Maja Liza/Kowal z Henriksbergu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maja Liza |
Podtytuł | Romans |
Rozdział | Kowal z Henriksbergu |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Liljecronas hemland |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeden jedyny moment dnia tego wolnym był dla Maji Lizy od uporczywej myśli o macosze, a mianowicie wieczór, kiedyto wraz z pastorem Liljecroną i wszystkimi domownikami siedziała w świetlicy przed płonącym kominkiem i słuchała grającego na skrzypkach pana domu, wysokiego, czarnego kowala z Henriksbergu, opartego o wielką szafę.
Było tu bardzo przytulnie i Maja Liza zaczynała rozumieć, że ciotka mimo swego stanu chłopskiego może się czuć szczęśliwą. Niezmiernie wygodnie i spokojnie siedzieli sobie wszyscy, każde zajęte robotą i gotowe paplać, a nie było różnic między parobkiem, a gospodarzem domu i dziewką a gospodynią. Szczęście omija może dlatego właśnie wielmożów, że wynoszą się dumnie ponad swych podwładnych, a w rezultacie, jako plon otrzymują jeno samotność i różne przeciwności. Maja Liza mogłaby była powiedzieć, że tu jest bliżej ziemi niż gdzieindziej, stoi na pewnym gruncie i nie jest wystawiona na tyle zmian i przełomów. Takie wrażenie pewności i bezpieczeństwa dawała stara, chłopska świetlica.
Ileż zmian i przewrotów, oraz niebezpieczeństw naokół? Przyszło jej, gdy słuchała grania, na myśl, to co usłyszała o zarządcy Henriksbergu, który był ongiś znakomitym skrzypkiem.
Pastor Liljecrona opowiedział jej wszystko o bracie swym. Czekał nań przez cały dzień w Svanskogu, przeto rozmowa toczyła się w znacznej mierze o nim.
Maja Liza doznała tego zadowolenia, że przystojny pastor, spoglądający na nią zrazu niby na piękną laleczkę, rozmawia niemal wyłącznie z nią tylko od kiedy, że tak rzec można, wsiadła nań i ośmieliła się powiedzieć, że musi pozostać w Finnerud, a nie może brać bogatej parafji, Sjöskogi.
Spostrzegł tedy, że była również człowiekiem, toteż zaprzestał jej patrzyć martwo w twarz, a rozmawiał z nią przez całe poobiedzie, co jej sprawiało wielką przyjemność. Pleban z Finnerudu był to człowiek ujmujący wielce, naturalny, szczery i Maja Liza mogła doń mówić zupełnie jak do ojca swego. Po obiedzie wyszli na przechadzkę, bo nie mógł przez kilka godzin z rzędu siedzieć w pokoju. Spacerowali po gościńcu tam i z powrotem, aż do chwili zapadnięcia mroku, rozmawiając o bracie pastora.
Liljecrony, był to, podobnie jak rodzina Maji Lizy, stary ród pastorski, mogący się poszczycić tem, że przez trzy co najmniej pokolenia piastował godność pastorską w jednej i tejsamej gminie. Tak samo mogła się poszczycić Maja Liza, że jej matka, babka i prababka były pastorowemi w Svartsjö.
Gdyby dłużej żył ojciec Liljecronów, osiągnąłby wyższe wykształcenie również najmłodszy brat, Sven. Ale matka, zostawszy wdową, musiała troszczyć się o mnóstwo dzieci, przeto nie starczyło na koszta nauki. Natomiast zaofiarował swą pomoc jeden ze starych przyjaciół zmarłego ojca, właściciel hut z Ekeby Altringer, pod tym jednakowoż warunkiem, że kształcił będzie chłopca na użytek huty. Matka wdzięczną była wielce za tę ofertę i gdy Sven doszedł lat czternastu, posłano go do Henriksbergu, huty, zakupionej wówczas świeżo przez Altiingera. Na życzenie właściciela musiał zacząć studjowanie zawodu od początku, to jest od zamiatania biur, noszenia węgla i posługiwania wszystkim.
Trwało to bez przerwy, aż do siedemnastego roku życia. Pewnego dnia zdarzyło się, że zachorował jeden z kowali i posłano po zarządcę. Przybył, stanął ostrożnie przy progu stancji, w której leżał chory, popatrzył uważnie, potem zaś udał się wprost do biura, gdzie siedział nad robotą inspektor.
— Obejmie pan na kilka dni zarząd, panie inspektorze! — powiedział. — Ja muszę się udać w północne okręgi fińskie celem zakupu węgla.
