Marja Wisnowska/Niedziela, 30-go czerwca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marja Wisnowska |
Podtytuł | W więzach tragicznej miłości |
Wydawca | „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
NIEDZIELA, 30-GO CZERWCA
Wisnowska nie przejęła się sceną z Bartenjewem, szybko zapomniawszy o zajściu, jaka nie posiadającym obecnie większego znaczenia wypadku. Teraz, gdy za plecami stał Palicyn, nie wiele ją obchodziły „strachy“ korneta, a za trzy dni zagraniczny paszport miał być gotów...
Nazajutrz czując się lepiej, postanowiła wyjechać pod Warszawę do Potoku, gdzie na letnisku, od miesiąca mieszkała jej matka.
Na wsi bawiło parę osób. O ósmej wieczór przybył Myszuga i później wraz z nim, w najlepszym humorze powracała do miasta.
— Nareszcie — tłomaczyła mu po drodze — wszystkie nasze przykrości minęły! Palicyn, to prawdziwy dżentelmen i po swoich oświadczynach więcej nie nalega, widząc, że nie daję odpowiedzi... ale ułatwia wszystko... Za dni parę będziemy zagranicą i nie będę musiała naginać się do nikogo..
— A z huzarem naprawdę skończone? — zapytał, gdyż trawiły go jeszcze resztki wątpliwości.
— Wszystko skończone! Wczoraj wyprosiłam korneta za drzwi!
Gdy przyjechano na Złotą i śpiewak wszedł wraz z artystką do mieszkania — spostrzegła zaniepokojoną minę służącej.
— Proszę pani, ta szepnęła cicho, był deńszczyk od pana Bartenjewa. Przyniósł list i jakąś paczkę. Mówił, że bardzo ważne.
— Css... ani słowa o tem przy panu Myszudze! — rozkazała, obawiając się posądzenia o dalsze, mimo zapewnień, podtrzymywanie stosunków z oficerem i myśląc z niepokojem, czego znów kornet może chcieć od niej.
Myszuga jednak nie słyszał relacji Antosi i sam zbierał się do odejścia.
— Wiesz co, Maniu, mówił, zmęczony jestem, przyjdę jutro...
Ledwie wyszedł, rozerwała paczkę. Zawierała: jej fotografje, rękawiczkę, zabraną przez Bartenjewa, oraz lakoniczny bilecik: „Skoro czytać pani będzie te słowa, ja już zakończę porachunki z życiem!“
— A więc spełnił swą groźbę! Zastrzelił się! zawołała z rozpaczą — Tosiu! Tosiu! pędź po karetę. Jedziemy natychmiast!
W parę minut później artystka wraz z pokojówką mknęły w stronę Łazienek. „Boże, Boże! — powtarzała wciąż Wisnowska, czyniąc sobie wyrzuty — co ja narobiłam! Co ja narobiłam! Mam życie człowieka na sumieniu!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Bartenjew po ostrej odprawie, jaka go spotkała w sobotę ze strony aktorki, chodził czas jakiś ogłupiały, długo ważąc i obmyślając decyzję. Ostatecznie, w niedzielę, zapakował fotografje, drobne prezenty, które otrzymał a raczej sam zabrał Wisnowskiej i wraz z listem, którego treść znamy — posłał artystce. Uczynił to popołudniu. Gdy służący powrócił z zawiadomieniem, iż Wisnowskiej w domu niema, bo na cały dzień wyjechała do Potoku, kornet zagryzł tylko usta i wyszedł na miasto.
Bez celu włóczył się przez szereg godzin po ulicach, później snać pragnąc się rozerwać, zaszedł do Cyrku, mieszczącego się w Dolinie Szwajcarskiej. Tam napotkał Michałowskiego i choć znał go mało, zaledwie parę razy widzieli się u aktorki, jął go serdecznie witać i prosić, aby razem spędzili wieczór. Zaciągnął tedy muzyka do ogródka a tam wysączywszy uczciwie dwie butelki szampana — niemal siłą powiózł na kolację do restauracji Stępkowskiego. Po drodze przypadkiem przejeżdżano ulicą Nowogrodzką, gdy parokonka mijała Nr. 14, kornet odezwał się do towarzysza:
— Un jour on me trouvera içi mort!
Michałowski nie zwrócił na powyższy frazes uwagi, sądząc, że kornet swoim zwyczajem po pijanemu bredzi i kompani zawitali w progi restauracji. Tam Bartenjew pił znowu, wykazując coraz większe rozdrażnienie a koło północy, jakby nie dość mu było wychylonych trunków, zabrał z sobą parę butelek szampana i póty molestował Michałowskiego, dopóki ten nie zgodził się wraz z nim pojechać do koszar. W mieszkaniu sumiennie wychylono złocisty nektar, poczem Michałowski spoczął na chwilę na kanapie, gospodarz zaś chodził po pokoju, paląc nerwowo papierosa i mrucząc słowa bez związku.
