Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Przyzwyczajona do życia jednostajnego, wprawdzie pozbawionego większych przyjemności, lecz wolnego za to od przejść gwałtownych. Teresa nie marzyła nawet o innem, więcej urozmaiconym.
Ale w tej duszy czystej, naiwnej i przez to sama już więcej zapalnej, lada iskra mała mogła wzniecić płomień. Nie znając złego, nie podejrzewając nawet, że ono istnieje, młoda dziewczyna, właśnie w skutek nieznajomości życia i swej niewinności, mogła uledz prawie bez oporu jakiemuś pociągowi i uczuciu. Jej serce tem bardziej dostępne było dla namiętności, iż było najzupełniej niewinnem, dziewiczem, a słowo miłość, które w jej umyśle miało znaczenie nieokreślone, nie dawało powodu do żadnych myśli niepokojących wyobraźnię.
Matka, jak wiemy, bardzo rzadko ją odwiedzała, zaledwie trzy razy na rok, mianowicie: na nowy rok, na imieniny przełożonej pensji i w dniu rozdawania nagród. Przekonana, i słusznie, że obecność córki byłaby dowodem jej starszego wieku, a tem samem przeszkodą w jej życiu lekkiem, nie brała nigdy Teresy na wakacje, z czem ta ostatnia prędko się pogodziła, pozostając w towarzystwie kilku koleżanek sierot lub których rodzice mieszkali daleko. Nadto pani Daumont podczas każdej wizyty swojej zachowywała się względem córki tak zimno, surowo i tak mało okazywała jej przywiązania macierzyńskiego, iż biedne dziecko na jej widok drżało.
Lecz teraz, jak wiemy, plany Eugenji uległy zmianie. Widząc zjawiające się prawie z dniem każdym srebrne włosy na głowie i w kątach oczu zmarszczki, nie uważała już Teresy za swoją rywalkę, której świeża piękność rzucałaby cień na jej wdzięki dojrzałe, ale patrzała na nią jak na nadzieję, jak na słońce wschodzące i rachowała, iż jego promienie ozłocą jej przyszłość.
Zapoznawszy w krótkości czytelników ze stosunkiem matki z córką, przystępujemy do dalszego opowiadania.
Zegar wybił godzinę dziewiątą rano.
Robert Daumont tylko co opuścił mieszkanie i udał się do biura. Po jego wyjściu Julja, służąca, brała się zwykle do sprzątania, co musiała spełniać bardzo cicho, by nie obudzić pani, która wstawała zwykle później i była w bardzo złym humorze, jeśli ją kto przebudził nie w porę.
Jakież było zdziwienie Julji, gdy sprzątając pokój stołowy, zobaczyła nagle wchodzącą panią.
— Pani już wstała?
— Widzisz przecież — odpowiedziała Eugenja, wzruszając ramionami.
— Może pani cierpiąca?...
— Nie... zdrowa jestem. Czy pan już wyszdł?
— Wyszedł już, proszę pani, przed pięciu minutami...
— Czy panienka już się obudziła?
— Nie wiem, proszę pani. Nie wchodziłam do pokoju panienki, bo jeszcze wczoraj wieczorem przygotowałam drewka do zapalenia na kominku.
— Dobrze. Podasz śniadanie o w pół do jedenastej, bo wkrótce potem wyjdę z panną, a mamy dużo sprawunków do zrobienia.
Powiedziawszy to, zwróciła się do pokoju Teresy i sądząc, że zastanie ją jeszcze śpiącą, ostrożnie otworzyła drzwi. Zdziwiona, zatrzymała się na progu.
Teresa zaledwie okryta długim białym peignoirem, z rozpuszczonemi na ramionach włosami, stała przed otwartem oknem i patrzała przez szparę między dwiema krawędziami firanek. Zapatrzona, nie słyszała kroków matki.
— Czyś ty głowę straciła! — zawołała pani Daumont...
— Proszę mamy... — zaczęła się tłómaczyć, drżąc całem ciałem.
— Będąc nieubraną otwierać okno na takie zimno! Chyba chcesz się choroby nabawić! — Cóż tam było tak ciekawego, żeś się przypatrywała z takiem zajęciem?
Twarz Teresy stała się pąsową.
— Nic, proszę mamy — jąkając się, odpowiadała głosem niewyraźnym.
— Więc dla czegoż otwierałaś okno?