Wyruszył niezwłocznie w drogę, a inspektor wyciągnął się rozkosznie na sofie biurowej i pomyślał, że dobrze jest bodaj na dni parę zostać panem całej huty. Niebawem jednak wezwano go do fabryki, bo zachorował kowalczyk w podobny sposób, jak poprzednio kowal od młota parowego. Inspektor udał się niezwłocznie na miejsce i, stanąwszy u drzwi, patrzył nań przez chwilę. Potem poszedł prosto nad wodospad, gdzie zazwyczaj łowił pstrągi praktykant.
Zastał tu Svena i kazał mu iść z sobą do biura.
— Słuchaj, Liljecrona! — powiedział. — Zarządca wyjechał, ja zaś zaproszony jestem do Börnidet. Musisz pilnować huty przez dni parę. Tu masz klucze i kasę. Nie będziesz miał nic innego do roboty, tylko uważać, by ludzie pracowali jak zawsze.
Powiedziawszy to, wstał, zaś uczeń zajął miejsce w fotelu zarządcy i wydało mu się to rzeczą wspaniałą, iż króluje nad całą hutą hendriksberską.
Niedługo jednak posiedział, gdy przybył posłaniec z wieścią, że chory ma się coraz gorzej. Sven pobiegł na fabrykę i wszedł do mieszkania chorego kowala. Ale nie zatrzymał się przy drzwiach, jak inni, jeno przystąpił do chorego, który był czerwony jak burak, spuchnięty i straszny przedstawiał widok.
— Czy wiecie co to za choroba? — spytał kowala.
— To ospa! — odrzekł chory. — Idź czemprędzej do biura zarządcy, gdzie się mieści fabryczna apteka i przynieś mi kamfory i kwasku solnego. Uczyń to, jeśli się nie boisz i nie zamierzasz uciekać jak tamci.
Sven pozostał, mimo że zachorowali wszyscy niemal robotnicy huty. O zarządcy i inspektorze słych zaginął, a w obrębie dziesięciu mil nie było lekarza. Sven i stara klucznica pielęgnowali chorych, wlewając im w usta wszystkie lekarstwa, jakie mieli w apteczce. Jak zawsze jedni pomarli, drudzy przyszli do siebie, a zaraza, nie mogąc przecież trwać wiecznie, ustała sama. Potem wszystko wróciło do porządku. Inspektor bawił w gościnie pięć miesięcy, zarządca przez pół roku kupował węgiel, potem obaj zjawili się triumfalnie w fabryce, a praktykant wrócił do zamiatania biur i chwytania pstrągów w wodospadzie.
Huta henrigsberska leżała w zapadłych górach, gdzieś na krańcu świata, wśród dziczy, mimo to jednak rozniosła się wieść o zdarzeniu i dotarła do uszu wielu. Pewnego dnia zjechał właściciel huty, stary Altringer. Ni słówkiem nie wspomniał o niczem zarządcy ni inspektorowi, jeno spytał, jak się bierze do rzeczy młody Liljecrona. Zarządca wystawił mu dość dobre świadectwo i oświadczył, że stałby się użyteczną siłą w hucie, gdyby jeno bardziej się fachem zainteresował. Jest zdolny, ale często chodzi jakby rozmarzony i wówczas wydaje się, że cała fabryka nic go nie obchodzi.
Altringer zażądał rozmowy osobistej z chłopcem i kazał go wezwać do biura. Gdy Sven przyszedł, Altringer postawił go przed sobą, spojrzał mu bystro w oczy i spytał, czemu nie uciekł jak inni podczas epidemji ospy.
Sven nie odparł nic, zaczerwienił się tylko strasznie, jakby to było pytanie najgorsze z pośród wszystkich na świecie.
— Nie bałeś się, chłopcze? — badał stary.
— Bałem się...
— Czułeś tedy odpowiedzialność za hutę?
— O nie....!
Po dobrej chwili, z trudem udało się Altringerowi wydobyć prawdę. Oto Sven został dlatego, ponieważ w biurze wisiały na ścianie skrzypce zarządcy, na których w czasie, gdy był sam, mógł grać dowoli codziennie.
— Ach tak! Więc lubisz muzykę! — rzekł Altringer. — Chodź, chłopcze, poprosimy zarządcy, by ci raz jeszcze pożyczył skrzypków. Posłucham chętnie.
Tego nie bał się Sven zgoła! Nastroił instrument i zagrał starą piosenkę, którą się od kowali nauczył.
