<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski,
Tadeusz Kończyc (wstęp)
Tytuł Marja Wisnowska
Podtytuł W więzach tragicznej miłości
Wydawca „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Data wyd. 1928
Druk „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
MARJA WISNOWSKA
W WIĘZACH TRAGICZNEJ
MIŁOŚCI.
Z przedmową
TADEUSZA KOŃCZYCA
NAKŁADEM
DRUKARNI TEATRALNEJ F. SYREWICZA i S-ki
WARSZAWA — SENATORSKA 30, TEL. 69-90.



Copyright by „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Warszawa (Poland).


MARJA WISNOWSKA






ZAMIAST WSTĘPU

Nie mam zamiaru pisać przedmowy...
Chciałbym tylko czytelnikom wyjaśnić pokrótce, jakiemi zasadami rządzili się wydawcy i autor tej książki o jednej z najbardziej uroczych i najsławniejszych artystek naszych...
Gdy Marja Wisnowska umierała tragicznie, w Polsce panował naówczas system rządów rosyjskich... Dźwigaliśmy wtedy wszyscy ciężkie jarzmo niewoli, nie mogąc wyzwolić się z pęt i otrząsnąć z dusz tego wstrętnego, jadowitego, żrącego jak rdza, nastroju, w którym trzeba było żyć... Nie wolno nam było protestować, gdy działa nam się jakaś krzywda, nie wolno było się bronić, gdy nas napadano; każdy głos protestu, czy skargi, każdy odruch obrony najeźdźca tłumił i dławił brutalną dłonią przemocy.
I dlatego, gdy przed 40 laty jedna z najznakomitszych naszych artystek, chluba sceny polskiej, ulubienica całej Warszawy, Marja Wisnowska zginęła, jak ów „sen nocy letniej“, w którym grała tak cudnie rolę Puka — nagle, gwałtownie... uczyniono ze strony rosyjskiej wszystko, aby padł cień na tragiczną postać lekkomyślnej może, ale obdarzonej dobrem sercem aktorki, pragnąc w ten sposób osłonić jej zabójcę Bartenjewa, syna jednego z dygnitarzy rosyjskich...
Oczywiście, mimo energicznej i mocnej postawy świadków, mimo czynione przez nich usiłowania, aby prawdę istotną ujawnić, aby odtworzyć scenę zabójstwa, tak jak ona w rzeczywistości się odbyła — ci, którym zależało na tem, aby Bartenjew uchodził za ofiarę kokietki bez serca — dopięli celu. W świetle sprawozdań sądowych, umiejętnie i odpowiednio redagowanych, figura Bartenjewa wygląda raczej na figurę nieszczęsnego kochanka, który w afekcie zamordował swoją ukochaną, niż na nikczemną postać mało inteligentnego o dzikich instynktach mordercy, który zwabił w zasadzkę swoją ofiarę.
Opowieść, którą utalentowany powieściopisarz Stanisław Wotowski, na tle życia Marji Wisnowskiej skreślił, nie rości sobie oczywiście, żadnego prawa do miana dokumentu historyczno-obyczajowego z przed lat 40-tu bezmała. Ma ona za zadanie do pewnego stopnia — przez rzucenie promieni światła na całą tę tragiczną sprawę, która w swoim czasie narobiła tyle hałasu — oczyszczenie pamięci wielkiej artystki... Autor oparł się na niedostępnych dawniej, za panowania caratu, materjałach, starając się odtworzyć z nich wiernie Marję Wisnowską i jej otoczenie.
W literaturze polskiej niema dotąd żadnego studjum poświęconego pamięci wielkiej artystki, ani powieści, któraby jej tragiczne losy miała za temat.
Powieść p. Wotowskiego jest pierwszą próbą w tym kierunku. Nie wyczerpuje ona, oczywiście przedmiotu, nie porusza zagadnień artystycznych, z któremi tak ściśle związana jest karjera Wisnowskiej, jako aktorki, usiłuje jedynie dotrzeć do jądra tajemnicy, jaką od lat wielu otoczona była śmierć artystki.
Wisnowska, ulubienica Warszawy, Wisnowska, świetna odtwórczyni tylu ról, że wymienimy tylko tytułową rolę w „Lenie“ Jasieńczyka i „Żywy posąg“ czeka jeszcze na studjum wyczerpujące o jej talencie i krótkim a bujnym okresie pracy scenicznej. Czarujący wdzięk artystki jednał jej wielu wielbicieli, niepospolity zaś jej talent zapisywał złotemi zgłoskami jej imię na kartach dziejów teatru polskiego. W panteonie zasłużonych mistrzów sceny polskiej stać będzie zawsze „żywy posąg“ jej chwały, a legenda jej tragicznego zgonu wiążąc się z legendą jej bujnego, pełnego rozmachu życia, które wybuchało gorącym płomieniem jak gdyby w przeczuciu rychłego zgaśnięcia — przez długie jeszcze lata będzie kopalnią dociekań, domysłów, przypuszczań i — tematów dla pisarzy naszych i może obcych. W literaturze rosyjskiej istnieją przecież dwie powieści na życiu wielkiej artystki osnute.
Przeszła ona przez świat, jak wiosenna burza, jak uśmiech wiosennego słońca jaśniała przez krótką chwilę i zapadła w chmurną i posępną otchłań mogilną...
Lecz na jej grób zawsze rzucać będą świeże kwiaty ci wszyscy, którzy kochają Sztukę i Piękno, a pamięć o jej świetnych kreacjach przetrwa długo, długo, śród tych, co ją znali i przeżyli i śród tych, dla których Maria Wisnowska będzie już tylko otulonem w kir wspomnieniem...
Wspomnieniem młodości wiosennej i tego radosnego ukochania życia i sztuki, jakie jest udziałem tylko niektórych dusz.. I może dlatego te wybrane „ukochane przez bogów“ duchy tak młodo z tego świata ulatują w krainę Nieznanego...
A że wiele cierpiały zazwyczaj tutaj na ziemi — wierzyć trzeba, że tam, w zaświatach, przebaczone im będzie wiele...

TADEUSZ KOŃCZYC



W warszawskim teatrze „Rozmaitości“ w lutym 1889 roku grano z niesłabnącem powodzeniem „Lenę“ Jasieńczyka, która dzień w dzień ściągała tłumy widzów, zarówno dzięki treści sztuki, jakoteż dzięki przewybornej grze artystów z Marją Wisnowską na czele, ulubienicą publiczności, odtwarzającą postać głównej bohaterki dramatu.
Podczas ostatniego antraktu, do natłoczonej sali, wszedł kornet rosyjskiego, grodzieńskiego pułku lejb-huzarów Aleksander Michajłowicz Bartenjew i pobrzękując szablą a dzwoniąc ostrogami, jął się przeciskać w stronę pierwszego rzędu krzeseł, gdzie zdala widniały jaskrawe mundury — zielone dolmany, czerwone spodnie — pułkowych jego kolegów.
— Ot Sasza! — odezwał się jeden z nich, rotmistrz Jelec, rychło w czas przychodzisz! Zaraz koniec, gdzieś bywał?
— Ty go się lepiej zapytaj — przerwał drugi, porucznik Prudnikow — ile butelek szampana wypił?
— Prawdziwy huzar butelek nie liczy! — odparł sentencjonalnie w ten sposób powitany i uśmiechając się, rad sam z siebie, zajął próżne miejsce.
Zamiłowanie korneta Bartenjewa do „silnych napitków“ było rzeczą powszechnie znaną. Również powszechnie znane były w pułku i inne korneta słabostki. Mały, krępy, rudawy, piegowaty o krzywych i cienkich nogach, choć obutych z wyszukaną elegancją — pragnął za wszelką cenę uchodzić za świetnego w każdym calu kawalera i „tip top“ złotego młodzieńca. Niezmiernie próżny, drogą hulanek szukał rozgłosu i nic tak nie cieszyło serca Saszy, jak napomnienie o jakim jego wybryku lub pijackiej hulance.
Teraz przyszedł do teatru wprost z wesołej zabawy z francuskiemi szansonistkami, przyszedł, gdyż najprzód spotkać się miał z przyjaciółmi, pozatem codzienne niemal bywanie w teatrze uważał jako jeden z wymogów dobrego tonu. Coprawda, dotychczas swą obecnością zaszczycał przeważnie operetkę, w „Rozmaitościach“ znalazł się po raz pierwszy.
— Żałuj, żeś się spóźnił, podjął Jelec, przerwaną rozmowę. — Ach ta Wisnowska! Co za gra...
— Wspaniała! potwierdził Prudnikow. Bywam u niej, więc uważałem za konieczne przyjść oklaskiwać ją w tej roli, ale myślałem, że na polskim dramacie wynudzę się setnie! Tymczasem, jestem wprost zachwycony, gotówem przyjść jeszcze raz...
Istotnie, to co ściągnęło grupkę eleganckich rosyjskich huzarów na przedstawienie „Leny“, było bardzo dalekiem od zainteresowania się twórczością Jasieńczyka, lub polską twórczością wogóle. Inne działały w tym wypadku pobudki. Oficerowie pułków gwardyjskich, ludzie przeważnie bogaci a pochodzący z najlepszych, szlacheckich rodzin rosyjskich, lgnęli niezwykle do warszawskich sfer artystycznych, do artystek w szczególności, mając dla nich ogromny respekt i poczytując je za nieodrodne, co do wdzięku i urody, siostry paryżanek. Znajomości z wybitnemi aktorkami należały do największego szyku, bywanie u nich w domu uważali sobie oficerowie za zaszczyt wielki, o który zabiegano usilnie, rewanżując się następnie stałem przesiadywaniem w pierwszych rzędach teatru i nadsyłaniem olbrzymich koszów z kwiatami na scenę. Podobne objawy nie zawsze cieszyły artystki, krzywem okiem bowiem spoglądało na to społeczeństwo, musiano się jednak z niemi godzić ze względu na rosyjską dyrekcję teatrów.
Magnesem tedy, dzięki któremu panowie Jelec, Prudnikow i Bartenjew znaleźli się dziś w „Rozmaitościach“ na przedstawieniu polskiej sztuki, była nie sztuka sama a fascynująca postać uroczej ulubienicy publiczności Marji Wisnowskiej.
Marja Wisnowska! Któż podówczas w Warszawie mógł wymówić to nazwisko bez głębokiego wzruszenia, sam nie wiedząc co więcej podziwiać, czy niepospolitą grę, czy dziwną, niezwykłą urodę artystki... Marja Wisnowska! Toć za tą kobietą szalały tłumy, młodzież godzinami wystawała przed teatrem by zdala, choć na chwilę ujrzeć swoje bożyszcze a kochało się w niej całe miasto, poczynając od piętnastoletniego smyka a kończąc na zgrzybiałym starcu.
Rozległ się dzwonek zwiastujący początek ostatniego aktu.
— Zaraz się zaczyna! oświadczył Jelec, teraz dobrze uważaj Sasza i podziwiaj polską Sarę Bernhardt! Później nam powiesz czy zachwyty były przesadzone! Wszak zobaczysz ją pierwszy raz!
— Istotnie po raz pierwszy! — potwierdził Bartenjew, jakoś się dotąd nie składało! Znam Wisnowską jedynie z fotografji w pismach...
Zajaśniała oświetlona scena, oficerowie zamilkli.
Bartenjew wielce zainteresowany pochwałami przyjaciół, z zajęciem jął śledzić akcję, z trudem łowiąc sens poszczególnych zdań, po polsku bowiem rozumiał dość słabo, Wisnowskiej jednak jeszcze na scenie nie było. Nagle drgnął, lecz nie on jeden... Jakby tok elektryczny przebiegł po sali, rozległ się cichutki szmer, poczem setki widzów zamarło w natężonem oczekiwaniu.
Ukazała się Lena...
Jest biedna, zrozpaczona, sama nie wie co począć, ani do kogo się udać po radę. Za chwilę odbędzie się pojedynek. Jedyny wierny przyjaciel Janek ma się strzelać z jej mężem, nikczemnikiem, który znęcał się nad nią i nagą niemal wyrzucił z domu, na śnieg...
Twarzyczkę krzywi boleśnie wyraz nieludzkiej męki, przepastne wielkie, fijołkowe oczy, spozierające nieco z pod czoła, żebrzą o współczucie, o litość... W całej postaci coś z wdzięku i niezaradności dziecka; otulają ją cudne rozpuszczone włosy a z słodkich ust, niby szczebiot ptaszyny, biegnie cichy szept, skarga na złość, na podłość, na nikczemność ludzką...
Nagle pada strzał, w ślad za nim stłumiony jęk. To Janek kona raniony śmiertelnie; nikczemnik mąż triumfuje...
Lena patrzy nieprzytomnie... po policzkach płyną łzy... a wraz z nią płaczą na widzowni panie, nawet mężczyźni chyłkiem ocierają oczy.
Nagle Lena się uspokaja. Odrywa się od zwłok ukochanego, na twarzy maluje się rozpacz i powoli deklamować poczyna wiersz Asnyka.

