W każdym razie nic na tem nie stracę, jeżeli postaram się wykryć, który z dwóch domniemanych spadkobierców ma rzeczywiste prawa za sobą. Wiem ze sprawozdań dziennikarskich, że powstały pewne wątpliwości z powodu wieku owego drugiego dziecka; matka zaplątała się w zeznaniach i to zbudziło podejrzenie. Przedewszystkiem należy dać znać jaknajprędzej o naszych przypuszczeniach hrabiemu lub jego adwokatowi, a także uwiadomić brata Dika.
Nim słońce zaszło, dwa listy rekomendowane podążyły z Nowego-Yorku w dwie przeciwne strony świata. Jeden z nich, adresowany do Londynu, do pana Hawisama, dostał się na parowiec pocztowy, płynący do Europy, drugi miał wypisane na kopercie nazwisko Bena Tiptona, zabrał go pociąg kolei, śpieszący do Kalifornii. Jakkolwiek dwaj przyjaciele przez cały dzień o niczem nie mówili, tylko o małym lordzie i jego sprawie, przedmiot ten dostarczył im wątku do rozmowy wieczornej, która przeciągnęła się w sklepie przy wieczerzy prawie do północy.





XXXIII.

Rzecz dziwna, ile to ważnych zdarzeń nastąpić może po sobie w krótkim czasie! Jedna chwila, tak się zdawało przynajmniej, starczyła na to, aby zmienić całą przyszłość chłopczyka, skaczącego po beczułkach i workach z towarami w sklepie pana Hobbesa; aby go przenieść ze skromnego mieszkania matki, z cichego zaułka Nowego-Yorku, do jednego z najwspanialszych zamków starej Anglii. W przeciągu tej jednej chwili został on lordem, wnukiem możnego hrabi, spadkobiercą dóbr rozległych i ogromnego majątku, przedstawicielem znakomitego rodu. I oto znowu druga chwila mogła wyzuć małego lorda z tych wszystkich bogactw i dostojeństw czyniąc go ubogim sierotą bez grosza, a nawet rzucając nań w oczach wielu ludzi podejrzenie oszustwa; bo jeżeli nie był rzeczywistym spadkobiercą, niejeden mógł sądzić, że on lub matka w jego imieniu użyła podstępu dla przywłaszczenia sobie cudzej własności. Miała wreszcie nastąpić trzecia, ostateczna zmiana w losach małego lorda: wątpliwości się rozjaśniały, napastnicy upokorzeni ustępowali, on zaś z tryumfem i chwałą pozostawał na stanowisku, które mu wydrzeć usiłowano.
Lecz nie uprzedzajmy wypadków. Gdy sprawa przeszła na drogę sądową, okazało się wkrótce, że kobieta, odgrywająca rolę lady Fautleroy, nietyle była zręczna, ile zła i chciwa. Przyparta do muru przez pana Hawisama, zaczęła się tak widocznie plątać w odpowiedziach, tak się mieszała, zwłaszcza przy oznaczeniu daty urodzenia synka, że obudziła podejrzenia starego doświadczonego prawnika. Spostrzegłszy to, wpadła w gniew szalony i utraciła resztę zimnej krwi i przytomności. Starała się nadrabiać zuchwalstwem, upierała się przy twierdzeniach, które codziennie zmieniała, gmatwając się coraz więcej w swoich zmyśleniach i kłamstwach.
Pan Hawisam tyle tylko wyrozumiał z jej zeznań, że jeżeli i była żoną Bewisa, to bardzo niedługo pozostawali z sobą w zgodzie i rozstali się po krótkiem, burzliwem pożyciu. Lecz rzeczy najważniejszej, przyjścia na świat dziecka, nie było sposobu dokładnie rozjaśnić. Matka utrzymywała, że chłopczyk miał pięć lat, a on wyglądał najmniej na ośm lub dziewięć, co gorsza nie mogła sobie przypomnieć, w jakiej parafii był ochrzczony, metrykę obiecywała przedstawić, ale ciągle odwlekała, posiadała tylko metrykę ślubną z przed sześciu lat. Już więc pan Hawisam domyślał się i sam, że ta kobieta, wychodząc za syna hrabiego, miała dziecko z pierwszego małżeństwa i teraz chciała je podstawić, jako spadkobiercę, gdy nadeszły listy z Nowego-Yorku, od kupca do Cedryka i do hrabiego, a od młodego adwokata Harrisona do niego. Łatwo sobie wyobrazić, jakie wywołały wrażenie. Hrabia nie obraził się wcale, że jakiś tam kupiec korzenny ośmielił się pisać do niego, wezwał natychmiast telegramem pana Hawisama z Londynu i obaj zamknięci w bibliotece zamkowej długo się naradzali nad tem, co czynić wypadało w takich okolicznościach.