Altringer śmiał się zrazu, ale potem spoważniał. Odczuł, że chłopak wkłada w tę pieśń coś, co sprawia, że oklepany utwór brzmi zgoła inaczej.
— Słuchaj, chłopcze! powiedział. — Jutro jedziesz ze mną. Będziesz w Sztokholmie pobierał naukę gry na skrzypcach....
Maji Lizie historja ta wydała się nad wyraz piękną, ale spytała zaraz, dlaczego Sven nie pozostał w Sztokholmie i znajduje się ponownie w Henriksbergu.
Liljecrona odparł, że powodziło mu się w stolicy doskonale, że studjował tam przez lat pięć i został artystą, który niczego już nie może nauczyć się we własnym kraju. Altringer był zeń bardzo zadowolony i zamierzał właśnie wysłać go zagranicę tak, by nie potrzebował wstydzić się innych mistrzów, gdy nagle Sven wrócił.
Zjawił się pewnego dnia w Ekeby i spytał Altringera, czy niema w którejś z hut wolnego miejsca inspektora.
— Hm.... możeby i było, — odrzekł starzec — czy masz przyjaciela, chłopcze, któremu byś chciał dać tę posadę?
— Proszę o nią dla siebie samego! — oświadczył Sven. — Przez długie lata pracowałem w hutnictwie i sądzę, że dopełnię należycie obowiązków inspektora.
— No, a muzyka? — zdziwił się.
— Z muzyką skończyłem! — zawołał — Wydaje mi się, że w życiu nie tknę smyczka.
Altringer spojrzał mu bystro w oczy. Sven miał zawsze smutek w oczach, teraz jednak zdał się wcieleniem melancholji.
— Widzę, że cię spotkało coś złego! — powiedział. — Wyznaj mi wszystko, chłopcze. Właśnie obliczałem przed twym przyjazdem, czy cię mogę wysłać zagranicę.
Svenowi trudno było mówić. Zgryzł wargi i walczył z drżeniem głosu.
— Czy pan nie słyszał o tem, co mnie spotkało? — spytał.
— Nie! — zapewnił starzec i poprosił, by Sven opowiedział wszystko szczegółowo.
Sven zdecydował się wkońcu.
W Naxecie odbywała się raz zabawa w jednym z największych domów mieszczańskich, na którą był również zaproszony. Ale przygrywano do tańca na starym, rozstrojonym fortepianie, to też brakło należytej ochoty. Wziął do rąk skrzypki i zaraz zmieniło się wszystko. Młodzi i starzy tańczyli do upadłego, a ile razy ustawał, klaskali, tupali i wołali, by zaczynał na nowo. Niestety, sprawa skończyła się strasznie. Jedna z córek gospodarstwa domu tańczyła zbyt zawzięcie. Nagle, pośród najszaleńszych pląsów zwisła na ramieniu tancerza, osunęła się na ziemię i zmarła.
Altringer przyznał, że jest to zdarzenie bardzo przykre dla Svena, ale nie dowodzi wcale, by przez nie miał porzucać całą karjerę artystyczną.
— Musisz to, chłopcze, przeboleć i iść dalej! — powiedział mu. — Zdaniem mojem znaczną część winy ponosi tancerz tej nieszczęśliwej.
— O, nie! — odrzekł. — To ja skłoniłem ją do tańca. Przez cały wieczór grałem dla niej jedynie. Przecudnie wyglądała w tańcu, była żywa i lekka jak płomień, tańczyła zresztą dla mnie jeno, jak ja dla niej wyłącznie grałem.
Altringer wzruszył ramionami.
— To są urojenia, drogi chłopcze! Nie dziwię się zresztą, że dziś tak mówisz, ale za tydzień wyślę cię zagranicę i wszystko będzie dobrze.
— Nie, łaskawy panie, — odparł — nie będzie dobrze. Gdziekolwiekby mnie pan posłał, nie zapomnę nigdy, że muzyka moja pozbawiła życia człowieka.
Altringer spojrzał mu bystro w oczy.
— Czyś ją kochał? — spytał.
— Tak! — przyznał Sven. — Tego samego wieczora prosiłem o jej rękę.
Umilkł Altringer i nie było już mowy o wysyłaniu Svena zagranicę.
— Dobrze! — zgodził się. — Zostań tedy, chłopcze, zarządcą Henriksbergu aż do czasu, kiedy przebolejesz i zapomnisz. Wprawdzie nie znasz wszystkiego, co potrzeba na tak odpowiedzialnem stanowisku, ale ufam twemu sprytowi, wiem że się nauczysz, a co rzecz najgłówniejsza, wierzę ci bez zastrzeżeń.