Stoi wierzba płaczącą,
Drży w promieniach miesiąca
I wzdycha...

Mówi coraz wolniej, oczy poczyna przesłaniać mgła, chwieje się na nogach...
— Boże! — szepce jakiś przerażony głos na sali — z rozpaczy dostała pomieszania zmysłów!
Naprężenie niesłychane. Chwilę jeszcze chwieje się Lena... i jak kwiat podcięty, osuwa się na ziemię...
Powoli kurtyna zapada. Długa, przerażająca cisza, poczem żywiołowy, potężny huragan oklasków.
Wisnowska!... Wisnowska!... Wisnowska!!
Huzarzy pod silnem wrażeniem opuszczali teatr.

∗                    ∗

Bartenjewowi Wisnowska zaimponowała niezmiernie. Sam nie wiedział, co więcej podziwiać: grę aktorki, urodę kobiety czy owację, jaką jej zgotowano. Odtąd jeno marzył by ją poznać osobiście i szczerze zazdrościł Prudnikowowi znajomości z artystką.
Między innemi jedną z licznych słabostek korneta była chęć przebywania w towarzystwie gwiazd i sław wszelakiego rodzaju. Lecz jeśli wielu jego kolegów jednako lgnęło do sfer teatralnych — u Bartenjewa dążność powyższa miała jeszcze inne znaczenie. W gruncie poczytywał siebie za duszę wielce artystyczną, pisywał bowiem poezje, które z emfazą po pijanemu deklamował, był muzykalny, ładnie grał na fortepianie a matka natura, chcąc snać wynagrodzić go za niezbyt pociągający powierzchowność i płaską szeroką twarz — obdarzyła go wcale miłym barytonem, dzięki któremu uwodził w Moskwie różne piękności.
Przebywając w Warszawie Aleksander Michajłowicz zdążył był się już powkręcać tu i owdzie, poznać szereg aktorek a nawet zdobyć popularność śród minorum gentium aktorów dzięki hojnie stawianym kolacjom. Lecz najwięcej nęciły korneta wielkie sławy. Asystował tedy gwałtownie znanej śpiewaczce operowej Patini podczas jej występów w Warszawie, zdążył się zaprzyjaźnić z Michałowskim a nawet zaznajomić z mistrzem Barcewiczem.
Teraz mu w głowie utkwiła Wisnowska.
Przez dni parę kręcił się niespokojnie koło Prudnikowa, nie wiedząc, jakby mu zaproponować aby go przedstawił artystce, wkońcu zdobył się na odwagę i po wypiciu trzech większych kieliszków koniaku złapał przyjaciela w kasynie pułkowem w Łazienkach.
— Wiesz co — wypalił prosto z mostu, oddałbyś mi wielką przysługę, gdybyś zechciał mnie przedstawić Wisnowskiej.
— Tam cię niesie, — zaśmiał się kolega, znający manję Bartenjewa wciskania się do świata teatralnego — Widzę, zakochałeś się w Lenie!
— Zakochać się nie zakochałem — odparł czerwieniąc się lekko — ale pragnąłbym ją poznać osobiście i wyrazić cały podziw, jaki mam dla jej gry... Rozmowa z taką kobietą musi być prawdziwą przyjemnością...
— Z tej beczki zaczynasz! A ja myślałem, iż pragniesz uwieść Wisnowską, ty lowelasie... Obawiam się, będzie dość trudno...
— Przestań żartować! — przerwał Bartenjew, nieco zły na przyjaciela — Więc...
— Jeśli mamy mówić poważnie, ni dziwię ci się, iż chcesz poznać „Lenę“. W życiu prywatnem jest to najmilsza i najsympatyczniejsza kobieta, jaką sobie wyobrazić można. Żywa, wesoła, wcale nie pozuje na wielką... Chętnie spełnię twą prośbę... tylko hm... uważasz Sasza... tylko...
— Co? tylko? — zapytał kornet niespokojnie, obawiając się odmowy.
— Tylko... jakby to zrobić? Widzisz... jak sam wiesz nasz mundur nie jest w Warszawie zbyt popularny... Pójść z wizytą, w czasie przedstawienia, za kulisy, może być niezadowoloną... Odwiedzić w domu, bez zaproszenia, może nie przyjąć... Nie znam jej znów tak dobrze, abym mógł się narzucać, a szczególniej ciebie wprowadzać bez upoważnienia... sam rozumiesz...
— Noo... tak... jęknął Bartenjew, czując jak padają w gruzy różowe nadzieje.
— Ale! Mam pomysł! — zawołał nagle Prudnikow trzaskając w palce, — że też mi do głowy wcześniej nie przyszło! Czytałem dziś w gazecie, że za parę dni Wisnowska osobiście sprzedawać będzie bilety w kasie teatru Wielkiego na jakąś sparaliżowaną koleżankę. Pójdziemy razem, kupisz bilet z odpowiednim szczodrym naddatkiem, ja cię przedstawię... a dalej dawaj sobie radę sam... czy cię zaprosi ręczyć nie mogę...
— Mołodiec Prudnikow! — niemal wrzasnął z radości Bartenjew — Aj! to głowa! Tak rzeczywiście wyjdzie zupełnie comme il faut! Prudnikow, idziemy pić szampana!
— Wypić zawsze można, bo każdy powód dobry do wypitki! A ja zaproszę na pociechę, wtedy jak ci Wisnowska kiwnie zaledwie głową a ty zostaniesz z długim nosem... Wcale nie wykluczone a będę się wówczas śmiał!...
— Uhm! — mruknął w odpowiedzi Bartenjew, myśląc w duchu, że przecież jest kornetem grodzieńskiego pułku lejb huzarów, ma lat dwadzieścia jeden a wszystkie niewiasty dotąd mu prawiły słodkie komplementy. Tego jednego nie mógł sobie dodać w duchu, że komplementy te tyczyły się raczej hojnych subsydjów pieniężnych, przesyłanych przez ojca, marszałka szlachty grodzieńskiej guberni. Uhm... powtórzył w myślach... gadaj zdrów... albośmy to jacy tacy... Śmieje się ten, co się śmieje ostatni!


POZNANIE.

