Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Uspokoiwszy się po kilku minutach, wstała i ubierając się z gorączkowym pośpiechem, zwracała wzrok swój na pracownię Gastona Dauberive.
— Zaślubić człowieka, którego bym nie kochała — ach! nie! nigdy! „Miłość, która nie prowadzi do bogactwa, jest miłością głupią, szkodliwą powiedziała mama... Czemże więc jest miłość?... Nie wiem dobrze; lecz ta, którą przeczuwam, nie ma nic wspólnego z pieniędzmi... ona powinna być szczęściem i samo ubóstwo nawet, byle z nią tylko, staje się niebem!...
Ubrawszy się, weszła do pokoju matki, zjadła z nią śniadanie i wróciła do siebie po kapelusz i futro. Lecz zanim opuściła pokój, zbliżyła się do okna, podniosła roletę i spojrzała na okno Gastona.
Młody rzeźbiarz, który oczekiwał na tę chwilę, skoro ją spostrzegł, zbliżył rękę do ust i przesłał jej pocałunek.
Teresa uczuła przyjemny dreszcz przebiegający po całem ciele. Pośpiesznie opuściła roletę i ręką przycisnęła serce, które biło gwałtownie.
— No, chodźże, czekam na ciebie!... Co tam robisz tak długo? — zawołała pani Daumont, wchodząc do pokoju.
— Jestem już gotowa, mamo...
— Więc chodźmy.
Wyszły i skierowały się na ulicę des Martyrs. Eugenja, jak zwykle, postępowała z głową podniesioną, postawą dumną i tryumfującą, przeciwnie Teresa, opuściwszy głowę, była roztargnioną i zamyśloną. Myślała o młodym rzeźbiarzu i zdawało się jej, że czuje na swych ustach pocałunek przesłany jej z okna.
Na rogu ulicy Montmartre zatrzymały się przed magazynem.
— Zaczekaj na mnie — rzekła matka — wstąpię tylko na chwilę, by przyśpieszyć odesłanie chustek zamówionych dla ciebie.
Teresa, zostawszy samą, zaczęła się przyglądać sklepowej wystawie. W tejże chwili młody człowiek z podniesionym kołnierzem paltota, jak gdyby chciał w części ukryć twarz swoją, zbliżył się do niej i powiedział półgłosem:
— To ja jestem, pani... kocham cię całą duszą — potrzebuję widzieć się z panią choć jedną chwilę bez świadków i pomówić... chodzi o twoje szczęście, o twoją przyszłość... o naszą przyszłość.
Po pierwszych słowach Teresa zadrżała i zwróciła głowę, by zobaczyć tego, który je wymówił. Poznawszy rzeźbiarza, sąsiada swego z ulicy Bochardde-Saron, zbladła, następnie spłonęła rumieńcem i zachwiała się ze wzruszenia.
Był to rzeczywiście Gaston Dauberive.
Spostrzegłszy ja ubraną do wyjścia, postanowił iść za nią, i skorzystawszy ze sposobności, powiedział słowa powyższe.
Biedne dziecko miało zaledwie siłę wymówić głosem niepewnym.
— Panie... ależ panie...
Gaston cofnął się parę kroków, w tej chwili bowiem zobaczył panią Daumont zbliżającą się do drzwi magazynu, a nie chciał zwracać na siebie jej uwagi.
Pani Eugenja rzeczywiście nie spostrzegła go.
— Czas jest tak ładny, że pieszo możemy przejść do bulwarów, a tam weźmiemy powóz.
Gaston, który znajdował się od nich o trzy kroki i słyszał te słowa, postanowił iść za niemi.
Teresa owładnięta jeszcze wrażeniem, którego przed chwilą doświadczyła, szła powoli i jakby osłabiona.
— Co ci jest, że się chwiejesz? — zapytała matka — czy jesteś cierpiącą?
— Nie, mamo — odpowiedziała — przezwyciężając się.
— A jednak coś ci jest....
— Nie, zapewniam mamę.
I heroicznym wysiłkiem przyspieszyła kroku.
Gaston szedł ciągle za niemi, upajając się jej chodem, pełnym gracji, choć chwilowo ociężałym, oddychając z rozkoszą delikatną wonią, dochodzącą do niego z jej bujnych włosów i ubrania.