W ten sposób stało się, że Sven Liljecrona porzucił skrzypce, a został zarządcą huty.
Maja Liza słuchała nie przerywając ni słówkiem. Dziwiło ją bardzo w głębi duszy, że ma lada chwila ujrzyć tego, który przeżył rzecz tak tragiczną, a umiał tak wiernie dochować miłości.
Milczała długo, potem zaś zwróciła się nagle do pastora i spytała:
— Czy brat pański ma ciemną cerę i czarne włosy?
— Tak! Cały jest czarny jak noc! — odrzekł.
Natychmiast przyszło jej na myśl, że zadała pytanie bardzo naiwne, ale przez cały ciąg opowiadania o Svenie rozmyślała, czy nie wygląda przypadkiem tak jak wysoki, czarny kowal z Henriksbergu. Wszakci i on miał niezmiernie smutne oczy. Nie mogła tego objaśnić, ale obaj zlali się w jedną postać w jej wyobraźni.
Patrząc na opartego o szafę, grającego wesołą polkę kowala, nie mogła pozbyć się tej myśli, że on to właśnie doznać musiał wszystkiego, czego się przed niedawnym czasem dowiedziała.
Minął ich, gdy Maja Liza i pastor spacerowali po gościńcu i zapadł taki zmierzch, że postanowili wracać do domu. Sanki przemknęły obok nich tak szybko, że żadne rozeznać nie mogło, kto w nich siedzi. Pastor twierdził, że to jego brat, który jawi się wreszcie, zaś Maja Liza pewna była, że widzi czarnego kowala.
I tak też było. Gdy się znaleźli przed domem, zawiadomił ich gospodarz, że przybył z Henriksbergu posłaniec z wieścią, iż zarządca nie może dziś się widzieć z bratem w Swanskogu. Przywiózł list. Posłaniec znajduje się właśnie z koniem w stajni, powiedział, przeto może pan pastor pomówić z nim osobiście.
Pastor udał się zaraz do stajni, a Maja Liza poszła do ciotki, która siedziała już u kołowrotka w otoczeniu prządek, w pobliżu ogromnego ogniska. Maja Liza usiadła obok ciotki i podawała jej przędzę. Niebawem nadeszli gospodarz i parobcy, każdy ze swoją robotą, a krąg wokoło ogniska rozszerzył się. Ostatni przybył pastor Liljecrona z kowalem. Mieli zamiar wybrać się tegoż jeszcze wieczoru razem do Henriksbergu, ale koń musiał przedtem wypocząć po odbytej drodze. Przystojny pastor usiadł tak blisko Maji Lizy, jak jeno wypadało, zaś kowal zaszył się w kąt najciemniejszy i usiadł zdala od innych. Rozmowa potoczyła się żywo, rozbrzmiały śmiechy, paplanina, opowiastki, aż wreszcie ciotka Małgorzata zwróciła się do kowala i poprosiła, by im zagrał kilka piosenek, gdyż powiadają, że dobrze gra.
Niebardzo się dał prosić, wziął od gospodarza piskliwe jego skrzypki i, stanąwszy pod szafą, wygrywać zaczął polki i stare tańce narodowe, ni lepiej ni gorzej niż każdy inny grajek wiejski w okolicy.
Maja Liza odczuła mimo wszystko coś w rodzaju rozczarowania. Pochodziło to stąd, że ogarnięta została marzeniem i nie mogła odróżnić wyobraźni od rzeczywistości. Przez cały wieczór dumała o człowieku, który narzeczoną swą wpędził muzyką w śmierć, a jednocześnie jawiła jej się postać kowala. To też sądziła, że i on posiadać musi w smyczku swym ową wielką, groźną moc, co pozbawia ludzi życia zapomocą tonów.
Nie mogła się otrząsnąć z urojenia i ciągle łapała się sama na marzeniach, na patrzeniu w grającego kowala i na zadawaniu sobie pytania, czy naprawdę nie jest już w stanie myśleć o nikim, prócz tej, którą utracił.
Kowal zrzucił sztywny, obcisły kabat furmański, w celu wygodniejszego poruszania rękami, i Maja Liza, rzucająca nań ciągle nieznaczne, przelotne spojrzenia, dostrzegła wiszącą u zegarka wielką, błyszczącą monetę.
