Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2.
Młody gaj.

Oddawna już rozpoczęto łowy; nachylające się ku zachodowi słońce rozsiało po niebie swe jaskrawe promienie; gęsty liść młodych dębów i wysokie gałęzie jodeł zdawały się odbijać od błyszczącego tła miedzi. Wpośród gęstwiny osłonionéj bujnym powojem, wysokopiennym janowcem, krzakami jeżyny, paproci i dzikiéj róży, słowem, w najodleglejszéj części lasu, w któréj teraz polowano, znajdowała się otwarta przestrzeń, gdzie niegdzie porosłemi mchem urwiskami skał zaległa, a prawie całkiem zasłonięta nierozwikłanemi węzły bluszczu, powoju, i dzikiéj żywiczki.
Głęboką ciszę téj puszczy chwilowo tylko przerywał szum gałęzi jodłowych, lekkim wiatrem poruszanych, lub daleki odgłos trąbki myśliwskiéj.
Nagle dał się słyszéć trzask w poblizkich krzakach: poruszyły się i rozstąpiły gałęzie młodych dębowych latorośli, już żółtym liściem pokryte, i człowiek pochylony, prawie pełzający, wyszedł z gęstwiny.
Był to znany już czytelnikom z rysopisu Bamboche, o podwójne morderstwo obwiniony zbieg z więzienia w Bourges. Licha niebieska bluza jego, to jedyne, cierniami i gałęźmi poszarpane odzienie, w wielu miejscach dozwalało widziéć porosłą włosem pierś i olbrzymiéj siły ramie; sukienne, niegdyś czerwone spodnie, teraz całkiem błotem okryte i poszarpane, dopiéro powyżéj kolan go zasłaniały; nogi i ręce miał poorane krwawemi ranami; z ciężkością oddychał, z twarzy mu pot spływał.
Na chwilę stanął przysłuchując się najmniejszemu szelestowi; potém oparł się o drzewo, nabierał tchu, urwał pełną garść liści, poniósł je do gorących ust i żuł usiłując zgasić palące go pragnienie. Z oczu tego człowieka dzikie tryskało światło, jego siwe włosy, w największym nieładzie spływające po łysém czole, sprzeczne z młodym jego wiekiem i ciemno zarosłą brodą, nadały rysom twarzy jakiś wyraz niezwykły; niedostatkiem i znużeniem pobladłe lica, trwogą i boleścią przemawiały.
Wtém, tuż prawie u stóp zbiega dźwięczny głos zawołał:
Bamboche!
Tak zagadnięty zbójca, zerwał się żywo, zadrżał, oglądał się wkoło nie wiedząc co począć, czy ma uciekać, lub pozostać; ale wnet prędkim ruchem porwał dwa wielkie kamienie, które w jego ręku straszliwą bronią stać się mogły.
I znowu nastała ponura głęboka cisza dokoła.
Bamboche z wzrastającą trwogą spojrzał wkoło siebie. Nagle, jakby z pod ziemi wychodząc, stanął o trzy kroki przed nim człowiek dziwacznie ubrany.
Był on średniego wzrostu, miał na sobie obszerny kaftan i spodnie z wilczéj skóry, czapkę z delikatnego ale gęstego sarniego futra wkoło obwiedzioną borsukowym lampasem; twarz od słońca opaloną, ostremi wiatry, że tak powiem, pooraną, prawie całkiem ukrywała płowa i siwa broda; szare, niespokojne i przenikliwe oczy oświecała, niby wewnętrzna gwiazda, źrenica, zdolna się rozciągać i w nocy przyświecać, jakby nawyknienie do sypiania w dzień a błądzenia nocną porą, rozwinęło w niéj zdolność widzenia w ciemności, jaką posiadają prawie wszystkie zwierzęta drapieżne; mimo to jednak oblicze tego człowieka nie miało w sobie żadnéj cechy zwierzęcości a wcale nie było odrażające. Owszem, na téj twarzy roztropnéj i śmiałéj, częstokroć gorzkim ożywionéj uśmiechem, wyraźne było owe piętno nieopisanéj wielkości, jakiem przywyknienie do niebezpieczeństw, samotności, i burzliwego życia, naznacza czoło człowieka przez sprawiedliwość ściganego.