Marja Wisnowska stała u szczytu powodzenia i sławy.
Urodzona w 1860 r. — w momencie naszego opowiadania miała lat 29. Wcześnie straciła ojca a gdy matka powtórnie wyszła zamąż, aby w lat parę później po raz drugi owdowieć — oddana była na pensję, którą ukończyła w Warszawie w siedemnastym roku życia. Od wczesnej młodości ciągnęła ją scena i jeszcze dzieckiem będąc z rówieśniczkami bawiła się w teatr, a później, na pensji z zamiłowaniem występowała w przedstawieniach amatorskich.
Jako młodziutka dziewczyna obiera bez wahania zawód aktorski i dostaje się do teatru we Lwowie, gdzie wstępnym bojem zdobywa sukces niemały. Lecz pierwsze triumfy niezadawalniają Wisnowskiej. Ona nie chce być przeciętną aktoreczką, cieszącą się chwilowym poklaskiem, ona pragnie zdobyć pierwszorzędne stanowisko, stać się drugą Modrzejewską czy Sarą Bernhardt. Pracuje w dalszym ciągu uporczywie nad sobą a gdy echa jej sukcesów dochodzą do Warszawy, zaangażowana w 1881 r., obejmuje odrazu pierwszorzędne role.
Gra bez przerwy przez kilka lat i święcąc coraz nowe triumfy, zdobywa olbrzymią popularność, stając się wraz z drugą świetną artystką Czaki — ulubienicą miasta. Szczególniej zachwyca się nią młodzież, ta z paradyzu, stwarzająca klakę i sławę aktorkom a gdy poczynają się toczyć spory, która z gwiazd stoi wyżej — syreni gród dzieli się na dwa obozy — Wisnowczyków i Czakistów — zwalczających się wzajem namiętnie.
Uwielbienie dla Wisnowskiej jest tak wielkie, iż uczniowie przestają się uczyć, wystając tłumnie przed jej mieszkaniem przy ulicy Złotej № 3, by na chwilę, choć przelotnie w oknie ujrzeć swoje bożyszcze. Teatralny szał młodzieży dochodzi do takich granic, że wdać się musi aż prasa, zaznaczając niewłaściwość podobnych zachwytów a Wisnowska pomieszcza w pismach listy, prosząc uczniów o zaprzestanie spacerów i demonstracyj pod jej oknami.
Owacje publiczne ustają, ale sława artystki, szczególniej po „Lenie“ olbrzymieje.
Nic więc dziwnego, że gdy rozeszła się wieść, iż Marja Wisnowska sama, we własnej osobie, zasiądzie w kasie teatru Wielkiego, aby sprzedawać bilety na przedstawienie, z którego dochód miał być przeznaczony na zapomogę dla zasłużonej a sparaliżowanej aktorki charakterystycznej Mędrzeckiej, kasę obległy tłumy i wszystkie niemal bilety rozchwytano. Spieszono, by zbliska ujrzeć świetną artystkę, by zobaczyć jak wygląda nieucharakteryzowana, może aby pochwycić jeden z jej czarujących uśmiechów, lub z pięknych ust usłyszeć słówko „dziękuję“. Bo Wisnowska, niezwykle dbała o swą popularność, starając się ją podtrzymać a może jeszcze zwiększyć, każdego z nabywców darzyła rozkosznem spojrzeniem, komplementem. Odchodzili też ludziska od kasy radzi i z rozanielonemi minami a tu i owdzie słyszało się szepty pochwalne:
— Jeszcze ładniejsza niż na scenie... a jaka miła!
Jeśli doszukiwać się głębszej przyczyny tego uwielbienia teatralnej gwiazdy, które nie powtarza się w czasach dzisiejszych a które przerastało nawet znacznie hołdy składane obecnie „star’om“ kinematograficznym, to pamiętać należy, iż działo się to w dobie największego ucisku i rusyfikacji, gdy teatr był jedną z najważniejszych placówek narodowych, dzięki czemu jego przedstawiciele, niosący w tłum żywe polskie słowo cieszyli się specjalnym uznaniem i specjalną sympatją szerokich mas...
Nieco z boku, nie chcąc mieszać się z tłumem, przystanęli Prudnikow z Bartenjewym. Umyślnie przeczekiwali dopóki nie skończy się tłok przy kasie, w tych warunkach bowiem, mowy nawet nie mogło być o zamienieniu paru słów z artystką.
Dopiero, gdy liczba kupujących jęła rzednąć, na samym końcu ogonka i posuwając powoli, znaleźli się przed okienkiem, z którego wyjrzała roześmiana twarz aktorki.
— O... i panowie huzarzy zaszczycili mnie swą obecnością — zawołała wesoło, spostrzegłszy mundury — dziękuję bardzo za pamięć... oczywiście... w imieniu Mędrzeckiej — dodała filuternie. Szkoda tylko, że tak późno... zostało jedynie parę biletów na galerję po rublu...
— Ależ bierzemy, oczywiście bierzemy — zawołał po francusku Prudnikow, całując wyciągniętą ku niemu rączkę artystki, ja i mój przyjaciel! Sprowadziłem tu przyjaciela, aby się skromnym datkiem przyłączył. Pozwoli pani sobie przedstawić — monsieur Alexandre Bartenjew... Gorzeje od szeregu dni, niby potępieniec w piekle... tak pragnął osobiście poznać...
Oczy Wisnowskiej spoczęły na Bartenjewie a usta jej ułożyły się do uprzejmego uśmiechu.
Kornet, w tym czasie, wyciągnąwszy z portfelu dwie nowe sturublówki, złożył je ostentacyjnie przed artystką.
— Co za szczodry dar! — zawołała zdziwiona hojnością oficera — doprawdy szczodry! Wiecie panowie miałam dziś jeden z piękniejszych dni mego życia! Przyczyniłam się trochę, aby ulżyć niedoli biednej kobiety...
— I ja dziś miałem piękny dzień! — oświadczył Bartenjew.
— Czyżby... zauważyła, nie rozumiejąc, dokąd kornet zmierza.
— D’avoir fait votre connaissance, mademoiselle, — zakończył z ukłonem.
— No... no... jaki z monsieur Bartenjewa faiseur de compliments, — roześmiała się Wisnowska. Niestety, teraz muszę panów przeprosić, bo zamykamy kasę... Natomiast, gdyby którego dnia panowie zechcieli mnie odwiedzić, będzie mi bardzo miło... bardzo miło... powtórzyła, obrzucając Bartenjewa zalotnem spojrzeniem.
Gdy huzarzy, pożegnawszy artystkę, znaleźli się przed teatrem na ulicy, Bartenjew, który z podwójną energją dzwonił ostrogami a trzaskał długim kawaleryjskim pałaszem, przystanął na chwilę.
— Widzisz... zaprosiła.... oświadczył prężąc pierś dumnie!.. a zauważyłeś jakie puściła do mnie oko... Cudowna, przemiła kobieta...
— Zawsze miałeś szalone powodzenie u niewiast! — odparł z ukrytą ironją Prudnikow — któż się oprze urokowi Bartenjewa?!


ZMARTWIENIA KORNETA

Bartenjew nie omieszkał jednego z najbliższych dni udać się do mieszkania Wisnowskiej. Wybrał się nawet sam bez Prudnikowa. Następnie wizyty swe powtórzył parokrotnie, lecz nie dały mu one tego, czego się spodziewał. Artystka przyjmowała go uprzejmie, lecz raczej chłodno, mimo zachęcającego przy poznaniu uśmiechu. Zresztą zastawał stale liczne towarzystwo, składające się przeważnie z literatów i dziennikarzy, ci zaś nie chcieli mówić po rosyjsku, on zaś sam z trudem mógł się wyjęzyczyć po polsku. Rozmowy prowadzono niemal wyłącznie na tematy literackie, lub rozprawiano o sztuce, czasem nawet o filozofji, a śród rozmów rej wiodła wielce oczytana i wykształcona Wisnowska.
Kornet, choć posiadał pewną salonową ogładę, zewnętrzne, wykwintne manjery, tupet niesłychany i sam siebie poczytywał za artystę — w gruncie był mało inteligentny i niezbyt się orjentował w poruszanych śród dyskusji zagadnieniach. Aby głupstwa nie palnąć, wolał milczeć i cała jego rola na przyjęciach u aktorki ograniczała się do siedzenia w kącie i wodzenia po zebranych dość ogłupiałym wzrokiem. Od czasu do czasu tylko, gdy podawano mu, o zgrozo, filiżankę herbaty lub tacę z ciastkami szarmancko trzaskał w pięty, mówiąc „nda, merci“, co wywoływało lekki uśmieszek obecnych.
Bartenjew rozumiał swą niezbyt wyraźną rolę i mimo, że wielu z gości aktorki znał już poprzednio z innych artystycznych zebrań, czuł się onieśmielony i zażenowany. Bodaj najwięcej onieśmielała go sama Wisnowska. Patrzył na nią z zachwytem i głębokiem uszanowaniem, niby na groźnego bożka, co lada chwila rozgniewać się może i przepędzi z raju precz śmiertelnika.
Była tak zupełnie inną, niźli wszystkie kobiety, które znał dotychczas, że nie wiedział ani jak do niej przystąpić, ani jak z nią rozmawiać. Poprzestawał na niemem uwielbieniu, łowiąc jej spojrzenia, które czasem padały nań filuterne i kokieteryjne. Lecz teraz nawet i spojrzeniom tym nie przypisywał zbytniej wagi.
— Miał rację Prudnikow — czasem myślał w duchu, nie na nasze zęby to kąsek, w bliższą przyjaźń się z nią nie wejdzie. Na nic to całe chodzenie, chyba tylko zakocham się naprawdę. Za każdym razem przysięgał sobie, iż więcej do Wisnowskiej nie pójdzie a potem coś bezwiednie ciągnęło go do niej i marzył tylko o tem, aby znaleźć się tam jaknajprędzej. Stan taki, w czasie którego kornet nawet mniej pił i hulał, popełniwszy zato ku chwale literatury rosyjskiej wiele sentymentalnych wierszy, trwał przez parę miesięcy, aż dnia pewnego zdobył się Bartenjew na siłę woli i wizyt zaprzestał, ograniczając się jedynie do bywania w teatrze i nadsyłania koszów z kwiatami, niesłychanych rozmiarów.
Jeśli chodzi o Wisnowską, to zwróciła ona uwagę na swego nowego wielbiciela. Początkowo spozierała nań bez zbytniej sympatji, określając w duchu niepozornego huzara, jako „krzywonogiego smarkacza“. Wreszcie jednak wzruszył ją ten zachwyt bez granic.
Była przyzwyczajoną do pochwał, komplementów, oklasków, lecz nie była przyzwyczajoną do podobnej czci i podobnego podziwu.
On chciał tylko patrzeć na nią, nie żądając nic w zamian. Grając na scenie, widziała Bartenjewa, który nie opuszczał ani jednego przedstawienia siedząc w pierwszym rzędzie z wytrzeszczonemi oczami, o bałwochwalczym wyrazie. U niej w domu również zapatrzony z miną rozanieloną trwał w ekstazie zachwytu. Dalej, niema artystki, która nie byłaby czułą na składane publicznie dowody uznania, a bukiety nadsyłane przez Bartenjewa tak przedstawiały się wspaniale, iż na sam ich widok koleżanki żółkły z zazdrości.
— Dobry chłopak, myślała i pewnie we mnie do szaleństwa zakochany!
Z tych to przyczyn Wisnowska jęła huzara darzyć coraz większą sympatją, choć nie okazywała mu tego jawnie i zdziwiła się nieco, gdy częste wizyty oficera ustały. Jako na mężczyznie zależało jej na nim niewiele, lecz przykro było stracić równie oddanego wielbiciela talentu; o wielbicieli zaś dbała niezmiernie, pragnąc tą drogą powiększać swą sceniczną popularność. Zdziwiła więc ją dłuższa nieobecność Bartenjewa a nawet zastanawiała się, co ją tak nagle spowodować mogło.
Bartenjew tymczasem zaprzestawszy wizyt, mało dających możności pomówienia sam na sam z artystką, nie mógł jednak na tyle przezwyciężyć się, aby całkowicie wybić sobie z głowy swoje bożyszcze — jął krążyć w pobliżu mieszkania Wisnowskiej. A nuż ją spotka, nuż zechce z nim na ulicy porozmawiać, może wtedy łacniej wypowie jej wszystkie słowa z trudem cisnące się na usta.
Krążył tedy po Złotej, krążył po Marszałkowskiej, ale szczęście mu nie dopisywało.
Spotkać jej nigdzie nie mógł, natomiast omało parę razy nie natknął się na Prudnikowa i od niechybnego wyśmiania salwował się pospieszną ucieczką do najbliższej bramy.
Że jednak każdemu szczęście kiedyś musi się uśmiechnąć, spotkał zupełnie przypadkowo artystkę na Placu Teatralnym, gdy powracała z próby. Zdębiał, zamienił się w słup soli i wyprężony, niby przed jenerałem, stał salutując uroczyście. Aktorka zagadnęła go pierwsza:
— Cóż pan porabia, monsieur Alexandre? — odezwała się po francusku, gdyż stale z rosjanami rozmawiała w tym języku, władając nim świetnie. — Wcale pana u mnie nie widać! Nieładnie zapominać o starych przyjaciołach...
— Służba... musztra... moc zajęcia... bełkotał kornet zmieszany, tracąc w obecności aktorki całą swą pewność hulaszczego zawadyjaki.
— Bardzo nie ładnie! — powtórzyła, dobrze że spotykam, chciałam... Ale... Proszę tu na mnie zaczekać! — odwróciła się nagle i zbliżyła do przechodzącego starszego, siwego pana, dając mu znaki, aby przystanął.
Był to redaktor Kurjera Porannego, Fryze.
— Wujaszku! — zawołała żywo (stale redaktora zwała poufale wujaszkiem) — wujaszku stój, siostrzenica prosi!
Redaktor zatrzymał się z uśmiechem.
— To panna Marja z huzarami teraz wystaje? — zagadnął.
— A ty byś chciał wujaszku, żebym wystawała tylko z redaktorami?
— Pewnie! Bo jak ludzie zobaczą artystkę z redaktorem to powiedzą, że ona ma interes do niego, a jak ją widzą z huzarem — to sądzą, że huzar ma interes do artystki!...
— Fe, jaki złośliwy! Słuchaj wujaszku, chciałam przypomnieć... masz być u mnie jutro na obiedzie! Będzie parę osób.
— Ależ, oczywiście pamiętam!
— Wujaszku! zagadnęła filuternie, a huzara można zaprosić? Bardzo miły chłopak!
— Hm... jak uważasz! Zdaje się, że to pan Bartenjew. Znamy się nawet!
— Wy się znacie? — zapytała zdziwiona.
— Pewnie. Pan Bartenjew ogromnie garnie się do sfer artystycznych! Poznałem go u śpiewaczki Patini... wydawał się niezmiernie w niej zakochany...
— A nicpoń! — udała oburzenie Wisnowska — Monsieur Alexandre, zawołała, zwracając się w stronę korneta, proszę tu podejść, skoro panowie się znacie! Mam z panem na pieńku!
A gdy oficer się zbliżył, poczęła prawić, świetnie udając zagniewaną i bawiąc się jego zażenowaniem.
— Pięknych tu rzeczy dowiaduję się o zacnym kornecie! Kochał się w śpiewaczce, a ja sądziłam, że się we mnie kocha... Jestem doprawdy oburzona, bardzo oburzona... Za karę, zrobiła długą pauzę, ma pan do mnie jutro przyjść na obiad... i nadal wolno się panu kochać tylko we mnie! Zrozumiano?!
Bartenjew, czerwony niby burak, wymamrotał parę niezrozumiałych słów podziękowania, myśląc w duszy:
— Dziwna to jest doprawdy kobieta! Nie wiadomo nigdy czy mówi poważnie czy żartuje... Musi jej jednak zależyć na mnie, skoro sama zaprasza...