— Te wiadomości — rzekł pan Hawisam — potwierdzają podejrzenia moje, o których wspominałem waszej Dostojności, mianowicie co do wieku dziecka. Byłem przekonany, że jest znacznie starsze i przypuszczałem inne, dawniejsze małżeństwo, a oto mamy na to dowody. Podług mnie należy telegrafować niezwłocznie do Nowego-Yorku, aby dwaj bracia Tiptonowie, Ben i Dik, przybyli tu jaknajśpieszniej i zaświadczyli przed sądem prawdę swoich zeznań. A tymczasem trzeba to zachować w najgłębszej tajemnicy, aby mniemana lady Fautleroy nie domyśliła się niczego. Gdy mąż i szwagier staną przed nią niespodziewanie, straci głowę i przyzna się odrazu. Ta kobieta już i tak miesza się i plącze, cóż będzie wobec dowodów podobnych!
Zgodził się na to hrabia i wszystko poszło tak, jak przewidział stary prawnik. Ażeby nie budzić przedwcześnie podejrzenia kobiety, pan Hawisam w dalszym ciągu z nią się widywał, zadawał pytania, chociaż niewiele już teraz i zważał na jej odpowiedzi, odkiedy miał nadzieję z innego źródła zasięgnąć wiadomości wiarogodniejszych. Szło mu tylko o to, aby ją utrzymać w spokoju póty, póki nie przybędą spodziewani goście z Ameryki. Podstęp udał mu się doskonale, bo domniemana lady Fautleroy, wyobrażając sobie, że strona przeciwna dała się przekonać jej zmyśleniom, zaczęła być coraz zuchwalszą i pewniejszą siebie.
A wtem, gdy pewnego rana siedziała najspokojniej w swoim pokoju, w gospodzie „Pod Koroną hrabiów Dorincourt,“ w najparadniejszym pokoju, który zwała salonem i marzyła o przyszłej swej wielkości, oznajmiono jej pana Hawisama. Jakież było zdziwienie jej i przerażenie, gdy ujrzała w towarzystwie prawnika trzech innych gości; byli to hrabia Dorincourt, znany nam dobrze Dik Tipton i brat jego Ben, mężczyzna trzydziestoletni, którego twarz miała wyraz uczciwości i stanowczości.
Kobieta zerwała się nagle z kanapy, na której zwykle przybierała poważną i uroczystą postawę, okrzyk trwogi i złości wyrwał się z jej piersi. Oddawna przestała myśleć o pierwszym mężu i jego bracie, szeroki ocean dzielił ją od nich, nigdy jej nawet do głowy nie przyszło, aby ich kiedykolwiek w życiu zobaczyła. Niedziw, że na ich widok straciła przytomność i zdradziła się głośnym okrzykiem. Dik pierwszy się odezwał:
— Jak się masz, Minno, dawnośmy się nie widzieli.
Brat jego w milczeniu i ze smutkiem widocznym patrzał na kobietę, z którą wiązały się dla niego najprzykrzejsze wspomnienia.
— Czy ją pan poznajesz? — zapytał pan Hawisam, bacznie spoglądający na oboje.
— Tak jest — odpowiedział Ben Tipton — poznałem ją, a i ona mnie poznała z pewnością.
Powiedziawszy to, odszedł wolnym krokiem do okna i zaczął patrzeć w ulicę; widocznie chciał wzrok odwrócić od tej, której widok żadnej mu nie sprawiał przyjemności. Dopełnił obowiązku, poznał ją, nie widział potrzeby patrzeć na nią ani chwili dłużej. Kobieta spostrzegła odrazu, że wszystko stracone, ogarnął ją szał złości, nie powstrzymywała się wcale, z ust jej wyrwał się potok słów gwałtownych, miotała się, jak nieprzytomna, w bezsilnym gniewie i wściekłości. Dik pamiętał dobrze te napady, których nieraz bywał świadkiem w domu brata; nie mógł wytrzymać i zaczął szydzić ze złośnicy na sposób uliczników, czem wcale jej nie ułagodził. Ben stał nieruchomy przy oknie, nie chciał ani widzieć, ani słyszeć tego, co się działo. Nareszcie, gdy wrzaski ucichły nieco, zbliżył się do pana Hawisama i rzekł spokojnie i poważnie:
— Mogę przysiądz przed Bogiem i przed każdym sądem, że tę kobietę poznałem, że była moją żoną, a nie mogąc wytrzymać w pożyciu z nią, zgodziłem się na rozwód i z oczu ją straciłem. Ojciec jej uczciwym jest człowiekiem, żyje dotąd i niegodziwa ta córka dużo mu przyczyniła zgryzoty. Onby ją także poznał i prawdę słów moich zaświadczył.
Po chwili milczenia odezwał się wreszcie do kobiety i mówił, nie patrząc na nią:
— Co zrobiłaś z mojem dzieckiem? Gdzie ono jest? Jakiem prawem je sobie przywłaszczyłaś? Oddaj mi mojego syna, zabiorę go z sobą, cóżby się z nim stało pod opieką takiej matki?
Nie dokończył jeszcze, gdy drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się do połowy, wyjrzała z nich głowa dziecka, które podsłuchiwało tam zapewne. Dziecko to nie odznaczało się urodą, ani wdziękiem, ale miało twarzyczkę poczciwą i szczerą, podobne było do ojca.
