Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Pierwszy raz w swem życiu Teresa zrozumiała co to jest miłość.
Pierwszy raz rzekła do siebie:
— To uczucie, którego istnienia nawet nie domyślałam się... uczucie, które mnie ogarnia, przeraża i czaruje zarazem, musi być miłością... Więc kocham człowieka, którego nazwisko nieznane mi, i którego wczoraj jeszcze nie widziałam nawet! Czy to miłość. Czy szaleństwo?... Czy się szaleje, kochając.
Na te pytania, rzecz prosta, nie była w stanie odpowiedzieć sobie.
— Jakim sposobem on wie to, o czem ja dopiero dziś rano się dowiedziałam? Kto mógł go powiadomić o projektach mojej matki, i o jej zamiarze wydania mnie za jakiego starego bogacza, by korzystać z jego majątku? Ma słuszność, moja przyszłość jest zagrożoną. On chce mnie uratować! — Ach, on mnie kocha rzeczywiście... On nie pragnie mego posagu, bo wie, że jestem uboga... on mnie kocha, nie wątpię o tem... Więc w sobotę go zobaczę, na balu... w tłumie łatwo będzie niepostrzeżenie zamienić kilka wyrazów... A może ja źle zrobiłam, mówiąc mu, że tam będę? Nie, nie, dobrze uczyniłam... on mnie kocha i chce mnie uratować, a cała moja nadzieja w nim tylko! Rozumie się, iż biedne dziewczę, mówiąc podobne słowa, kochało go już całą duszą.
Powróćmy do Eugenji Daumont. Opuściliśmy ją gdy wchodziła do domu przy ulicy Argenteuil. Na schodach prowadzących na pierwsze piętro, spostrzegła schodzącego zeń człowieka lat około sześćdziesięciu.
— To ja — rzekła — dzień dobry panu.
— Ach, to pani, witam panią — odrzekł spotkany z uśmiechem i podał jej rękę.
— Czy jesteś pan sam?
— Sam, proszę wejść.
Pani Eugenja weszła do obszernego i ładnie umeblowanego pokoju i podniosła woalkę.
— Zawsze piękna — szepnął gospodarz mieszkania — lata prześlizgują się po twarzy pani, nie zostawiając śladów.
— Pochlebca — odpowiedziała Eugenja z przymileniem.
— Mówię co myślę! — widzę panią dziś taką, jaką widziałem niegdyś w owych dniach, nigdy niezapomnianych...
— Cicho! — przerwała pani Daumont, kładąc mu palec na usta. — Nie zapominaj mi pan błędu, który często sobie wyrzucałam. Ach! byłam winną Wtedy... bardzo winną...
— A ja byłem tak szczęśliwy! Czy możesz mi pani poświęcić chwilkę czasu, którego zawsze tak zasługujesz?
— Najwyżej kwadrans... Mam z panem pomówić o interesach, i potrzebuję śpieszyć się, gdyż córka moja oczekuje na ulicy w powozie.
— Więc pani wzięłaś córkę do siebie?
— Od kilku tygodni, lecz mam nadzieję, na krótko. Jej obecność krępuje mnie, a ja nie przywykłam do tego.
— Odeszlesz ją pani napowrót na pensję?
— Nie z pomocą pensji chcę się uwolnić od niej. Pomówimy wkrótce i o tem... Czy domyślasz się pan celu mojej wizyty?
— Czy jestem pani potrzebny?
— Przybyłam prosić pana o dwa tysiące franków.
— Dwa tysiące franków! — zawołał gospodarz mieszkania, skrzywiwszy się mocno. — Ależ to wielka suma!
— Dla pana bagatelna i wiem, że mi jej nie odmówisz przez pamięć na owe dni niezapomniane, o których pan wspomniałeś przed chwilą...
— A o których pani nie chcesz pamiętać — przerwał Józef Terrier, gospodarz mieszkania.
Miał on, jak już wspomnieliśmy, lat sześćdziesiąt. Włosy jego były prawie zupełnie białe i broda siwa, ale twarz, o rysach bardzo regularnych, zachowała cechę młodości.
Jego biuro interesów bankierskich przynosiło mu dochód znaczny. Będąc już posiadaczem dość sporego majątku, powiększał go codziennie dzięki swej klijenteli, składającej się z młodych ludzi bogatych, chwilowo potrzebujących pieniędzy i pożyczających u niego na dość wielki procent.
Kawaler z zasady, był czułym na wdzięki pięknych kobiet i niczego im nie umiał odmówić.
Poznawszy przed kilku laty panią Daumont przy wypłacie jakiegoś wekslu, pomimo przyzwyczajenia i skłonności do miłostek tylko przelotnych, zakochał się w niej naprawdę. Eugenja umiała dobrze korzystać z tej namiętności, i choć czas osłabił te węzły, Józef Terrier pozostał jednak jej szczerym przyjacielem i zawsze był dla niej słabym.
— Więcej pamiętam, niż sądzisz — odrzekła pani Daumont, uśmiechając się. — Mówmy o tych dwu tysiącach franków, które, jak powiedziałam, są mi koniecznie potrzebne.
— Ależ, moja droga, ty zawsze koniecznie potrzebujesz dwóch tysięcy franków.