OBIAD U WISNOWSKIEJ

Na obiedzie u artystki zebrało się sporo osób, wyłącznie niemal ze sfer dziennikarsko-literackich. Był więc Lubowski i Kazimierz Zalewski i redaktor Fryze i Przybylski i autor „Gasnącego słońca“ Jeske Choiński — nazwiska podówczas w Warszawie najgłośniejsze. Z kobiet li tylko jej siostra przyrodnia Emma Sztengiel, siostrzenica Helena Coray i matka, pani Emilja Kicińska, (takie nosiła nazwisko po drugim mężu), która wraz z córką mieszkała. Pozatem oczywiście Bartenjew.
Obiad miał się ku końcowi. Siedziano przy czarnej kawie, panowie palili; toczyła się ożywiona dyskusja.
— Doprawdy nie rozumiem — perorował redaktor Fryze, wskazując na małe szkielety z kości słoniowej, którymi dziwacznie był przybrany pokój — co za sens podobne emblematy trzymać w domu. Stałe chyba: memento mori! Oj! ta nasza kochana Mania! Niema tu nikogo ktoby więcej od niej przywiązany był do życia... a podobnemi straszydłami kokietuje! Oj, ta kokieterja!
— Wiecie dlaczego Wisnowska to robi, dodał Kazimierz Zalewski, dowiedziała się, że Sara Bernhardt sypia w trumnie... oczywiście dla sensacji... i pragnie naśladować swój pierwowzór.
— Bardzo przepraszam — przerwała artystka! niezadowolona, iż ją odgadnięto, w rzeczy samej bowiem śmierci bała się bardzo a zagrobowe symbole porozwieszała przez ekscentryczność — bardzo przepraszam! Kiedyś marzyłam o pięknej śmierci, ubrana w bieli, w różowym pokoju, śród kwiatów, przy dźwiękach cichej muzyki! Tak nawet napisałam w moim pamiętniku!
— Ale to było bardzo dawno — przyciął znów Zalewski — gdy byłam na pensji i mama nie dała czekoladek! Wszystkie pensjonarki tak piszą.
— A teraz — zakończył Fryze — marzę o śmierci jako Ofelja... ale tylko po to, aby za chwilę wrócić na scenę po oklaski!
Wisnowska czując, że z ciętemi literackimi językami sobie nie poradzi, wolała skapitulować i wybuchnęła śmiechem.
— Macie rację — zawołała — życie jest piękne, kocham życie, pragnę żyć i używać... A przedewszystkiem mam jeszcze tyle do zrobienia... sztuka... sława... Kocham Warszawę... ale ona mi już nie wystarcza. Pragnę oklasków w Paryżu, w „Comedie Française“, muszę zrobić tournée do Anglii, Ameryki... Mogła zbierać zagranicą laury Modrzejewska, musi je zebrać Wisnowska!
— Ma pani przynajmniej wszelkie dane po temu! odezwał się Lubowski.
— I to mnie najwięcej dręczy, mówiła nie zwracając wcale uwagi na słowa zachęty, to czasem morduje śród bezsennych nocy, czy celu dopnę... O wielebym dała zato, aby poznać przyszłość.
— Jest tu jeden taki między nami, co znakomicie potrafi wróżyć, wskazując na Jeske-Choińskiego odezwał się Zalewski.
Powieściopisarz istotnie wielce interesował się chiromancją, ze swemi jednak wiadomościami popisywał się niechętnie, więc też obecnie mruknął.
— Et, głupstwo wszystko!
— Kochany autorze — zawołała Wisnowska — musi pan mi coś z ręki powiedzieć, ale koniecznie, koniecznie...
Gdy i obecni poczęli nalegać, Jeske-Choiński, przymuszony, ujął dłoń artystki. Długo badał linje, marszczył czoło, coś kalkulował w końcu orzekł:
— Tak... bardzo ciekawe... w każdym razie czekają panią losy niezwykłe...
— Będę sławną, wielką?
— Zapewne... zapewne... linja Apollina szalenie rozwinięta, tylko... tylko....
— No... no... proszę mówić prędzej!
— Oczekuje panią jakiś wielki wstrząs moralny, bo ja wiem... tragiczne przeżycia... może gwałtowna śmierć...
— Dobryś, — klasnęła w dłonie Wisnowska, nieco przestraszona — najprzód mi wymyślają za kościotrupy, potem straszą śmiercią gwałtowną! Kiedyż to ma nastąpić?
— Tego określić nie mogę! — odparł ze śmiechem Jeske Choiński, sam niezbyt wiele przywiązując wagi do swej wróżby i pragnąc zatrzeć złe wrażenie — Zapewne za sto lat!
— Całe szczęście, mam przynajmniej dużo czasu, będę jeszcze w Ameryce! Słyszał pan, panie Bartenjew — zwróciła się do siedzącego na końcu stołu huzara — proroczą mi smutny koniec... Cóż pan na to?
— Pani! — odparł łamaną polszczyzną — jest jedno takie opowiadanie, poema naszego Puszkina „Egipskie noce“. Niewolnik za jedno spojrzenie królowej jest gotów oddać swe życie... Ja postąpię za jego przykładem, o ile pani coś grozić będzie... chętnie moje w ofierze złożę...
— Ot, to rozumiem, to jest prawdziwy rycerz... podziękowała artystka... ale słuchajcie, zmieńmy temat, mówmy o czemś weselszem... Jaka szkoda, że z panów nikt nie gra... z jaką rozkoszą posłuchałabym muzyki...
— Ja gram trochę... odpowiedział skromnie huzar.
— I to wcale dobrze, potwierdził redaktor Fryze, słyszałem, gdy pan się popisywał u Patini. Śpiewa również, ma śliczny baryton... posadźcie go do fortepianu.
Bartenjew nie kazał się długo prosić. Właściwie tylko mu o to chodziło, by tą drogą zbliżyć się do Wisnowskiej, przekonać ją, że ma duszę czułą, jest czemś więcej niźli dzwoniącym ostrogami huzarem.
Począł najprzód grać tęskne i rzewne melodje rosyjskie, następnie przeszedł na muzykę Schumanna, ulubioną przez Wisnowską. Ona stała wsparta o fortepian, a gdy skończył, cicho się odezwała:
— Ależ pan jest prawdziwym artystą!
— Nawet czasem piszę wiersze! — wypalił ośmielony, chcąc popisać się „dziełem“, jakie wczoraj spłodził w przystępie natchnienia.
— Proszę koniecznie zadeklamować!
— A czy rozumie pani po rosyjsku?
— Postaram się... więc słucham!
Jął powoli mówić strofy sentymentalnego wiersza, który był nieco ściągnięty z Lermontowa, w rzeczy samej jednak dość dźwięczny. Nazywał się „Marzenie“ i rozpoczynał od słów.

„Ja zowusia miecztoj i nie znajuś z ludskoj,
„Ja lubowju i strastju ziemnoju...
„Otojdi czełowiek, twoj udieł ciełyj wiek
„Tolko gnatsia w stradanjach za mnoj!



OŚWIADCZYNY.