Ben podszedł do drzwi i ująwszy chłopczyka za rączkę, przyciągnął go do siebie. Wzruszonym głosem i ze łzami w oczach mówił dalej:
— Przysięgnę także, że to moje dziecko, wydarte mi przez tę matkę wyrodną. Tomusiu — rzekł do chłopca — jestem twoim ojcem, zabieram cię z sobą.
— O, dobrze, tatko — zawołał spiesznie chłopczyna i wyraz zadowolenia ukazał się na jego twarzy. Widocznie niezbyt rozkoszne życie prowadził przy matce. Dzieciństwo jego upłynęło u jakiejś płatnej kobiety, matki prawie nie widywał, bo wcale o niego nie dbała. Dopiero przed kilku tygodniami, gdy w głowie jej powstał pomysł nowy i miała nadzieję dobry interes na nim zrobić, zabrała chłopca do siebie, ale i teraz nie okazywała mu czułości macierzyńskiej. Był on dla niej tylko narzędziem, prowadzącem do majątku, niczem więcej. Rozmaite przygody, których doznawał, odgrywając rolę lorda, już mu się biedakowi uprzykrzyły, ojciec tkliwie przemówił do niego, więc z wielką ochotą gotów był iść za nim.
— Ja także śmiało zaświadczyć mogę, że to syn mego brata i Minny — rzekł wówczas Dik, zbliżając się do chłopca — nietrzeba lepszego dowodu, jak ta blizna pod brodą.
I wskazał znaczek biały, nakształt gwiazdki, odbijający wyraźnie od rumianego ciałka pod brodą.
— Czy pamiętasz, Minno — mówił z szyderstwem do bratowej — zkąd mu się wzięła ta blizna? To upominek macierzyńskiej twojej miłości. Półmisek ten coprawda, który wyleciał z twych rączek, nie dla niego był przeznaczony...
I roześmiał się na głos.
— Chodźmy ztąd, Tomku — rzekł Ben, biorąc malca za rączkę — nie mamy tu już co robić. Jeżeli masz jaki kapelusz, to go poszukaj i chodźmy prędzej.
Chłopczyk pobiegł do drugiego pokoju, przyniósł kapelusz, paltocik i z rozrzewniającą ufnością podał rękę ojcu, poznanemu dopiero przed chwilą, z matką nie pożegnał się nawet.
— Gdybym był jeszcze na co potrzebny — rzekł Ben do pana Hawisama — wiesz pan, gdzie mnie szukać, będę na pańskie rozkazy.
I wyszedł wraz z dzieckiem, nie spojrzawszy na rozzłoszczoną kobietę, która znowu głos podniosła, miotając obelgi i złorzeczenia, z czarnych jej oczu strzelały błyskawice wściekłego gniewu. Hrabia włożył na nos lornetkę i z najzimniejszą krwią patrzał na nią, jakgdyby miał przed oczyma dziką kotkę lub inne złośliwe zwierzątko.
— No no, moja pani — odezwał się spokojnie pan Hawisam, gdy Ben z bratem i synkiem wyszedł — zostawmy te gniewy i fochy, to się na nic nie przyda. Jeżeli pani nie chcesz się dostać do więzienia za podstęp i oszustwo, radzę się uspokoić i umilknąć.
Głos starego prawnika był tak stanowczy, że złośliwa kobieta ulękła się groźby i ucichła. Wybiegła, jak szalona, do drugiego pokoju i drzwi za sobą zatrzasnęła z hałasem, zostawiając dwóch panów samych.
— Już teraz pozbyliśmy się jej na zawsze — rzekł pan Hawisam, zacierając ręce — możemy być zupełnie spokojni, nie odezwie się więcej.
W rzeczy samej tegoż dnia jeszcze opuściła gospodę i nigdy o niej nie słyszano.





XXXIV.

Odwiózłszy prawnika do jego mieszkania, hrabia rzekł do Tomasza, zamykającego drzwiczki powozu:
— A teraz do willi.
— Do willi! — powtórzył Tomasz stangretowi, siadając obok niego na koźle; a ciszej dodał — teraz dopiero obaczymy różne dziwne rzeczy.
Powóz zatrzymał się przed gankiem willi; Cedryk był właśnie u matki, oboje siedzieli w salonie. Hrabia wszedł bez oznajmienia, wyglądał rozpromieniony, zdawało się, że odmłodniał o lat dziesięć, szedł wyprostowany, z podniesioną głową, z oczu mu strzelały błyskawice, zatrzymał się u progu i zawołał:
— A! i lord Fautleroy jest tutaj.
Pani Errol podbiegła żywo ku niemu, rumieniec twarz jej oblał, drżący głos zdradzał wzruszenie.
— A czy on jest lordem? — spytała — czy jest naprawdę?
— Tak — odpowiedział hrabia — jest lordem, jest jedynym wnukiem moim i prawym spadkobiercą — nie czekając ani chwili, położył dłoń na ramieniu wnuka i podniesionym nieco głosem, z wielką stanowczością rzekł do niego. — A teraz, chłopcze, proś matki w swojem i mojem imieniu, aby jaknajprędzej i nie odkładając przenosiła się do nas na zamek.