Pani Daumont z córką przeszła w poprzek bulwar i zwróciła się do stacji powozów obok teatru Variete.
— Dokąd jedziemy? — zapytał woźnica, wręczając tabliczkę z numerem powozu.
— Na ulicę Piramid, numer 27. Na godziny.
Konie ruszyły.
Gaston wskoczył do drugiego powozu i dał rozkaz woźnicy jechać za jego kolegą i zatrzymywać się wszędzie, gdzie on się zatrzyma.
Na ulicy Piramid pani Daumont zamówiła dla Teresy suknię balową i toaletę dla siebie, stamtąd udała się do modystki, później do magazynu kwiatów i nareszcie na ulicę d’Argenteuil, dziś już nie istniejącą, a w owem czasie mało uczęszczaną, prawie pustą.
Gdy powóz zatrzymał się przed domem i Teresa chciała wysiąść, pani Eugenja rzekła: — Zostań, zabawię najwyżej kwadrans i pojedziemy dalej.
Weszła w korytarz i zadzwoniła u drzwi, na których na mosiężnej tablicy widniał napis: Bank Dyskonto.
Zostawmy na chwilę panią Eugenję w kancelarii banku, i wróćmy się do Gastona Dauberive, którego powóz zatrzymał się w kilkanaście sekund przed tym samym domem. Nie tracąc czasu, młody człowiek wysiadł i postąpiwszy kilka kroków, usłyszał jak pani Eugenja mówiła, że powróci dopiero po kwandransie. Skoro więc tylko drzwi za nią się zamknęły, przystąpił do jej powozu.
Teresa zostawała jeszcze pod wrażeniem słów jego. Zdawało się jej, że słyszy jego głos i powtarzała:
— „Kocham cię całą duszą... potrzebuję widzieć się z panią choć jedną chwilę bez świadków, i pomówić... chodzi o twoje szczęście, o twoją przyszłość... a naszą przyszłość...“
Te banalne frazesy, których nie rozumiała z braku doświadczenia, wydawały się jej, zwłaszcza po rannej rozmowie z matką, niezmiernie ważnemi; sądziła że szczęście jej jest zagrożone, że czeka ją przyszłość straszna. Dodajmy, że jej czyste, dziewicze serce, nie znające dotychczas żadnego uczucia, tem bardziej przygotowane było do miłości przypadkowej. Jej sąsiad, którego nazwiska nawet nie znała, był dla niej z uwielbieniem i brał ją za model. Było to więcej niż potrzeba, by wzbudzić w niej miłość... Ileż młodych dziewcząt w jej położeniu nie doświadczyłoby tego uczucia?
Nagle doznała wrażenia jeszcze silniejszego, niż za pierwszym razem. Spostrzegła Gastona zbliżającego się do drzwiczek powozu. Przerażenia jej wzrosło tak dalece, iż nie była w stanie wymówić słowa, ani uczynić ruchu, by go powstrzymać od zuchwalstwa, które w razie nadejścia jej matki, mogłoby pociągnąć skutki niebezpieczne.
Gaston myślał tylko o tem, by skorzystać z nadarzającej się sposobności.
— To ja jestem... znowu ja... — rzekł głosem wzruszonym. — Powtarzam: nasza przyszłość, nasze szczęście spoczywa w rękach pani. Grozi ci wielkie nieszęście... wiem o tem, lepiej może, niż pani sama... Wiem że chcą panią poświęcić... nie można do tego dopuścić. Kocham panią bez pamięci... nad życie własne... Chcę cię ocalić od nieszczęścia, jakie ci gotują.. Chcą cię wydać za człowieka, którego byś kochać nie mogła. Nic ich nie obchodzi, że będzie on starym i że zamiast miłości będziesz mieć wstręt dla niego. Będą wymagać od niego tyle bogactwa i nie dla ciebie, ale dla zaspokojenia własnego egoizmu. Nie sądź pani, że kłamię lub przesadzam... Mówię ci najświętszą prawdę, przysięgam ci... przysięgam na moją miłość!..
Niestety, Teresa nie wątpiła o tem: wiedziała że słowa jego były prawdziwe.
On mówił dalej:
— Kocham panią dla ciebie samej. Serce i duszę moją oddałem tobie jedynej... na wieki. Mam tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jedno marzenie: twoje szczęście...