Od tej chwili Bartenjew stał się codziennym niemal gościem w mieszkaniu Wisnowskiej. Zasadniczo nie zmienił zachowania, był nadal pełen uwielbienia i szacunku, niby wierny pies łowił każde spojrzenie artystki, starając się odgadnąć każdą jej myśl, każdą zachciankę. Nabrał tylko nieco więcej śmiałości. Wdawał się teraz, siedząc z nią sam na sam przeważnie, w długie dyskusje, przynosił do czytania książki rosyjskie, które interesowały aktorkę, grał na fortepianie, lub śpiewał sentymentalne piosenki.
Ciągłe przesiadywanie korneta u artystki poczęło zwracać uwagę.
— Czego właściwie chce ten huzar od ciebie? zagadnęła córkę pewnego razu pani Kicińska.
— Właśnie, że nic nie chce, mamo, odparła z uśmiechem, zato go też i lubię! To mój prawdziwy przyjaciel! Ceni we mnie artystkę a nie kobietę! Nie zraził mnie nigdy niewłaściwem odezwaniem, lub dwuznaczną aluzją... Inaczej już dawnobym Bartenjewa przepędziła.
— Jednak uważam ze swej strony za rzecz wysoce niewłaściwą te ciągłe odwiedziny rosyjskiego oficera!
— Czy dlatego że jest rosjaninem i oficerem?... Zupełnie mylny pogląd, ja nie podzielam podobnego szowinizmu... tymbardziej, że on jest o wiele przyzwoitszym od innych...
Ostatnie, nieco goryczą zaprawione słowa, podyktowane zostały przez liczne przykrości i zawody życiowe. O ile karjera artystyczna rozwijała się świetnie, o tyle nie zadowalniała aktorki jej pozycja towarzyska. Iluż licznych wielbicieli, prawiących piękne komplementa o uznaniu dla sztuki, bardzo szybko zrzucało maskę, dając przejrzyście do zrozumienia, iż nie ciągnie ich w gruncie artystka, lecz wyłącznie jej sypialnia. Ileż rozczarowań doznała na tem tle i jak nauczyła się pogardzać mężczyzną! Toć nawet kiedyś w przystępie żalu napisała w swym pamiętniku.
— Wszyscy, wszyscy żądają mego ciała, nie duszy!...
Czyż naprawdę podobne traktowanie musiało być związane z aktorskim zawodem, czyż nikt inaczej patrzeć na nią nie mógł... Och, nie tego pragnęła, mierziły ją brudne i poniżające oświadczyny, ona pragnęła w życiu codziennem równie, jak na scenie szacunku... Tymczasem.. Może byli i tacy, co naprawdę ją kochali inaczej, może byli ongi przed laty, gdy zaczynała karjerę. Przedewszystkiem jedyny człowiek, do którego miała przywiązanie istotne, świetny śpiewak Aleksander Myszuga, ale nie potrafiła ich ocenić, zbyt młodą była... zraziła również kiedyś Myszugę nieopatrznem słowem... i dziś jest taka uwielbiana, otaczana, a w gruncie samotna, bardzo samotna... Niech więc przychodzi ten młodziutki kornecik, różny od innych, on nigdy jej nie dotknie zachowaniem brutalnem...
Bartenjew tymczasem zdobywał się na coraz większą odwagę. Widząc, iż nie tylko nie przepędzają go z raju, ale pozwalają na częste wizyty, począł żywić coraz zuchwalsze a różowsze nadzieje. Jeśli na początku imponowała mu Wisnowska niezmiernie, to teraz czuł, poza uwielbieniem bez granic coś innego... czuł, że jest w niej śmiertelnie zakochany. Czuł się dzięki artystce, wywyższonym w oczach własnych, zajmującym, dzięki przyjaźni z nią, rzekłbyś, wyższe stanowisko, nawet na kolegów pułkowych patrzył z lekką pogardą.
Drżał, by jej nie utracić a ośmielony sympatją, okazywaną przez Marję, zdobył się na krok decydujący.
Gdy raz siedzieli w japońskim buduarze aktorki a ta milczała, pozostając pod urokiem jakiejś rzewnej melodji, z przejęciem odegranej przez Bartenjewa, nagle pochylił się i na jej niedbale zwisłej dłoni, złożył długi pocałunek. Zadumana, nie broniła mu tej pieszczoty, może nie przywiązując do niej poważniejszego znaczenia. Lecz wtedy on wpił się ustami w obnażone ramię, jakby chcąc wylać cały płomień trawiącej go namiętności.
— Panie Sasza! zawołała przytomniejąc, — co to znaczy?
— Ach! Cobym dał, by pani należała do mnie! — wyszeptał.
— Taki sam, jak wszyscy! — przemknęło jej przez myśl — z każdego mężczyzny prędzej czy później zwierzę wylezie!...
— Bynajmniej nie chciałem obrazić — oświadczył dalej kornet z miną uroczystą i poważną — dawno już pragnąłem wypowiedzieć to co nurtuje na dnie mojej duszy...
— Nic nie rozumiem! Jak mam sobie pańskie zachowanie wytłomaczyć?
— Jedynie w ten sposób, jak je sobie wytłomaczyć może każdy przyzwoity człowiek! Kocham panią i pragnę ją poślubić!
— Pan się oświadcza o moją rękę?
— Tak jest!
Wyznanie wielbiciela zaskoczyło niepomiernie Wisnowską. Intuicją kobiety przedtem wyczuła, iż ją zbyt czci i poważa, aby mógł zdobyć się na jakiś niewłaściwy postępek, na propozycję jednak podobną najmniej była przygotowaną. Co odpowiedzieć? Nie kocha go wcale, zaledwie może ma nieco przyjaźni; jako mężczyzna budzi w niej raczej wstręt! Odpowiedzieć kategorycznie „nie?“ Taki dobry chłopak, taki oddany, szczerze widocznie się przywiązał, chce wszystko poświęcić... Należy znaleźć jakieś dowcipne wyjście z sytuacji, nie urazić ostrą odmową, nie dotknąć przykrem słowem... wszak na to nie zasłużył! Lecz jak?
— Mam wrażenie, że zbyt wielkiego mezaljansu pani nie zrobi — mówił Bartenjew, zgoła inaczej tłumacząc sobie milczenie artystki — pochodzę z bardzo zamożnej i wpływowej rodziny. Mój ojciec zajmuje poważne stanowisko, siostra jest frejliną na cesarskim dworze...
— Zbawienie świata! — z uciechą pomyślała Wisnowska — toć jego krewni nigdy na podobne małżeństwo się nie zgodzą...
— Dobrze! — odrzekła głośno — a cóż na to powiedzą pańscy rodzice?... Zezwolą?
— Przeczuwam — odparł kornet — iż zajdą pewne trudności! Lecz ja postaram się je przezwyciężyć!
— Nie wiem czy się panu uda? Różnica wiary, narodowości... Zresztą jestem artystką... sceny nigdy nie porzucę... sam pan najlepiej wie, jakie co do małżeństwa z aktorkami, w niektórych sferach panują przesądy...
— Lecz gdyby udało mi się przełamać przeszkody... mogę liczyć na pani słowo?
— Kochany panie Sasza — gładząc go ręką po włosach, z uśmiechem oświadczyła Wisnowska — Dziś nie odpowiem panu ani tak ani nie... Do niczyjej rodziny siłą wdzierać się nie myślę, aby później znosić szykany i przykrości... Proszę wprzód pomówić z ojcem... a potem powrócimy do naszej dzisiejszej rozmowy...
— Panno Marjo! Lecz nie odbiera mi pani nadziei?
— Oj dzieciaku, dzieciaku! — wyciągnęła na pożegnanie rękę, rada, iż tak gładko udało się jej wyślizgnąć z przykrej sytuacji.

Tegoż wieczoru kornet Bartenjew napisał podanie do swego dowódcy, prosząc o udzielenie mu dwutygodniowego urlopu, celem załatwienia spraw rodzinnych. Gdy skończył pisać, zapalił papierosa i rozparłszy się wygodnie w fotelu, spojrzał na wielki, olejno malowany portret matki, wiszący na przeciwległej ścianie.
— Z podaniem poszło gładko — mruknął — lecz co ty powiesz mamo, gdy ci przedstawię moje zamiary? Ty, taka dumna, coś małżeństwo z hrabianką dla mnie uważała niemal za partję nieodpowiednią. Boże, Boże... a ja Manię tak kocham... pochwycił dużą fotografję aktorki, stojącą na biurku i przyciskając do ust szeptał... tak kocham...
W tejże chwili wielki, w złoconej ramie portret, runął z hałasem ze ściany, łamiąc ją na drobne kawałki.
— Więc to miałaby być twoja odpowiedź, matko? — zawołał, zrywając się z miejsca — smutna odpowiedź! I moja miłość miałaby się zakończyć tragicznie?
— Et, głupstwo wszystko! — dodał po chwili, zbliżywszy się do miejsca katastrofy i badając przyczynę oberwania się portretu — zaczynają hulać nerwy! Najzwyklejszy przypadek! Trzeba będzie jutro wytargać służącego za uszy, że za słabo wbił hak...


ZWROT KU STAREJ MIŁOŚCI...