— Chciałam wpuścić trochę powietrza świeżego.
— Co za nierozsądek!... Ruszaj mi napowrót do łóżka.
Teresa spełniła rozkaz.
Pani Daumont przystąpiła do okna, zamknęła je lecz gdyby była spojrzała na dom z przeciwka, byłaby dostrzegła Gastona Dauberive, ukrytego za firankami i wpatrującego się w ich okna. Następnie zapaliwszy zapałkę, podłożyła ogień pod przygotowane drewka na kominku, poczem usiadła na fotelu przy łóżku córki.
Teresa, której głowa spoczywała na poduszce wśród prześlicznych spłotów włosów, jak w roztopionem złocie, spoglądała na matkę z obawą, rozmyślając nad celem tak rannej wizyty.
— Skoro tylko pokój twój ogrzeje się, wstaniesz i ubierzesz się natychmiast... — przemówiła pani Daumont.
Następnie zjemy śniadanie i pójdziemy robić sprawunki. Ale, mam ci powiedzieć ważną nowinę...
— Nowinę? — powtórzyła Teresa.
— Tak.
— Jaką, proszę mamy?
— W przyszłą sobotę pojedziemy na bal.
— Ach!...
— I nie na byle jaki, lecz na przyjęcie urzędowe w ratuszu.
— Doprawdy... — rzekła Teresa, na którą ta wiadomość nie sprawiła najmniejszego wrażenia.
— Otóż — mówiła dalej pani Daumont — na wystąpienie to potrzebna ci toaleta wytworna która by sprawiła wrażenie... Cóż powiesz na to?
— Nic proszę mamy.
— Wiesz, Tereso, że odpowiadasz mi tonem... dziwnym... Czyżbyś nie miała chęci podobania się?
— Nie wiem, mamo...
— Czyż sama myśl, że będziesz pięknie ubraną i że pierwszy raz wystąpisz na balu, nie wywołuje w tobie bicia serca?
— Pójdę wszędzie, dokąd mi mama każe, i znajdę przyjemność w posłuszeństwie.
— Jestto odpowiedź pensjonarki — zawołała pani Daumont — tu nie chodzi o posłuszeństwo... Pytam się ciebie, czy ci sprawi przyjemność znalezienia się w towarzystwie?...
— Skądże ja mogę wiedzieć, skoro w niem nigdy nie byłam? — Ale po cóż my tam pójdziemy?
— Po co? — Przyszłam do ciebie dla tego, by ci to właśnie wytłomaczyć.
Teresa patrzała na matkę ze zdziwieniem.
Więc nie chodziło o prostą rozrywkę, o przyjemność, ale o coś, o czem nie wie.
— Moje drogie dziecko — zaczęła Eugenja, starając się nadać swemu głosowi ton łagodny — twój ojciec i ja ponosiliśmy wielkie ofiary, ażeby cię wychować, by dać ci edukację staranną i aby uczynić z ciebie pannę powabną, jaką właśnie jesteś. Jak wiesz, nie posiadamy majątku żadnego. Jedynemi środkami naszemi jest pensja twego ojca, pensja bardzo skromna, zmuszająca nas do najściślejszej oszczędności. Ale ponieważ chodziło o twoją przyszłość, nie rachowaliśmy się więc, nie oszczędzaliśmy, byliśmy bowiem przekonani, że będziesz nam wdzięczna za wszystko, cośmy dla ciebie czynili, i że kiedyś czynem przekonasz nas o swej wdzięczności.
— Przekonać was? — odpowiedziała Teresa — czyż to jest w mojej mocy?
Pozwól mi mówić dalej... Wszak słuchasz mnie z uwagą?
— Chyba mama nie może o tem wątpić.
— Jesteś piękną — mówiła dalej pani Daumont — nawet bardzo piękną!... taką, jaką ja byłam w twoim wieku. Ta piękność w połączeniu z edukacją, powinna być dla ciebie źródłem powodzenia, którem obowiązana jesteś podzielić się z nami, nam bowiem będziesz je zawdzięczać.
„Mogłam nie zaślubiać twego ojca i, być może, byłoby nawet lepiej, albowiem związek nasz pod względem finansowym był niedobranym. Piękność moja dozwalała mi rachować na małżeństwo świetne...