Czytelnicy domyślą się zapewne, że to był wykradacz zwierzyny zwany Bête-puante, który ukryty w zaroślach przy rozstajnéj drodze, przysłuchiwał się całéj rozmowie myśliwca z panem Beaucadet.
Do chwili nagłego pojawienia się przed Bambochem, Bête-puante ukrywał się w norze, na pięć do sześciu stóp głębokiéj, którą sklepiały zarośla borówek i paproci, a którą leśni złodzieje zasadzką nazywają; Tam łowca, leżąc przez kilka godzin bez najmniejszego ruchu, czatuje na łup, i strzelać może na przechodzącą tuż przed nim zwierzynę.
Na widok Bête-puant’a, Bamboche, mimo całéj swej odwagi, cofnął się przerażony o kilka kroków wstecz; kamienie które dla obrony porwał był z ziemi, z rąk mu wypadły, bądź dla tego że ujrzawszy krótką dubeltówkę jaką kontrabandzista był uzbrojony, przekonał się, iż walka z nim byłaby nierówna, bądź że przeczuwał, iż między położeniem jego jako zbiega, a awanturniczém życiem mieszkańca lasów, jakiś związek sympatyczny istniéć musi.
Wszelako cofając się coraz daléj, nie przestawał mierzyć kontrabandzistę pełnym obawy wzrokiem.
— Nazywasz się Bamboche, umknąłeś z więzienia w Bourges.... obsaczony jak zwierz dziki nie uszedłbyś tym razem.... niosę ci pomoc.... w imieniu.... Marcina.
Usłyszawszy imię Marcina, lica Bambocha rozjaśniły się; jakieś rzewne uczucie wygładziło mu surowo i konwulsyjnie namarszczone rysy, łza przyćmiła groźny blask oczu: założył ręce, a na wpół otwartemi usty, z bijącém sercem, mocno wzdętą piersią, głosem od rozczulenia tłumionym, zawołał:
— Marcin!
Lecz kontrabandzista dostrzegł, że po tym połysku tkliwéj wdzięczności na twarzy zbiega osiadł znowu wyraz niedowierzania; dodał więc jak najspieszniéj:
— Tak jest, Marcin... Basquina... La Levrasse... i...
Bamboche, jakby wyliczenie tych dziwacznych imion dostatecznie dowiodło tożsamość Marcina, przerwał kontrabandziście, radośnie wołając:
— Ach to on... to on na prawdę!
I zapomniał że go natarczywie ścigano, że cudowi tylko winien był ocalenie swoje, że co chwila wpaść może w ręce swych prześladowców.
Ale najmniejsze nawet wzruszenie Bamboch’a, nie uszło przed bystrém okiem Bête-puanta, który nagle ułożywszy rękę w kształt konchy, poniósł ją do swego ucha, i chociaż w téj samotni ciągle jak najgłębsze panowało milczenie, rzekł po krótkiém nadsłuchiwaniu:
— Już idą... jesteś zgubiony!
— Znasz Marcina... a więc powrócił z zagranicy?... wykrzyknął zbieg, ciągle jeszcze zapominając o grożącém mu niebezpieczeństwie.
To wyrzeczenie się samego siebie w tak straszliwéj chwili, wzruszyło kontrabandzistę; odpowiedział więc:
— Marcin jest tu.... wiem że ci wiele zawdzięcza i w jego to imieniu niosę ci pomoc nie zważając czyś w inny lub nie.
Zbieg zadrżał.
— Ale przyrzeknij mi na braterską przyjaźń, jaką Marcinowi poprzysiągłeś, przyrzeknij, że sam się oddasz w ręce sprawiedliwości, skoro on tego zażąda.