Cedryk wydał okrzyk radości, ta wiadomość ucieszyła go daleko więcej, niż zapewnienie, że lordem pozostanie. Skoczył jej na szyję, wołając:
— Na zamek! Kochańcia mieszkać z nami będzie na zamku! O, Kochańciu, jaknajprędzej, dziś jeszcze się przenoś!
Pani Errol podniosła wzrok na hrabiego. Twarz jego była poważna, lecz utraciła prawie zupełnie dawny wyraz surowości, stanowczość tylko na niej pozostała. Znać było, że uczynił silne postanowienie i nie odstąpi od niego. Zrozumiał w ostatnich czasach, iż najpewniejszym sposobem zachowania na przyszłość przywiązania wnuka było pojednanie z jego matką. Po owej rozmowie z młodą kobietą, gdy ją przed kilku dniami odwiedził, przekonał się hrabia, że to pojednanie wcale nie będzie przykrem dla niego, a może nawet nową mu przyniesie pociechę. Czekał więc tylko ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy spadku, dłużej odkładać nie chciał ani jednej chwili.
— A czy ja tam z pewnością nikomu zawadzać nie będę w zamku? — spytała pani Errol ze zwykłym swoim wdzięcznym, słodkim uśmiechem.
— Nie, nie, z pewnością, z największą pewnością — odrzekł hrabia żywo — spóźniliśmy się z tem bardzo, nie traćmyż więc czasu.





XXXV.

Pan Hawisam widział się raz jeszcze z Benem Tiptonem przed odjazdem jego do Ameryki. Powiedział mu, że hrabia serdecznie pragnął odwdzięczyć się czemkolwiek i jemu, i bratu, za tak wielką usługę; chciał także uczynić coś dla dziecka, które w tej brzydkiej sprawie nic nie zawiniło. Zapytał więc prawnik w imieniu hrabiego, czemby mógł mu się przysłużyć. Ben odpowiedział, że byłby najszczęśliwszy, żeby mu kto pożyczył pewną niewielką sumę pienieżną, którą wymienił. Tyle bowiem żądano za ładną posiadłość w Kalifornii. Ziemia tam była bardzo żyzna, pastwiska przepyszne, nabywca mógł z łatwością wypłacić należność po latach niewielu, pracując pilnie i oszczędzając. Gdyby hrabia zechciał mu dopomódz w nabyciu tej posiadłości i poczekać cierpliwie, onby się zobowiązał wypłacić dług ten częściowo, a teraz, mając syna przy sobie, pracowałby dla niego, dla zapewnienia mu przyszłości, z większą niż dotąd gorliwością. Hrabia kazał mu wypłacić żądaną sumę i prosił, aby ją przyjął na własność, nie myśląc o zwracaniu.
Ben przyjął z wdzięcznością, powrócił do Kalifornii, nabył upragnioną posiadłość i tak mu się poszczęściło, że wkrótce dorobił się znacznego majątku. Tomek rósł zdrowo, a wychowany starannie przez ojca, przywiązał się szczerze do niego, gorliwie mu w pracy pomagał i stał się pociechą ojca. Nieraz też Ben powtarzał, że chłopak ten wynagrodził mu wszystkie zgryzoty doznane w młodości. Dik nie powrócił do Ameryki razem z bratem, hrabia przyrzekł zająć się jego losem, a ponieważ chłopiec okazywał niepospolite zdolności i ochotę do nauki, ułatwiono mu więc środki i drogę do tego, a Dik uszczęśliwiony z największym zapałem zabrał się do książek.
Pan Hobbes przybył także do Anglii razem z Dikiem i bratem jego, nie wspominaliśmy jeszcze o tem, gdyż nie potrzebował brać żadnego udziału w sprawie, która się tak szybko i tak pomyślnie rozstrzygnęła. Poczciwy kupiec puścił się w podróż z Dikiem, chociaż nie był wzywany, lecz najpierw nie mógł opuścić tak dobrej sposobności obaczenia małego swego przyjaciela, a powtóre, tłómacząc się niejako sam przed sobą i z powodów, które go do tej podróży skłaniały, mówił sobie w duszy:
— Ostatecznie, nikt jeszcze nie wie z pewnością, na czem tam się to wszystko skończy. Gdzie jest proces, tam rozstrzygnięcie zawsze wątpliwe. A gdyby hrabia nie wygrał sprawy, gdyby sądy, bo ktoby tam ufał w sprawiedliwość sądów angielskich? gdyby więc te sądy przyznały spadek i tytuł przybłędzie, Cedryk z matką musiałby powrócić do Ameryki. Któżby ich wówczas odprowadził, opiekował się nimi w drodze i po przybyciu do Nowego-Yorku?..