— Cóż się stało z twoim oficerkiem? Jakoś przestał bywać? — zdziwiła się pani Kicińska, nie widząc Bartenjewa przez szereg dni u córki.
— Pojechał do rodziców starać się o zezwolenie na małżeństwo ze mną! — odparła poważnie Wisnowska.
— Co takiego?
— Nie wie mama? Prawda, zapomniałam opowiedzieć! Oświadczył się o moją rękę... a ja decyzję uzależniłam od zgody jego rodziny!
— I ty serjo pragnęłabyś wyjść za Bartenjewa?
— Ani mi się śni...
— Więc?
— Mówiąc poważnie nie chciałam robić mu przykrości i dać „odkosza“ natychmiast. Wykręciłam się bardzo dowcipnie. Jego ojciec wszak nigdy się na to nie zgodzi!
— A jeśli się zgodzi? Co zrobisz?
— Ładniebym wtedy wyglądała! Ale może być mama zupełnie spokojna... jestem polką i katoliczką, on rosjanin, prawosławny... i całkowicie zależny od swego papy.
— Wszystko pięknie, moja Maniu, lecz powiem szczerze, nie podoba mi się twoje postępowanie! Po co komu robić nadzieję, skoro się niema zamiaru dotrzymać. Trzeba było odpowiedzieć wprost, że nigdy jego żoną nie zostaniesz!
— W rzeczywistości, ten sam rezultat!
— Wcale nie! Będzie się on jeszcze ciebie czepiał i tak łatwo się nie uwolnisz! Bywa zaś po to tylko, by innych odstraszał, żeby ludzie widując cię w towarzystwie moskala, brali na języki. Och, ta twoja kokieterja, tyle już przez to przykrości miałaś, czy nigdy nie spoważniejesz?
— Mama zawsze przesadza?
— A co było z Myszugą, czem go odstręczyłaś?
Na to ostatnie zapytanie, nie dała Wisnowska żadnej odpowiedzi tylko zbliżyła się do okna i niby uważnie jęła obserwować ruch uliczny; matka zaś nie chcąc przedłużać, zbaczającej na niezbyt miłe tory rozmowy, opuściła pokój.
Wisnowska zamyśliła się.
Przed chwilą zarzucono jej zalotność! Niestety, sama wiedziała, iż matka ma rację, choć w wypadku z Bartenjewym najmniej winną się czuła. Lecz istotnie siedział w niej jakiś djablik, którego obawiała się chwilami, djablik nakazujący tysiączne psoty płatać mężczyznom, uwodzić ich, starać się, by jaknajwiększa liczba otaczała ją wielbicieli... A ile już na tem tle miała przykrości! Ile niepotrzebnej gadaniny i obmowy... Czyż we Lwowie nie odszedł od niej Myszuga, urażony wiecznie otaczającym ją rojem adoratorów, po to, aby ożenić się, jakby na złość, z inną. A jak świetnie pasowali do siebie, jakąby utworzyli znakomitą artystyczną parę. Dziś on nie jest szczęśliwy, rozszedł się z żoną, a ona czuje pustkę dokoła...
Tak, doprawdy, jest winną! Po co ściąga mężczyzn do siebie, skoro wie, iż nie odpłaci im uczuciem, po co kokietowała Bartenjewa? Ponieważ był dobrze wychowany i patrzył niby wierny pies i nie robił jej, jak inni dwuznacznych aluzyj? Ale czy swojem zachowaniem ona sama, zachęcając go do codziennych wizyt, nie wywołała oświadczyn korneta? Ma w gruncie rzeczy rację matka, trzeba się radykalnie zmienić!
Tok myśli nagle przerwał dzwonek u wejściowych drzwi. Pewnie jaki nudziarz, pomyślała Wisnowska, szkoda, że nie zapowiedziałam służącej, że nikogo nie przyjmuję...
W przedpokoju odezwały się męskie kroki, poczem lekki stuk wraz z zapytaniem: „Można?“
— Proszę! — zawołała, odwracając się dość niechętnie, a ujrzawszy gościa ze ździwienia szeroko otworzyła oczy.
Na progu stał średniego wzrostu mężczyzna, nie piękny, lecz o niezwykle sympatycznej i ujmującej powierzchowności, ubrany z wyszukaną elegancją. Był nim sławny śpiewak operowy Aleksander Myszuga, który czarem swego głosu wszędzie podbijał tłumy.
— Ty? — wykrzyknęła z wybuchem niekłamanej radości. — Nareszcie! Więc nie zapomniałeś o mnie?
— Długo się wahałem — mówił nie mniej wzruszony przybysz — długo! Ostatecznie nie wytrzymałem, i przyszedłem się dowiedzieć; jak się czujesz, jak ci się powodzi... nie w karjerze scenicznej oczywiście, bo echa twoich sukcesów docierają wszędzie...
— Ja za to wiem wszystko, wiem, że pan Olek nie był szczęśliwy w małżeństwie, że się rozszedł z żoną... po co było wtedy uciekać odemnie?
— Samaś winna naszemu zerwaniu.
— Ja? O nie... Jakiś ty był naiwny i jacy naiwni są wszyscy mężczyźni! Czyż ty, jako artysta naprawdę zrozumieć nie możesz, iż jeśli byłam zalotną, to tylko w celu ściągnięcia jaknajwiększej liczby wielbicieli, którzy oklaskiwaliby na scenie i że dbałam o nich jedynie, jako aktorka a nie jako kobieta!..
— Wszystko to rozumiem, wiem nawet, że panna Mania robiłaby do konia dorożkarskiego „oko“, gdyby ten mógł składać hołdy... przyznaj jednak, że podobne postępowanie nie jest rzeczą przyjemną... a dla kogoś, kto ci był szczerze oddany, raczej drażniącą nerwy... Cobyś sama powiedziała, gdybym ja tak postępował z mojemi wielbicielkami talentu...
— Zrobiłabym porządną awanturę... alebym nie uciekła.
Roześmieli się oboje. Myszuga po chwili milczenia, śród którego widać było, iż wiele wyznań tłumionych ciśnie mu się na usta, ostrożnie i dyskretnie zapytał:
— Nie wychodzisz za mąż Maniu?
— Naturalnie! — odparła poważnie, gdyż znów djablik przekory począł ją ponosić.
— Tak? — powtórzył z widoczną przykrością. — Wolno zapytać za kogo?
— Za korneta rosyjskiego pułku lejbhuzarów imć pana Aleksandra Bartenjewa! Wogóle mam szczęście do Aleksandrów!
— A czy miły, przystojny?
— O, tak... Miły... bo miły... ale co do urody — rzetelna małpa!
— Więc?
— Chciałam się tylko przekonać, jakie wrażenie wywrze na tobie ta wiadomość! — i zadowolona z wywołanego efektu poczęła opowiadać śpiewakowi swą przygodę z huzarem.
— Zawsze ta sama i niepoprawna! — zadecydował, gdy ukończyła relację. — Pragnie szacunku... i dlatego ściąga tłumnie mężczyzn! Robi oko do huzara, bo ten patrzy w nią, niby w obraz... a potem nie wie jak się wykręcić! Oj Maniu, Maniu, doprawdy razi podobne postępowanie u takiej jak ty artystki. Rację mają ludzie, że plotkują o tobie rzeczy nieprzyjemne! Czyż sama nie rozumiesz, że otaczanie się rosjanami, w naszych warunkach, kompromituje... To, co robisz, nie zwiększy popularności scenicznej, raczej zepsuje twoją opinję...
— Nie będę, już nie będę! — zawołała szczerze i żywo — przysięgam, zmienię się, ostatnia to moja przygoda! Ale pod jednym warunkiem... tylko pod jednym...
— No... no...
— Że mój Olek, tak jak dawniej będzie przychodził codzień do mnie...
— Czyż naprawdę tak ci na tem zależy?
— Bardzo... bardzo... Muszę mieć przy sobie przyjaciela, któryby mnie poprowadził mocną ręką, bo jestem tylko słabą kobietą... Przyjaciela, rozumiesz Olku, takiego jak ty, którego bym się słuchała i któremu bym mówiła szczerą prawdę... a może nie chcesz Olku? Może zamierzasz pogodzić się z żoną?
— Ach, zbytnico! — zawołał śpiewak, porywając ją w objęcia. Zawsze się jej żarty trzymają!
A gdy ukryła mu za ramieniem główkę, szepnął cicho:
— Wszcząłem już kroki rozwodowe!


LITOŚĆ...

Bartenjew istotnie pojechał do rodziców, lecz rodzicom nawet nie wspomniał o swoich zamiarach. Po drodze rzecz całą bliżej sobie przełożył i rozważył. Aczkolwiek zblagował on nieco Wisnowskiej, chcąc zaimponować, opowiadając o wielkości swego rodu, gdyż ojciec jego nie był znów tak wybitną w Rosji figurą, a marszałkiem powiatowym szlachty Orłowskiej guberni i średnio zamożnym obywatelem, jednak Bartenjewowie w rzeczy samej pragnęli uchodzić za stare szlacheckie gniazdo a nastrojeni konserwatywnie, przywiązywali ogromną wagę do paranteli i koligacji. Lejb gwardzista Sasza miał uświetnić herbową tarczę znakomitem małżeństwem. W warunkach takich prosić o zezwolenie na związek z artystką równało się szaleństwu i poza wywołaniem niesłychanej burzy domowej, przynieść nie mogło innej korzyści. Pozatem groziło nowem niebezpieczeństwem — a nuż rozsierdzony rodzic cofnie zasiłki pieniężne lub zażąda przeniesienia korneta do innego miasta, by ten dalej się znalazł od miejsca pokusy?
Wolał więc Sasza nie narażać się na wielce nieprzyjemne ewentualności, może drżał zresztą przed gniewem surowego ojca i po dość krótkim a melancholijnym pobycie na wsi, trawiony niepokojem, powrócił do Warszawy.
Co powie artystce? Jak ona go przyjmie? Czy nadal zechce widywać? te myśli świdrowały w mózgu wraz z straszliwą obawą utracenia Wisnowskiej. Czy przyznać się do małoduszności, przyznać się, iż wcale nie mówił o swych zamierzeniach czy powiedzieć, że rodzina kategorycznie zezwolenia odmówiła? Może zaproponować ślub potajemny?
Nie wiedząc na co się zdecydować, wielce zdenerwowany, stanął nieśmiało przed obliczem aktorki.
— Jakież wiadomości przywozi pan, panie Sasza! Mam wrażenie niezbyt pomyślne, sądząc z wyrazu twarzy! — zapytała widząc zafrasowaną minę oficera i śmiejąc się w duchu, iż jej przewidywania tak rychło się sprawdziły.
— Niestety!
— Rodzina nie zgodziła się na małżeństwo ze mną?
— Ojciec kategorycznie zabronił! — skłamał — zagroził nawet cofnięciem pensji!
— Bardzo smutne!
— Rzeczywiście fatalne! Gdyby mi odebrano zapomogi z domu, niemiałbym z czego żyć! Pensja oficerska ledwie na papierosy starczy!
— Cóż poradzić? Z góry uprzedzałam, iż uważam nasz związek za niemożliwy!
— Panno Marjo! Pragnąłbym wysunąć inny projekt...
— Słucham?
— Wyjedziemy zagranicę, weźmiemy po cichu ślub! Nikt się nie dowie! Pani nadal będzie grywała, ja postaram się stanąć na własne nogi, może udobrucham ojca, może rodzina z faktem dokonanym się pogodzi...
— Nie, panie Aleksandrze! — zawołała artystka, uważając iż nadszedł już czas przerwania rozmowy i ostatecznego zniechęcenia konkurenta — Nie! Na to jestem zbyt dumna! Chyłkiem do niczyjej rodziny wciskać się nie myślę, ani zawierać ślubów po kątach! Proszę to sobie wyperswadować!
— Pani odmawia?
— Stanowczo i nieodwołalnie!
— Cóż więc ze mną będzie, panno Marjo?
— Ha! Musimy się rozstać!
— Rozstać?...
Wyraz nieludzkiego bólu i nieludzkiej męki wykrzywił twarz korneta. Jak długi runął do stóp artystki i niby małe dziecko począł szlochać.
— Panie Sasza, proszę się uspokoić! — wymówiła przestraszona niespodziewanym wybuchem rozpaczy.
— Boże! Boże! — jęczał konwulsyjnie śród łez, tuląc się do nóg aktorki — Ja, ja miałbym panią utracić, nie, to niemożliwe, ja tego nie przeżyję...
— Dorosły człowiek, oficer, płacze? Panie Sasza, wstyd!
— Ojca zabiję, matkę zabiję, dom porzucę, wszystko dla pani uczynię...
— Ale... usiłowała przerwać.
— Ja panią tak kocham jak Boga! Jak do ikony świętej modlić się pragnę! Pył z przed nóg zmiatać będę, u stóp pełzać, niby wierny pies! O, nie odtrącaj mnie tylko od siebie... Jam taki biedny, biedny... skarżył się teraz cicho.
Wisnowska miała bardzo dobre serce i stale się rządziła pierwszym impulsem. Łzy młodego chłopaka w huzarskim mundurze, który żebrał o jedno słówko litości, wzruszyły ją niepomiernie. Wszak przez nią cierpiał, przez nią gotów był wyrzec się wszystkiego, wszystko poświęcić, podczas gdy ona żarty sobie robi i bawi się nim, niczem lalką... Naprawdę jestem niedobra — pomyślała pod wpływem serdecznego odruchu — jego nie można stąd tak wypuścić, trzeba go jakoś pocieszyć...
— Ale któż mówi, panie Sasza — rzekła — że pragnę go odtrącić od siebie... Wszak możemy się widywać, jako dobrzy przyjaciele...
— Pani pozwala mi się nadal widywać? — wykrzyknął z błyskiem radości w oczach Bartenjew.
— Naturalnie! Proszę więc wstać, nie wypada kornetowi tarzać się po podłodze... a następnie... proszę odwiedzać mnie, jak przedtem...
— Doprawdy?
— Tak! Nie rozumiem czemu rozchwiane, z winy rodziców, projekty małżeńskie miałyby zepsuć nasze stosunki... Tylko jedno zastrzeżenie.
— Zastrzeżenie? — powtórzył huzar, który stał teraz wyprężony przed artystką.
— Aby pomiędzy nami nigdy nie było mowy ani o małżeństwie, ani o miłości i podobne sceny nie powtarzały się więcej! Zrozumiał mnie pan Sasza?
— Zastosuję się do rozkazu pani! — szepnął smutno Bartenjew.