Drgnęła na myśl, że może to być ów talar, który mu posłała. Kowal bywa zazwyczaj biedny, skądże więc ten kowal posiadał zegarek. Czyż mu go podarował zarządca? A choćby i tak było, to dziwne, że zawiesił tak drogocenną monetę bezpożytecznie u łańcuszka?
Zdumiała się sama nad sobą, dziwiła, że może siedzieć spokojnie i nie skoczy, objawiając wszystkim, jak sprawy stoją.
On to był sam, Sven Liljecrona! Człowiek, który wpędził muzyką ukochaną w śmierć, stał tam oto. W jednym momencie nabrała tak wielkiej pewności, że gotowa była przystąpić i wezwać, by się nie taił dłużej, bo ona wie, kim jest.
Dlaczegóż jednak przybył przed kilku tygodniami do Loby w odzieży zwykłego czeladnika huty? Tego pojąć nie mogła. Może strój ten wydał mu się najstosowniejszy w drodze do chłopskiej zagrody. Nie poznano go tam i wszyscy sądzili, że jest kowalem, przeto pozostawił ich w tem mniemaniu. Może nawet obawiał się mówić, kim jest; dostawszy się w sam wir uroczystości weselnej.
Maja Liza zaprzestała podawać ciotce przędziwo i przysłoniła ręką oczy. Dlaczegóż to jednak przebrał się dzisiaj? — przyszło jej na myśl.
Nie potrzebowała dumać długo, wszystko zrozumiała wyraźnie. Chciał czegoś, tym razem miał jasno wytknięty cel, chciał, by ona i brat jego...
Ach, jakże to było piękne i cudowne! Zrozumiała, iż chciał, by ona i pastor Liljecrona poznali się i pomówili z sobą. Tak było niezawodnie! Gdy mu wczoraj doręczono talara, wysłał niezwłocznie gońca-narciarza do brata i zwabił go do Svanskogu. Tutaj kazał mu na siebie czekać przez cały niemal dzień, a przybywając wieczorem użył przebrania. Sam nie myślał o sobie, szło mu wyłącznie o brata.
Stał teraz tam oto i wygrywał chłopskie piosenki i tańce ku uciesze chłopstwa. Zarzekł się wprawdzie muzyki, ale tego za muzykę uznać przecież nie mógł.
Wszystko to powiedział Maji Lizie nie rozum, lecz uczucie poddało jej te myśli. Nie wiedziała też, czy ma radować się, czy płakać.
Jedno kwestji nie ulegało, mianowicie, że mu się spodobała i dlatego urządził spotkanie z bratem. A może zdjęła go jeno litość z powodu, że smutne wiedzie w domu życie? Chciałże jej dać rozsądnego, dzielnego sprzymierzeńca, zdolnego do wyzwolenia z wszelkich trosk i kłopotów?
Tak, tak, sam miał swe wielkie cierpienie, którego przezwyciężyć nie zdoła nic. Ukochana zmarła i nigdy zapomnianą zostać nie mogła. Maja Liza była dlań jeno biedną dziewczyną, płaczącą pod piecem, w chwili gdy ją ujrzał po raz pierwszy i jej to przez dobroć serca chciał zgotować szczęście i zaszczyty.
Podniosła głowę i ogarnęła wszystkich spojrzeniem, nie zbierało jej się teraz na płacz, choć była głęboko wzruszona, myśląc o człowieku, który dla siebie samego niczego już nie żąda od życia.
Rozwarła szeroko oczy, myśl jej pracowała raźno, a serce przepełniały jednocześnie radość i ból. Była daleko, bardzo daleko od wszystkiego, co ją, w normalnym czasie troskało i bolało. W tej właśnie chwili ktoś ujął za klamkę i głowa czyjaś ukazała się w drzwiach.
Maja Liza skierowała osłupiałe spojrzenie na wchodzącą, jakby patrzyła na osobę obcą zupełnie, i nie szła witać jej. Ciotka odrzuciła kołowrotek i wstała, ale Maja Liza nie ruszyła się z miejsca i nie mogła otrząsnąć z marzeń. Bardzo niejasno jeno uświadomiła sobie, kto przybył, wówczas nawet, gdy posłyszała chrapliwy głos zawiadamiający, że macocha zabrała się z Bengtem, by przywieźć pasierbicę, zaś ciotka wyraziła przekonanie, iż pani pastorowej nie spieszno tak przecież do domu, by nie zdjęła okrycia i nie zjadła wspólnie wieczerzy.