Tego nikt oczywiście dopełnić nie mógł, tylko pan Hobbes i myśląc o tem, biedny kupiec sam już nie wiedział w dziwnej rozterce swych uczuć, czego pragnął: czy żeby Cedryk pozostał lordem i hrabią w Anglii, czy żeby z nim razem do Ameryki powracał? Wyruszył tedy pan Hobbes, pozostawiając sklep w rękach umówionego na prędce zastępcy. Po rozstrzygnięciu pomyślnem sprawy i zniknięciu Minny, miał zamiar odjechać wraz z Benem, lecz zatrzymał się na usilne prośby Cedryka, który chciał koniecznie, aby stary przyjaciel był obecny podczas uroczystości, mającej się odbywać niezadługo na zamku z powodu dziesiątej rocznicy jego urodzin. Wszyscy dzierżawcy byli zaproszeni, a także i dostojni sąsiedzi; czyniono ogromne przygotowania, miała być wielka uczta, tańce, zabawy, a wszystko to w parku, wśród zieleni i kwiatów, na zakończenie wieczorem zapowiedziana była wspaniała iluminacya, race i ognie sztuczne najpyszniejsze.
— A moje urodziny przypadają 4 Lipca! — mówił Cedryk półgłosem do starego kupca — Aha! widzi pan, toż trzeba szczęścia! My obaj z panem będziemy obchodzili dwie na raz uroczystości, nieprawdaż?
Musimy jednak wyznać, że spotkanie pana Hobbesa z hrabią nie było tak serdeczne i poufałe, jak sobie Cedryk wyobrażał. Hrabia nie miewał dotąd w życiu bliższych stosunków z kupcami korzennymi, tak samo, jak i pan Hobbes z hrabiami. Widywali się więc tylko o tyle, o ile konieczność tego wymagała, a rozmowy, które prowadzili z sobą, nie były zbyt ożywione. Trzeba także wyznać, że wszystkie wspaniałości i bogactwa hrabiowskiego zamku wprawiały naszego zacnego kupca w pewnego rodzaju odurzenie. Ile razy wstępował w te progi wysokie, tracił zupełnie zwykłą pewność siebie, z nieśmiałością prawie stąpał po paradnych kobiercach, błędnemi oczyma oglądał się dokoła, przejmowało go jakieś dziwne, uroczyste uczucie, gdy obok Cedryka, który gościowi robił honory domu dziadka, zwiedzał przepyszne komnaty zamkowe. Już zaraz u wejścia brama, przyozdobiona olbrzymiemi kamiennemi lwami, napełniała go zdumieniem, połączonem z uszanowaniem, a uczucia te wzmagały się na widok baszt, strzelnic, wieżyczek, sterczących po nad dachem; następnie olśniewały go niemniej okazałe kwietniki, tarasy, po których przechadzały się pawie z rozłożonemi barwnemi ogonami, sadzawki z pływającemi po nich łabędziami, tryskające wysoko fontany; wreszcie wielkie, paradne wschody i służba w liberyi, stojąca szeregiem w postawie głębokiego uszanowania, ilekroć przechodził tam z Cedrykiem, a raczej, ilekroć Cedryk go przeprowadzał. Zachwyt jego wzrastał stopniowo, gdy zwiedzał w towarzystwie małego lorda cieplarnie, zapełnione zwrotnikowemi roślinami, stajnie, gdzie każdy koń miał mieszkanie oddzielne, z napisem, głoszącym jego genealogią, wiek, imię, wreszcie zbrojownie, gdzie stały rzędem dawne pancerze, hełmy i wszelkie przybory, jakby czekając na rycerzy, mających je przywdziewać. Nic jednak nie zdumiewało poczciwca i nie zachwycało do tego stopnia, co galerya portretów rodzinnych.
— To jest coś, coś, niby muzeum, nieprawdaż? — zapytał, gdy Cedryk wprowadził go tam po raz pierwszy i pokazał wizerunki mężczyzn i kobiet w ubiorach staroświeckich; jedni mieli na sobie zbroje rycerskie, inni ogromne peruki i wykwintne dworskie stroje, kobiety suknie z aksamitu i złotogłowiu, perły i klejnoty — widziałem podobne muzeum w Nowym-Yorku.
— Nie, nie zdaje mi się, żeby to było toż samo, co muzeum — odpowiedział Cedryk, kręcąc główką z pewnem wahaniem, bo i sam nie rozumiał dokładnie tego, co miał tłómaczyć — musi to być coś innego. Dziadunio powiada, że to wszystko nasi przodkowie, rodzina nasza.
— Rodzina! — wykrzyknął pan Hobbes — to jedna ma być rodzina, ci panowie i panie? Mój Boże, że też się to wszystko wychowało!
I znów Cedryk usiłował mu wyjaśnić, o ile sam te rzeczy pojmował, że to nie jest jedno pokolenie, tylko przodkowie jego rodu. Zacny kupiec w nowe wpadł podziwienie; on z własnych swoich przodków zaledwo pamiętał ojca, matkę utracił w dzieciństwie, o dziadku nic a nic nie wiedział, bo ojciec jego przybył do Nowego-Yorku z dalekiej jakiejś okolicy, tam rodzinę pozostawił i nigdy z nią potem żadnych nie miał stosunków.