∗                    ∗

Gdy w dni parę później przybył Bartenjew z wizytą do Wisnowskiej, zastał u niej Myszugę. Artystka przyjęła korneta uprzejmie, lecz chłodno, nie wychodząc poza granice salonowej grzeczności, pragnąc swem zachowaniem podkreślić nowy stosunek. Pozna się na mojem zachowaniu i przestanie zaszczycać swą obecnością! — myślała, rozmawiając niemal wyłącznie ze śpiewakiem. Oficer rozumiał snać swą rolę, siedział milczący, nieswój, to czerwienił się, to bladł i bardzo wcześnie pożegnał gospodynię.
— Dzięki Bogu, że poszedł! — odetchnęła, gdy zatrzasnęły się za gościem drzwi i rozległ po schodach brzęk kawaleryjskiego pałasza — dobry chłopak, ale mnie nuży...
— Twierdziłaś — odezwał się z poważną miną Myszuga — że wszystko pomiędzy wami skończone i Bartenjew więcej tu bywać nie będzie. Tymczasem...
— Ach, Olku! Przecież wszystko opowiadam ci szczerze! Wiesz, jaką ostatnio z nim miałam scenę! Doprawdy, doprawdy mi go żal, nie mogę go przepędzić, jak psa... Sama zresztą nieco winną się czuję...
— A ja ci powtarzam będziesz jeszcze miała przez tego huzara duże przykrości!
— Przykrości?
— Nie jestto taki baranek, na jakiego wygląda i bardzo różnie o nim na mieście opowiadają! Hulaka, pijak, awanturnik, typ niezbyt przyjemny...
— Ależ to najlepiej wychowany chłopak, jakiego znam. Delikatny, subtelny... Tylko do szaleństwa we mnie zakochany i przez to nieszczęśliwy... Nie, nie uwierzę! Bartenjew nigdy na nic niewłaściwego sobie nie pozwoli!
— Oby zbyt późno nie otworzyły ci się oczy i oby on nie był powodem niesnasek między nami!
— Olku! — pocałunkiem zamknęła mu usta.