Nagle w drzwiach ukazała się twarz ordynansa.
— Barin! — meldował — przyszła służąca od pani Wisnowskiej.
— Antosia! — zawołał z tryumfem kornet — więc jednak list osiągnął skutek! Zawołaj ją tutaj! — a ujrzawszy subretkę, rzucił szybko pytanie: „Co za wiadomość przynosi panienka?“
— Pani oczekuje na pana w karecie! — odparła wielce ździwiona, iż mimo tragicznych przewidywań, widzi huzara w jaknajlepszem zdrowiu.
— Już idę! — zawołał, chwytając za czapkę — Idę!
Kiedy Wisnowska, siedząca w pojeździe, spostrzegła przed sobą niespodzianie Bartenjewa, aż drgnęła z wrażenia i nie mogła opanować radosnego okrzyku.
— Więc pan żyje?
— Jednak zależało pani na mnie, skoro przyjechała to sprawdzić!
— Panie Sasza, proszę wsiąść do karety, musimy się ostatecznie porozumieć... Jak można było podobnego lęku mi napędzić — tłomaczyła, gdy zajął obok niej miejsce i pojazd jął toczyć się wolno — powiada pan, że mnie kocha a w ten sposób postępuje...
— Miałem najszczerszy zamiar! — odparł ponuro.
— Poco, naco? Toć wszystko jeszcze się ułoży! Teraz, rzeczywiście, jesteśmy w matni — dodała, myśląc, iż raz mówi szczerą prawdę — jenerał, pan... — ledwie nie wymieniła Myszugi — ale z tego wyjście się znajdzie... wyjadę na parę miesięcy zagranicę...
— Pani wyjeżdża? — ździwił się, posłyszawszy nieoczekiwaną wieść.
— Tak... na miesiąc... dwa...
— Niestety, szepnął cicho, nie będę mógł podążyć za panią! Nie zależę od siebie... pułk... rodzice...
— Na szczęście wiem o tem! — o mało nie wyrwało się Wisnowskiej, głośno zaś rzekła — Będzie jeszcze dobrze... a może przez ten czas pan Sasza mnie zapomni!
— Jabym miał panią zapomnieć! — zaprotestował a po chwili z drżeniem w głosie zapytał: — Czy Palicyn jedzie z panią?
Chwilę milczała, rozmyślając jaką lepiej dać odpowiedź.
— Nic jeszcze nie wiem! W każdym razie cokolwiek się stanie, mam serdeczną prośbę do pana! I koniecznie, koniecznie, jeśli pan Sasza, mnie choć odrobinkę lubi, musi mi to obiecać!
— Spełnię każdą prośbę!
— Więc kategorycznie wymagam, aby pan mi dał słowo, słowo, słowo honoru oficera, że nigdy, nigdy... krzywdy sobie nie zrobi!
— Że nigdy sobie krzywdy nie zrobię? — powtórzył, kładąc nacisk na ostatnie zdanie — owszem — dodał, zastanowiwszy się i spoglądając na Wisnowską jakoś dziwnie, z ukosa — mogę to przyobiecać, ale pod jednym warunkiem?
— Jakim?
— Ponieważ wyjeżdża pani, jak słyszę, na czas dłuższy, za dni parę... ja z mej strony proszę, aby zechciała przyjść do mnie, do mieszkania, które dla niej urządziłem, na Nowogrodzkiej i tam... na pożegnanie... spędziła ze mną chwil kilka. Urządzałem to gniazdko tyle czasu, wyłącznie dla pani, że doprawdy byłoby mi przykro, gdyby nie zechciała go ani razu zaszczycić swoją obecnością. To byłoby okrutne! Sądzę, wart jestem tak błahego poświęcenia i paru chwil podarowanych z litości... Jeśli mi pani przyobieca wizytę, przysięgam słowem szlachcica, że nietylko nigdy sobie życia nie odbiorę, ale i panią, o ile tego będzie sobie życzyła... na zawsze pozostawię w spokoju!
Zaległo milczenie. Aktorka jęła rozważać.
— A gdybym się zgodziła — rzekła, jakby zwalczając resztki wątpliwości — czy również może pan przysiąc na wszystko co mu jest najświętsze, iż zachowa się, jak dżentelmen wobec kobiety?
— Przysięgam! — poważnie powiedział kornet.
— Skoro tak, jutro o szóstej będę na Nowogrodzkiej!