— Bo to tak widzi pan — mówił Cedryk, tłómacząc — to ojciec i matka dziadunia, a to znów ich ojciec i matka, to ojciec i matka tamtych i tak dalej, i tak dalej, aż do... — tu podnosił paluszek, namyślał się — aż do... nie mogę sobie przypomnieć, jak on się nazywał, ten oto pra-pra-pra-dziadunio mojego dziadunia, wiem tylko tyle, że przybył do Anglii razem z Wilhelmem Zdobywcą, niezmiernie dawno.
Gdy nie był pewny siebie, wzywał pomocy pani Millon, gospodyni zamkowej, ona umiała na pamięć imiona wszystkich osób, przedstawionych na portretach, znała nawet nazwiska malarzy, którzy portrety robili. Oprócz tego opowiadała z dokładnością największą dzieje tych panów i pań, dzieje niekiedy pełne wypadków nadzwyczajnych, zupełnie jak w powieściach lub bajkach. Zapoznawszy się lepiej z tą galeryą i osobami, przedstawionemi na owych portretach, pan Hobbes oglądał je raz po raz ze wzrastającem zajęciem i w końcu tak się w tych malowidłach rozmiłował, że nie mógł się oderwać od ich widoku. Wszystkie te osoby, jedynie dlatego, że należały do rodu Cedryka, przybierały w oczach jego cechy bohaterstwa i chwały.
Nieraz z gospody „pod Koroną Hrabiowską,“ gdzie mieszkał, przychodził do zamku na godzinkę poto jedynie, aby się napatrzeć na „przodków“ Cedryka. Nigdy się nie nudził w towarzystwie tych okazałych rycerzy i pięknych pań, którzy spoglądali na niego łaskawie z ram swoich złocistych.
— A wszystko to hrabiowie! powtarzał sobie w duszy — sami hrabiowie! I on będzie hrabią, tak jak i ci wszyscy!
Przyszło już bowiem do tego, że pan Hobbes stracił zupełnie dawniejszy wstręt do hrabiów i ich sposobu życia; jakkolwiek był człowiekiem silnych przekonań, tak bliski stosunek z potomkiem hrabiów i dostojnymi jego przodkami na przekonania nawet wpłynąć musi. Zresztą, najlepiej podobno określimy stan duszy zacnego kupca, powtarzając własne jego słowa, które mu się kiedyś wyrwały niechcący:
— Gdyby przeznaczenie było chciało, abym ja sam, Silas Hobbes, urodził się był hrabią, no, tobym się zgodził z przeznaczeniem — ze strony tak zawziętego demokraty było to ustępstwo niemałe.





XXXVI.

O! jakiż piękny był dzień urodzin małego lorda i jak go wszystko cieszyło serdecznie! Cały park przepełniony był drużyną wesołych gości, przybranych w suknie świąteczne, jasne, różnobarwne. Wszystko to uwijało się wśród zieleni drzew wspaniałych, a z wieżyczek zamku, z namiotów, ustawionych w parku, ażeby każdy mógł się posilić i wypocząć, powiewały prześliczne kolorowe chorągiewki. Mężczyzni, kobiety, dzieci, kto tylko żył w okolicy, śpieszył w tym dniu uroczystym na zamek, ażeby się nacieszyć widokiem małego lorda, którego ludność tutejsza już utracić miała, a teraz z uniesieniem witała na nowo, jako lorda spadkobiercę, przyszłego pana i dziedzica tych włości. A obok niego witano niemniej życzliwie i matkę, tę młodą, miłosierną panią, która tyle dobrego robić umiała niewielkiemi środkami i tak powszechną zjednała sobie miłość.

Sędziwy hrabia korzystał także w pewnej
mierze z tych uczuć ludności dla wnuka i synowej. W tych sercach prostych i poczciwych już nawet i dla niego budzić się zaczynała życzliwość, choćby tylko przez wzgląd na to dziecko, okazujące mu takie przywiązanie, na miłą panią, której starzec oddawał teraz jawnie sprawiedliwość, otaczał szacunkiem należnym synowej, matce ukochanego wnuka. Chodziły nawet pogłoski, z najwiarogodniejszych źródeł czerpane, że dumny hrabia nie mógł się oprzeć urokowi tej synowej i pokochał ją tak samo, jak dziecko; i wszystkie serca przepełnione były radością, ożywione nadzieją lepszej przyszłości, bo mógłże hrabia pod wpływem tych dwojga słodkich istot pozostać samolubem, nielitościwym dla nędzy, nieczułym dla cierpiących?

O! co za tłumy cisną się po alejach wysadzanych wiązami, po murawach kwiecistych i namiotach. Wszyscy panowie okoliczni przybyli także z rodzinami na zaproszenie hrabiego, każdy pragnął mu powinszować pomyślnego zakończenia sprawy i poznać panią Errol, o której tyle dobrego słyszano. Przybyła i lady Lorridale z mężem i piękna miss Wiwiana. Sędziwa pani jest tryumfująca, lecz nie szydzi z brata, szczerze się cieszy jego nawróceniem.