— Skoro Marcin powie mi: oddaj się... uczynię to.
— Wiem, że ci wierzyć mogę, pójdź za mną jesteś ocalony.
To powiedziawszy kontrabandzista postąpił na kilka kroków pomiędzy gęste krzaki, leżące po lewéj stronie stanowiska, które mu za kryjówkę służyło i z trudnością odsłonił wązki otwór jaskini. Ruchome drzwi, które ją zamykały, zrobione były z chrząstek jodłowych, okrytych omszonemi i ziemią spojonemi kamieniami, pomiędzy które gęste ciernisko oddawna mocno się zakrzewiło.
Już zbieg chciał wsunąć się w tę niespodzianą kryjówkę, kiedy kontrabandzista głosem uroczystym do niego przemówił:
— Szacunek i litość dla tego, co tam znajdziesz... inaczéj byłbyś bezbożnikiem niegodnym politowania.
Zbieg wpajał jeszcze w kontrabandzistę wzrok zdziwiony, gdy coraz bardziéj zbliżał się odgłos myśliwskich trąbek. Bête-puante, znowu uważnie się przysłuchawszy, wstrząsnął Bamboch’a mocno za ramię i rzekł mu cicho:
— Słyszę tentent koni... prędzéj... ukryj się.
Bamboche znikł przez wązki otwór; a kontrabandzista nie zamknąwszy jaskini, nagłą owładnięty myślą, jednym rzutem wyskoczył z krzaków, położył się jak długi na ziemię i przytknął do niéj ucho, aby wyraźniéj niż w zaroślach mógł rozpoznać najodleglejszy szmer. Wkrótce podskoczył i głosem rozpaczy wykrzyknął:
— Przekleństwo!... lis... w tę stronę prowadzi polowanie.
I podwójnie niespokojny pospieszył na powrót w krzaki, aby zamknąć wejście do jaskini; wtém spotkał zbiega, który blady jak mara, wychodząc z niéj, drżącym głosem zawołał:
— Wolę więzienie... wolę zginąć! aniżeli pozostać w téj jaskini. O! cóżem widział... tam... gdybyś wiedział... dziwne zrządzenie! To imię!... Bruyère! Ah! można z tego zwaryować!...
Znów zbliżyło się dalekie dotąd naszczekiwanie ogarów, i wkrótce, po tych obszernych, milczących lasach rozległy się huczne akkorda myśliwskich trąbek. Jednocześnie wiatr przyniósł niepewny szmer głosów, które z różnych stron zbliżać się zdawały. Były to głosy ludzi osaczających zbiega.
Dwa te wypadki nastąpiły szybciéj, aniżeli je opisać podobna, i w chwili gdy Bamboche wychodząc z jaskini kontrabandzisty, z przerażeniem zawołał: „wolę więzienie!... wolę zginąć!... aniżeli pozostać w téj jaskini... o!... cóżem widział... tam... gdybyś wiedział.... dziwne zrządzenie! To imię! Bruyère!... Ah! można z tego zwaryować!”... kontrabandzista podnosząc strzelbę, którą naksztalt maczugi trzymał w obu rękach, wrzasnął straszliwie:
— Umrzesz! ja cię zabiję.... skoro cię tu znajdą nim zdołam zamknąć kryjówkę...
Zaledwie kontrabandzista dokończył téj groźby, poruszyły się gwałtownie gałęzie w poblizkiéj gęstwinie, jak gdyby ktoś koło nich szybko przechodził; zbieg struchlał, i bądź że usłuchał rozpaczliwego rozkazu kontrabandzisty, bądź téż że instynktowa chęć własnego ocalenia trwogę w nim przemogła, wskoczył do podziemnéj jaskini. Béte-puante zamknął za nim ruchome drzwi, zatarł ślady kroków Bamboch’a, i zaledwie miał czas rzucić się na ziemię w zasadzce, która go poprzednio ukrywała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.