I bogatych ludzi nie brakowało... cała rzecz tylko umieć przyciągnąć ich do siebie, a to jest bardzo łatwo, gdy jest się powabną. Jeżeli zaś skończyło się tak głupio, że zostałam jakąś panią Daumont, to wina moich rodziców, którzy nie myśleli o mojej przyszłości, dawali mi zanadto swobody i nie prowadzili mnie do celu, którego ja chybiłam, ale do którego ty dojść powinnaś, dzięki nam, twoim dobrym rodzicom, którzy kochają cię rozumnie i bezinteresownie.
My oboje już się starzejemy... zwłaszcza twój ojciec. Mająca wkrótce nastąpić wysługa lat odejmie nam połowę i tak skromnych dochodów i postawi nas prawie w nędzy... Wiele zależy więc na tem, by nie zwlekać z przygotowaniem ci sytuacji świetnej, któraby pozwoliła nam przepędzić przy tobie resztę dni naszych... być może już nie długich...
— Ach! mamo — zawołała Teresa wzruszona. — I ty i ojciec będziecie żyć jeszcze długie lata...
— Nie życzyłabym ich sobie, gdybym miała żyć bez wygód. Lepiej umrzeć natychmiast, aniżeli przedłużać egzystencję w niedostatku i troskach, jak dotychczas... Potrzeba więc, abyś zrobiła partję świetną, bogatą, nawet bardzo bogatą, ponieważ nigdy nie pozwolimy ci zaślubić człowieka posiadającego majątek skromny. Cierpienia, które przebyliśmy z powodu tej mierności majątkowej, uczyniły nas pod tym względem niewzruszonymi tak w interesie twoim jako też i naszym! Musisz zostać miljonerką lub starą panną! To rzecz zdecydowana, inaczej być nie może!
Brwi Teresy lekko się ściągnęły.
Słowa matki dozwalały odgadnąć jej skryte zamiary i biedną dziewczynę przejmowały przerażeniem.
— A jeżelibym pokochała człowieka niebogatego, mamo? — ośmieliła się zrobić uwagę spuszczając oczy.
— Niech cię Bóg strzeże!... ani myśl o tem! — odrzekła gwałtownie pani Daumont, której twarz, nagle zmieniła się pod wpływem gniewu. — Miłość prowadząca do nędzy, jest miłością niedorzeczną, zgubną i bez namysłu stargam ją w tobie... Lecz po cóż ja się unoszę?... za wiele masz rozsądku, byś popełniła podobne szaleństwo!... Powinnaś rozumieć, iż obowiązkiem córki rozsądnej jest słuchać swych dobrych rodziców, mających doświadczenie i rozum.
— Więc nie należy kochać swego męża? — zapytała Teresa głosem drżącym.
— Potrzeba kochać... gdy jest bogatym... chociaż i sama przyjaźń jest dostateczną. Kobieta, która nie jest zakochana, nieskończenie łatwiej może panować nad mężem w niej zakochanym... a panowanie, pamiętaj moja droga, jest wszystkiem! Zrozumiesz to kiedyś i powiesz: Ach, moja matka mówiła prawdę!
Teresa nic nie odpowiedziała — łza tylko błysnęła na jej długich rzęsach.
Matka nie zwracając uwagi na jej wzruszenie, mówiła dalej:
Powinnaś zrozumieć teraz, dla czego musimy bywać w towarzystwach... bo tam tylko możemy znaleźć męża, jakiego mam potrzeba. Spuść się w tem na mnie, a ja wyszukam takiego, który będzie posiadał wszystkie warunki, twoją zaś rzeczą będzie tylko wzbudzić w nim miłość dla siebie, a do tego kilka czułych spojrzeń twoich pięknych oczu wystarczą...
Lecz przedewszystkiem żadnych głupstw!... żadnej młiości! Stłumię ją natychmiast, a pamiętaj, że czuwam i mam wzrok bystry. Oto jest wszystko, co miałam ci powiedzieć. A teraz wstań, ubierz się i śpiesz się, gdyż zaraz po śniadaniu wyjdziemy do magazynów.
Powiedziawszy to, Eugenja opuściła pokój córki.
Zaledwie drzwi przymknęły się za nią. Teresa skryła twarz rękama i wybuchnęła płaczem.
— O ja nieszczęśliwa! — jęknęła. — Wiedziałam, że matka mnie nie kocha i nigdy nie kochała!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.