Jak tylko Cedryk ujrzał zdaleka miss Wiwianę, podbiegł zaraz i obie rączki wyciągnął do niej. Ona go chwyciła w objęcia i uściskała serdecznie, jak młodszego, ukochanego braciszka.
— O, mój drogi mały lordzie! — wołała — jakże się cieszę, jak szczerze się cieszę, że wszystko dobrze się skończyło. Byliśmy w takiej obawie... O, jakież to szczęście!
Obeszła z nim cały park, bo Cedryk chciał jej pokazać przygotowania do iluminacyi. Potem przedstawił jej przyjaciół swoich z Nowego-Yorku, kupca korzennego i Dika, których już znała z opowiadania jego.
— Miss Wiwiano — rzekł chłopczyk — to jest pan Hobbes, mój najdawniejszy przyjaciel, a to drugi mój przyjaciel Dik. Ja im mówiłem, że pani taka śliczna, i że zobaczą panią w dzień moich urodzin.
Miss Wiwiana podała uprzejmie rękę kupcowi i Dikowi, rozmawiała z nimi o ich podróży, o Ameryce i pytała, czy im się Anglia podobała. Cedryk uszczęśliwiony był myślą, że piękna panna zachwyci obu jego przyjaciół, tak jak i jego samego zachwyciła.
— Bardzo ładna i miła panienka, a jaka uprzejma — mówił Dik do kupca, gdy chłopczyk oddalił się z towarzyszką swoją — nigdy nie widziałem ładniejszej i milszej w całym Nowym-Yorku.
I długo wodził oczyma z uwielbieniem za piękną panną, która trzymając małego lorda za rączkę, przechodziła z nim od jednej gromadki do drugiej, uśmiechała się wdzięcznie do wieśniaków, rozmawiała z nimi, przypatrywała się tańcom.
W całym parku panował gwar wesoły. Grano w gry rozmaite, urządzone na murawach lub w namiotach, orkiestry przygrywały do tańców, nie ustających ani na chwilę; stoły, zastawione rozmaitemi przysmakami, także były nieustannie otoczone, a wypróżnione półmiski i butelki zastępowano natychmiast świeżemi. Wszyscy byli zadowoleni, szczęśliwi, począwszy od małego solenizanta.
Szczęśliwy był także i starzec, który dotychczas wśród bogactw i dostojeństw swoich nie zaznał nigdy prawdziwego szczęścia. Może dlatego czuł się teraz bardziej niż kiedykolwiek zadowolonym, że zarazem czuł się trochę lepszym. Nie był on jeszcze i dziś tak dobrym, jakim go sobie wyobrażał Cedryk, ale przynajmniej przywiązał się do kogoś, a nieraz nawet z ochotą spełniał dobre uczynki, do których myśl mu poddało tkliwe, poczciwe serduszko dziecinne. Był to w każdym razie dobry początek. A trzeba też dodać, że odkiedy pani Errol przeniosła się do zamku, hrabia coraz więcej smakował w jej towarzystwie. Pogłoski nie kłamały: ku wielkiemu podziwieniu własnemu, starzec pokochał synową w rzeczy samej. Lubił patrzeć na twarz jej łagodną, słuchać miłego jej głosu. Gdy siedział w bibliotece na dużym swoim fotelu, lubił ją mieć przy sobie razem z dzieckiem i przysłuchiwać się rozmowie obojga. Te słodkie, tkliwe wyrażenia były dla niego nowością, rozumiał teraz, jakim sposobem dziecko, wychowane w skromnym domku amerykańskim, żyjące w przyjaznych stosunkach z kupcem korzennym i chłopcem, czyszczącym buty na ulicy, takie szlachetne miało uczucia i ułożenie tak przyzwoite, że odrazu potrafiło się znaleźć w najparadniejszym salonie, wśród wykwintnego towarzystwa i zastosować się bez trudności do wysokiego stanowiska swego.
Łatwo to było zrozumieć: dziecko miało zawsze przy sobie serce prawe i kochające, przejęło się zawczasu najszlachetniejszemi uczuciami, widziało ciągle przykład najlepszej matki i przykład ten naśladowało. Próżność go nie zaślepiła, zbytki nie popsuły, bo serce jego niewinne posiadało skarby miłości dla bliźnich, a myśl ustawicznie dobrem tych bliźnich była zajęta. Dla małego lorda, bogactwa, które spadły nań tak niespodzianie, były tylko środkiem czynienia dobrze.
Hrabia Dorincourt, przechadzając się po parku, nie spuszczał oczu z chłopczyka, a ten uwijał się wszędzie wesoło, przechodził od jednej gromadki do drugiej, skinieniem głowy witał znajomych, z ożywieniem tłómaczył to i owo amerykańskim przyjaciołom, to znów powracał do matki i innych pań, gwarzył ze wszystkimi, do wszystkich się uśmiechał. Hrabia spoglądał na to, gładził wąsa i powtarzał sobie w duszy, że taki spadkobierca nietylko jemu, lecz rodowi staremu zaszczyt przyniesie.