— Dzisiaj na cel bardzo ważny.
— Czy mogę wiedzieć na jaki?
— Chodzi o wydanie za mąż mojej córki.
— Czy masz już na widoku męża?
— Na nieszczęście, jeszcze nie...
— A więc?...
— Ale Teresa jest piękną... nawet bardzo piękną. Wprowadzając ją w świat, mam nadzieję znaleźć człowieka poważnego i bogatego, który się w niej zakocha i zaślubi dla jej pięknych oczu, nie potrzebuję ci bowiem dodawać, że posagu nie będzie, mieć żadnego.
Otóż dla wykonania tego planu odebrałam ją z pensji i w sobotę zaprowadzę na bal do ratusza.
— Miejsce dobrze wybrane... — w tym tłumie ratuszowym można spotkać różnych... Bywają tam i bogaci... w tej mętnej wodzie można zapuścić sieć i mieć nadzieję dobrego połowu.
— I ja tak myślę... tylko rozumiesz pan, że do tego brakuje wielu rzeczy i mnie i Teresie. Nieuniknione są wydatki, nawet bardzo wielkie i dla tego rachowałam na pana, mego najwierniejszego przyjaciela...
— Miałaś pani słuszność... nie odmówię pani.
— Będę panu bardzo wdzięczną, ale to nie jest jedyny powód mojej wizyty. Oto drugi. — Pan, który posiadasz tak rozległe stosunki, i który znasz prawie cały Paryż, czy nie mógłbyś mi wskazać jakiego męża odpowiedniego? Pamiętaj, że nie chodzi mi ani o nazwisko, ani o powierzchowność, ani o młodość. Niech sobie będzie stary, brzydki, nic mi na tem nie zależy? Żądam tylko, by był bogaty...
— Czy panna Teresa podziela pogląd pani w tym względzie?1 — zapytał śmiejąc się Józef Terrier.
— Moja córka jest dzieckiem bez zdania, uczyni wszystko, co zechcę, zresztą mam na widoku tylko jej szczęścia... Doświadczenie mnie nauczyło, że na tym świecie pieniądze są wszystkiem...
— Pomyślę o pani żądaniu i poszukam męża Jakiego pani potrzeba.
— Czy masz pan nadzieję znalezienia go?
— Czemuż nie? Posiadam wśród moich klijentów bardzo wielu miljonerów siwych, łysych, łakomych na nowalijki, którzy chętnie i dobrze zapłaciliby za prawne posiadanie nowalji autentycznej... Bardzo łatwo może znaleźć się między nimi taki, o jakim pani marzy. W każdym razie, uczynię wszystko co będę mógł...
W parę chwil pani Eugenja, unosząc z sobą dwa bilety po tysiąc franków, zstępowała ze schodów i odjechała na ulicę Trudaine.
Przez całe trzy dni pozostające do balu, pani Daumont odbywała bezustanne wycieczki do magazynów po różnego rodzaju sprawunki. Teresa byłaby wolała pozostać w domu i zająć się robotą przy oknie, przez które mogłaby widzieć Gastona Daucerive, ale matka kazała jej wszędzie towarzyszyć sobie. Zaledwie kiedy niekiedy mogła zamienić z nim ukradkiem spojrzenie, uśmiech i zachwycającym rumieńcem odpowiedzieć na przesyłane jej pocałunki. A wszystko to wzmagało tylko miłość w jej sercu dziewiczem.
To, co słyszała od swojej matki, a w kilka godzin później od Gastona, zaczęło w jej przekonaniu nabierać znaczenia niezmiernego. Grożące niebezpieczeństwo wydawało się jej strasznem.
Młody człowiek zjawiał się przed nią jako zbawca, w nim tylko pokładała ufność; pozbawiona jego opieki, czuła się bezsilną i zgubioną.
Lecz w przekonaniu, że jest kochaną, nabierała odwagi.
Nareszcie nadeszła sobota.
Zaledwie wstała, podeszła do okna i spostrzegłszy rzeźbiarza, podniosła roletę i otworzyła je.
Gaston uczynił to samo.
Nachylili się ku sobie, Gaston przyłożywszy do ust dłonie, złożone w trąbkę, przesłał jej wyrazy:
— Dziś wieczorem... w ratuszu.
— Dziś wieczorem... odrzekła Teresa Gaston samem poruszeniem ust, z obawy, by słowa nie były przez kogo usłyszane, wyszeptał:
— Ubóstwiam cię...
Ona nie odpowiedziała, ale wyraz Jej twarzy mówił za nią:
— I ja ciebie... kocham cię całą duszą...
Pomocnik naczelnika dotrzymał słowa swej żonie.
W epoce, do której odnosi się nasze opowiadanie, tajni ajenci polityczni płci obu bywali w wielkiej liczbie na przyjęciach urzędowych i nawet prywatnych, urządzanych przez osoby wyżej położone. Nikt ich nie znał, nie wystrzegano się więc i mówiono swobodnie. Zadaniem ich było badanie usposobienia i opinji publicznej.
Dwa zaproszenia, pozostające do dyspozycji ministra spraw wewnętrznych, udzielone były Robertowi Daumont dla jego żony i córki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.