Pozwól mi pani ratować cię... pozwól mi uczynić cię szczęśliwą!
I wziąwszy jej ręce, przyłożył je do swych ust gorących i okrył pocałunkami.
Pod wrażeniem tych słów namiętnych, dziwny jakiś dreszcz, jakby prąd elektryczny przebiegł całe jej ciało, uczuła zawrót głowy i opuszczając powieki, szeptała bezwiednie:
— Moja matka... matka...
— Ach! — mówił rzeźbiarz — ściskając jej drobne, drżące ręce, nie wzywaj matki, oby Bóg dał, by nie prędko wróciła; twoja matka jest twoim wrogiem... ja zaś pragnę twego zbawienia. Ale żebym mógł działać, potrzeba nam się porozumieć, potrzebuję pomówić z tobą, nie obawiając się, że kto nas usłyszy.
— Ale jak? — zapytała Teresa, którą zapał młodego rzeźbiarza zaczynał upajać.
— Ach, gdybym znalazł sposób...
— Czyż jest jaki?
— Gdybym śmiał...
— Cóż więc?
— Błagał bym cię na kolanach, byś w tej chwili ujechała ze mną — i lekko pociągnął ją ku sobie.
Nagłym ruchem cofnęła się i wyrwała swe ręce.
— Jechać z panem?... — zawołała przerażona. — Nigdy! nigdy!
— Musimy jednak zabezpieczyć się od grożącego nam niebezpieczeństwa, bo chociaż prawie nie znasz mnie pani jeszcze, pokochasz mnie jednak, czuję to, jestem tego pewnym! Od tej chwili stanowimy jedność... Tereso, błagam cię, znajdź sposób rozmówienia się ze mną bez świadków.
— Może... — rzekła, jąkając się.
— Jaki?... Mów prędzej!...
— W przyszłą sobotę będę z matką na balu w ratuszu.
— W sobotę... w ratuszu...
— Tak... za trzy dni...
— Ale czy przed tym dniem nie mógłbym do pani napisać?
— Och, nie!... nie!... nie czyń pan tego... nie pisz pan — prosiła z przestrachem:
— Dla czego?
— Gdyby moja matka przejęła list...
— Pani drżysz, mówiąc o swej matce.
— Tak, rzeczywiście, drżę...
— Ona cię nie kocha...
— Lękam się jej.
— A ja jestem tego pewnym! Tereso, przysięgam ci, że wkrótce nie będziesz potrzebowała się obawiać... wyrwę cię od niej i nie dopuszczę do spełnienia jej życzeń egoistycznych i wstrętnych zamiarów... nie dozwolę, by poświęcono twoją młodość, by tyranizowano twoje serce, więżąc je ze starcem. Ocalę cię, Tereso, lecz w nagrodę mego poświęcenie bez granic, przyrzeknij ml, przysięgnij, że nikogo nie będziesz kochać... tylko mnie!...
Ostatnie słowa wymówił z tą namiętnością i egzaltacją, która wśród jego kolegów wywoływała żarty i przepowiednie warjactwa.
Teresa oniemiała ze wzruszenia, nie wypowiedziała wymaganej przysięgi, ale spojrzała nań wzrokiem, który przeniknął go aż do serca.
Pochwycił jej ręce i po raz drugi przycisnął je do ust swoich.
— Idź pan już... idź... — prosiła go natarczywie.
— Tak prędko!
— Potrzeba!
— Dlaczego?
— Ależ pomyśl pan... jeżeli mama nadejdzie...
— Tak... prawda... jestem posłuszny, widzisz, oddalam się, ale zobaczę cię wkrótce, w sobotę na balu. Miej ufność we mnie, Tereso, nie wydadzą cię za mąż przeciw woli twojej... kocham cię... ubóstwiam cię... będę czuwać nad tobą.
— Tak... wierzę panu, ufam... Ale idź już, idź — błagam pana — powtórzyła głosem ledwo zrozumiałym.
Myśl, że matka może się zjawić lada chwila i spostrzedz ich razem, przerażała ją.
Na ten raz Gaston był posłusznym.
Przyciągnął Teresę mimo jej oporu, przycisnął do serca, poczem oddalił się krokiem niepewnym, chwiejnym i wsiadł do powozu, pozostawiając młode dziewczę również wzruszone, zmieszane i jak on sam upojone.