W dużym namiocie zebrali się najstarsi i najpoważniejsi dzierżawcy. Po przekąsce zaczęły krążyć kielichy, wznoszono różne toasty według zwyczajów angielskich. Najpierw zdrowie hrabiego i nigdy zapewne nie życzono mu zdrowia z taką szczerą przychylnością. Potem z kolei wniesiono zdrowie młodego lorda spadkobiercy.
Gdyby ktokolwiek z obecnych nie znał jeszcze dokładnie uczuć ludności tutejszej dla Cedryka, powziąłby o nich wyobrażenie najlepsze tej chwili:
— Niech nam żyje lord Fautleroy!
Ten okrzyk wywołał taką burzę wiwatów, oklasków, taki gwar radosny, taki hałas powstał w całym parku, że muzykę zagłuszono, zewsząd tylko słychać było to jedno imię, powtarzane z zapałem przez tysiące głosów. Poczciwi ci ludzie ochrypli z krzyku, nie zważając na obecność pań zamkowych, brząkali kielichami, podnosili je w górę i w niebogłosy wołali:
— Niech nam żyje lord Fautleroy!
A wszystkie oczy zwrócone były na ślicznego chłopczyka, który stał pomiędzy dziadkiem i matką, rozpromieniony, szczęśliwy, widząc się przedmiotem takich hołdów i takiego uwielbienia.
— Niech Bóg błogosławi to dziecko kochane! — wołały kobiety — niech rośnie na pociechę naszę!
Cedryk kłaniał się na wszystkie strony, dziękował; a potem mówił, zwracając się do matki:
— Jak oni mnie kochają! Muszą mnie bardzo kochać, nieprawdaż? O, Kochańciu, jakież to szczęście!
Hrabia położył dłoń na ramieniu dziecka:
— Trzeba im odpowiedzieć, chłopcze — rzekł — przemów do nich, podziękuj za te wiwaty i okrzyki.
— Czy naprawdę? — szepnął Cedryk zakłopotany — cóż ja powiem? — i podniósł oczy na matkę i miss Wiwianę, jakby wzywał ich pomocy.
Pani Errol uśmiechnęła się i dodała mu odwagi, a miss Wiwiana szepnęła także słówko zachęty.
Chłopczyk postąpił naprzód i mówił głośno, wyraźnie, chociaż troszkę nieśmiało z początku:
— Bardzo, bardzo jestem wdzięczny państwu za tyle grzeczności i... i... spodziewam się, że wszyscy się dobrze bawią w dzień moich urodzin, bo ja bawię się wybornie. Rad jestem niezmiernie, że mnie tak wszyscy kochają, i ja także kocham wszystkich, wszystkich tu obecnych. Chciałbym, ażeby wszyscy byli szczęśliwi, a i dziadunio chce tego, bo on jest taki dobry, i dla mnie, i dla każdego. Jak dorosnę, będę się starał iść w jego ślady i uszczęśliwiać wszystkich dokoła, tak samo, jak on.
I znowu ozwały się ogłuszające wiwaty, Cedryk z uśmiechem powrócił do dziadka, ujął go za rękę i pieszczotliwie oparł główkę na jego ramieniu.
Otóż i koniec naszej powieści. Jeszcze tylko wspomnimy w krótkości, co się stało z kupcem korzennym. Zacny ten człowiek tak był zachwycony tem wszystkiem, co widział w zamku, tak mu żal było przytem rozstawać się z małym przyjacielem, że z dnia na dzień odkładał wyjazd do Ameryki. Skończyło się na tem, iż przystał na żądanie zastępcy swego w Nowym-Yorku i sklep swój korzenny mu odstąpił; a sam założył podobny w pobliskiem mieście. Handel jego rozwinął się wkrótce bardzo pomyślnie, gdyż wszystkie bogatsze domy okoliczne, za przykładem zamku, u niego robiły zakupy, jedni drugim go polecali. Gdy Dik Tipton, po ukończeniu nauk, miał powracać do brata, do Ameryki, namawiał go, ażeby z nim jechał, stary kupiec pokręcił głową przecząco:
— Nie — rzekł stanowczo — nie mogę się z nim rozstać. Zresztą, powiem ci szczerze, przywykłem do tutejszego kraju. Ameryka ma zapewne swoje dobre strony, ale Anglia wyżej stoi. Naród, ażeby był wielkim narodem, powinien mieć magnatów, lordów, hrabiów. Takie jest moje przekonanie.

KONIEC.




  1. Tytuł hrabiego, „earl,“ ma w Anglii bardzo wielkie znaczenie, w najdawniejszych czasach bowiem hrabiowie byli wielkorządcami prowincyj, dotąd noszących nazwę hrabstw. Tytuły te są po większej części w posiadaniu rodzin pochodzenia normandzkiego, gdyż Wilhelm Zdobywca obdarzał dostojeństwami i dobrami swoich rycerzy. (Przyp. tłómacza).
  2. Mila angielska równa jest prawie wiorście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.