∗                    ∗

Bartenjew nie zaprzestał wizyt, ale zdawało się pogodził całkowicie z tem, że bywać jedynie może w charakterze przyjaciela. Zachowywał się tak, jak wtedy, gdy oświadczyny jeszcze nie miały miejsca. Znów przesiadywał w teatrze, nadsyłał olbrzymie kosze i bukiety, w czasie rozmów rozprawiał wyłącznie o sztuce.
— Kto go lepiej zna? — triumfowała czasem Wisnowska — ja czy Myszuga? Dobrze wiedziałam, iż ceni we mnie więcej artystkę niż kobietę! Miałam słuszność postępując z nim delikatnie, inaczej próżno uraziłabym biedaka... Wytłomaczył sobie miłość zupełnie i wszystko układa się jaknajlepiej...
Kornet starał się jakby nawet podkreślić, iż zaniechał poprzednich zamiarów, li tylko kładąc nacisk na to, że sprawia mu przyjemność towarzystwo aktorki. Czasem jeno, widząc ją otoczoną wielbicielami, rzucał na nich z podełba, specjalnie na Myszugę, złe i twarde spojrzenie.
Tak upłynął szereg tygodni, nadszedł kwiecień a wraz z nim ciepłe, piękne i słoneczne dni.
Kiedyś będąc u Wisnowskiej, Bartenjew na odchodnem zapytał:
— Taką wspaniałą mamy pogodę! Czy nie wybrałaby się pani na spacer do Wilanowa?
— Z wielką przyjemnością — odparła, rada odetchnąć świeżem powietrzem — jutro, bo nie gram w teatrze. Zrobimy wspaniałą wycieczkę.
— Czy pojedziemy we dwójkę?
— Och, nie! To byłoby trochę niewłaściwe! Poproszę Myszugę, napewno się z nami wybierze!
— Myszugę?... Jak pani uważa...
Nazajutrz wyruszono za miasto. Wisnowska jechała w powozie ze śpiewakiem, koło nich konno wraz z ordynansem galopował huzar. Aktorka była rozbawiona i roześmiana, niby mała dziewczynka. Cieszyło ją wszystko: i poczynające zielenieć drzewa, i pierwsze ciepłe podmuchy nadciągającej wiosny, i tu i owdzie rozlegający się szczebiot ptasząt... Raz po raz chwytała za rękę śpiewaka, starając się uściśnieniem zwrócić uwagę na jaki szczegół krajobrazu... Może nie taką rolę tu grała chęć zwracania uwagi na piękno natury, ile chęć chwilowego choćby zetknięcia z ukochanym człowiekiem, bo Wisnowska jakgdyby zapomniała i o Bartenjewie i o całym świecie marząc, jak dobrze to będzie, gdy rozwód zostanie ukończony i będą zawsze, zawsze złączeni z sobą. Również Myszuga szeptał od czasu do czasu czułe słówka, nie zwracając uwagi na oficera.
Nagle zbudził ich do rzeczywistości ochrypłym głosem rzucony rosyjski frazes.
— Kak jediesz, czort!
To Bartenjew strofował swego ordynansa, który nieopatrznie najechał koniem jego wierzchowca.
— Oho! Zaczyna się popisywać Sasza! — mruknął śpiewak. — Niezbyt elegancko się odezwał!
— Po raz pierwszy przy mnie zachowuje się w ten sposób! — oświadczyła ździwiona.
— Może pijany?
— Nigdy go jeszcze pijanym nie widziałam i nigdy mi się na oczy w nietrzeźwym stanie pokazać nie ośmielił?
— Przyjrzyj mu się lepiej!
Wisnowska spojrzała w kierunku huzara, chcąc sprawdzić czy ten w rzeczy samej nie podochocił sobie, lecz Bartenjew jakby unikając wzroku aktorki, uderzył konia szpicrutą i jął galopować o parę kroków przed powozem.
Ukazał się Wilanów i po chwili pojazd przystanął przed restauracją.
Kornet już był zsiadł z konia i oczekując na artystyczną parę, wskazywał na wejście.
— Ot tu! Zamówiłem gabinet!
Zajaśniał niewielki pokój o wyplamionych tapetach i zniszczonych, krytych czerwonym pluszem meblach. Przybyłych witał kelner niskiemi ukłonami.
— Co pani rozkaże? — szarmancko teraz zapytywał Bartenjew. — Przedewszystkiem zakąski i koniak... a potem — zwrócił się do służącego — szampana, zamrozić jaknajwięcej szampana...
— Słucham — jeszcze niżej giął się sługa.
— Widzę, że pan tu posiada wielką popularność — oświadczyła.
— Czasem piło się z kolegami!
— Czy i nie dzisiaj przypadkiem? — uczyniła aluzję nawracając do poprzedniego zachowania się huzara, lecz przyjrzawszy się baczniej spostrzegła, iż jest zupełnie trzeźwy.
— Czemu? Ponieważ wyrwał mi się pewien niefortunny frazes? Widziałem, że uraził panią i najserdeczniej przepraszam! Ot, nerwy, nerwy! Zresztą zdawało mi się, że ordynans skaleczył klacz... a ja do niej bardzo przywiązany jestem...
— Nie mamy o czem mówić, panie Sasza!
Zajęto miejsca przy stole zastawionym, rzekłbyś do uczty wielkanocnej. Bartenjew, poczuwając się snać do roli gospodarza, uprzejmie podawał półmiski, napełniał kieliszki, sam pił i zachęcał do picia. Stawał się coraz czerwieńszy, ale weselszy i rozmowniejszy, zresztą pod wpływem wychylonych trunków wogóle w gabinecie zapanował nastrój wesoły, zacierając całkowicie początkowe nieprzyjemne wrażenie.
Gdy podano szampana, kornet był cięty nieco, ale nader miły i coraz to nowe wymyślał toasty. Pito tedy i za pomyślność sztuki wogóle a polskiej w szczególe i za artystki i za Lenę, bodaj nawet wypito zdrowie pana Jasieńczyka. Nagle Bartenjew poderwał się z miejsca i unosząc kielich, napełniony musującym trunkiem, zawołał:
— Wypijmy za spełnienie naszych marzeń!
— Chętnie podobny toast spełnię — oświadczył Myszuga — więc piję za spełnienie moich marzeń z tobą Maniu! — wyrzekł po polsku, dotychczas bowiem jedynie we francuskim toczyła się rozmowa. — A ja twoich, Aleksandrze! — odparła aktorka.
— To wy sobie mówicie „ty“? — spojrzał ze ździwieniem huzar, bowiem we francuskim języku używali dotychczas zwrotu „vous“.
— Taki jest zwyczaj w artystycznych sferach — tłomaczyła nieco zmieszana Wisnowska — iż koledzy mówią sobie po imieniu!
— Hm... mruknął kornet... dziwny zwyczaj!
— Ja w tem nic dziwnego nie widzę! — oświadczył Myszuga, którego drażniło natarczywe dopytywanie się oficera.
— Skoro tak — krzyknął Bartenjew — niech i ja wypiję za to „ty“! Ot, piję ze szczerego serca! — wychylił kielich do dna, poczem z całej siły cisnął go w róg pokoju, że szkło rozprysło się na drobne kawałki.
— Monsieur Alexandre! — cóż to znaczy? — zawołała artystka, której odłamek kielicha padł na suknię.
— Nic! Tak po huzarsku! — powiedział Bartenjew i wykręciwszy się na pięcie szybko wyszedł z gabinetu.
Chwilę zapanowała pełna ździwienia cisza.
— Co tego dziś ugryzło? — pierwszy przerwał milczenie Myszuga.
— Mam wrażenie, że jest zazdrosny o ciebie! — odparła artystka — wtedy krzyknął na ordynansa, bo widział jak się tuliłam, obecnie pozłościła go nasza poufałość...
— A niech sobie będzie zazdrosny! Najwyższy czas z nim skończyć! Mało interesujący jegomość...
— Mam wrażenie, że masz rację. Zapowiem służącej, aby go więcej nie wpuszczała. Mogłam go tolerować, ale wybryków znosić nie będę... Jakie on ma prawo urządzania jakichś scen... Dziś koniec znajomości z panem Bartenjewym...
— Dzwoń na kelnera!
Myszuga nacisnął dzwonek. W tejże samej chwili rozchyliły się drzwi, lecz ukazało się w nich nie oblicze służącego a ordynans, dający Wisnowskiej rozpaczliwe znaki.
— Pani, pani... na minutku!
— Zostań tu — odezwała się do Myszugi — pewnie chce mnie przepraszać! Ty byś go tylko rozdrażnił! O ja się z nim rozprawię, więcej nam dokuczać nie będzie!
Wyszła na kurytarz.
— Jasna panienka! — mówił teraz szeptem, wystraszony żołnierz — z moim barinem coś niedobrego się dzieje... Ot, tam po ogrodzie z rewolwerem lata!
— Coraz lepiej się zaczyna! — Tylko tego brakowało! — ogarnęło ją przerażenie. Prowadźcie do pana!
Ordynans poszedł przodem. Istotnie, wkrótce, w ciemnej alei, zapadł już bowiem zmierzch, na tle jasnego pomnika z krzyżem, ujrzała ciemną figurę oficera. Stał plecami oparty o pomnik, blady, oczy nienaturalnie rozszerzone, w ręku trzymał broń.
— Co to znaczy? — rzekła dość ostro, mimo, że wewnątrz każdy nerw drżał ze strachu.
— Dobrze, że pani przyszła — odparł huzar, wprost nie odpowiadając na pytanie — chciałem przed śmiercią raz jeszcze ją ujrzeć!
— Mnie... ujrzeć przed śmiercią?
— Tak, za chwilę skończę porachunki z życiem! Więcej nie będę natrętny!
— Ale co to wszystko znaczy?
— Pani jeszcze zapytuje, co znaczy? Uwodziła mnie pani przez szereg miesięcy, czyniła nadzieje na związek małżeński... a teraz w mojej obecności niemal całuje się z innym... Nie, nie, dość tego, dość... i ludzkie cierpienie musi mieć swą granicę! — zawołał w nowym przystępie szału, przykładając rewolwer do skroni.
Błyskawicznie wytrąciła mu broń.
— Panie Sasza, proszę w tej chwili się uspokoić i oddać rewolwer! Jutro nieporozumienie wyjaśnię...
— Nic, nic już wiedzieć nie chcę... — mówił nieprzytomnie, starając się wyswobodzić rękę, za którą go trzymała Wisnowska. — To moje nieodwołalne postanowienie! Proszę mnie puścić!
— Złoty, kochany, jedyny panie Sasza — jęła ze łzami w oczach błagać artystka, widząc iż huzar bynajmniej nie żartuje, lada chwila gotów spełnić swą groźbę... ja proszę, ja błagam... pan tego nie zrobi... nie, nie... pan nie uczyni mi takiego zmartwienia...
— Wiele pani na mnie zależy! — szepnął z goryczą.
— Ależ bardzo.. mówiła gorączkowo, pragnąc za wszelką cenę wybrnąć z tragicznej sytuacji — ja... ja doprawdy... pana ogromnie lubię... Pan musi żyć dla mnie!
— Skoro tak — powoli odparł kornet — proszę mi dać dowód, któryby mnie przekonał!
— Ładnie wpadłam, pomyślała z rozpaczą, a ostrzegali, żeby z nim nie zaczynać! Obiecam, co zechce? — nadal czepiać się będzie! Nie obiecam? Bezwzględnie zastrzeli się a ta krew na mnie spadnie! Boże...
— Pani się waha? — zapytał groźnie, widząc iż aktorka milczy.
— Nie... jęknęła a w myśli dodała — teraz muszę się zgodzić, jutro jakieś wyjście się znajdzie!
— Więc pani się zgadza, powtórzył. — Dobrze! Oto krzyż, wskazał na pomnik, o który stał oparty, pani jest wierzącą podobno bardzo katoliczką. Proszę mi przysiąc na ten krzyż...
— Co mam przysiąc?
— Że wyjdzie pani za mnie za mąż i nigdy nie będzie należała do innego mężczyzny! W takim razie życia się nie pozbawię...
— Przysięgam! — złamanym głosem wyszeptała aktorka.

Gdy w chwilę potem, do gabinetu w którym siedział samotnie Myszuga, weszła Wisnowska, była tak zmieszana i zmieniona, iż ten przestraszył się nie na żarty.
— Co ci się stało? — zawołał.
— Mnie jeszcze nic się nie stało, oświadczyła, rzucając na stół rewolwer, który odebrała kornetowi, ale Bartenjew przed chwilą chciał popełnić samobójstwo!
— Niemożebne! — zerwał się z miejsca śpiewak. Czy jest tam jeszcze w ogrodzie? Może ja pójdę z nim pomówić?
— Odjechał już do miasta, bo nie miał ochoty, po całym tym fakcie z tobą się spotkać! Zresztą nicbyś nie wskórał, on był zazdrosny o ciebie...
— Bardzo mnie to wzrusza!
— Nie mów tak... Miałeś rację, nie taki to łagodny baranek... on gotów na wszystko... obawiam się teraz, aby tobie kiedy w przystępie szału, jakiej krzywdy nie wyrządził!
— Bądź o mnie spokojna! Potrafię się obronić! Ale jak ty sobie z nim poradziłaś i odebrałaś rewolwer? — wskazał na leżącą broń.
— Nie wiesz, że kobiety zawsze sobie dadzą radę! zbyła śpiewaka ogólnikiem, nie wiedząc sama czy mu wyznać prawdę czy zataić, za cenę jakiej obietnicy odwiodła huzara od straszliwego czynu. — Nie mówmy już o tem, dodała po chwili, zbyt zdenerwowaną jestem... Później będziemy mieli dość czasu... Teraz wracajmy, jaknajprędzej wracajmy...
Myszuga spojrzał ździwiony, lecz nie odezwał się ani słówkiem.
Przez całą drogę powrotną Wisnowska milczała zawzięcie.


∗                    ∗

Nazajutrz Wisnowska obudziła się późno i z silnym bólem głowy. Jak w kalejdoskopie migały wydarzenia ostatniego dnia a jednocześnie ogarniał ją coraz większy niepokój i przestrach. Mimo, iż czuła się chorą, rozbitą, zerwała się z łóżka, ubierając się szybko. Po chwili zadzwoniła na służącą.
— Tosiu! — zagadnęła ją — czy nikt nie przychodził?
— Nie, proszę pani. Byli tylko z teatru z zawiadomieniem o próbie!
— Słuchaj Tosiu! Podasz mi tu śniadanie, jak zwykle czekoladę... i gdyby... uważasz... zjawił się do mnie z wizytą pan Bartenjew, wiesz.. ten huzar... to powiedz, że wyszłam i dopiero późnym wieczorem wrócę. Zrozumiałaś?
— A czy dla innych osób, pani jest w domu?
— Oczywiście!
Pokojówka znikła, artystka zaś przysunąwszy duży fotel do otwartego okna, zajęła w nim miejsce, zarzuciwszy, swoim zwyczajem ręce pod głowę. W mózgu wirował splot skłębionych myśli i próżno silił się umysł na jakie takie rozwiązanie czy powzięcie decyzji. Ostatecznie, pod groźbą samobójstwa wymuszona przysięga nie mogła być obowiązującą, ani jej w czemkolwiek związywać. Najprostszem wyjściem było rozmówić się z kornetem, usiłować wytłomaczyć mu całe szaleństwo jego postępowania, drogą łagodnej perswazji wpłynąć, aby się opamiętał i uspokoił. To było wyjście najprostsze! Lecz co będzie, jeśli oficer o niczem słyszeć nie zechce i powoływać się będzie na obietnicę, a posłyszawszy szczerą odpowiedź, rozbijającą wszelkie złudzenia, znów popadnie w gniew i rozpacz? Wisnowska intuicyjnie przeczuwała, iż jest to więcej niż możliwe a nowa scena, w rodzaju tej, jaką wczoraj przeżyła, napełniała ją grozą i trwogą.
— Czy można? — nagle posłyszała głos kobiecy. — Cóż ty taka zadumana siedzisz, że nawet nie słyszysz, kiedy gość do pokoju wchodzi!
— Ach, to ty! — ucieszyła się szczerze aktorka, na widok swej krewnej Julji Kruziewicz, którą bardzo kochała i przed którą nie miała tajemnic. — Dobrze, że cię widzę! Zamknij za sobą drzwi, aby nas nikt nie podsłuchał i siadaj tu, koło mnie... Mam straszną migrenę, okropne przykrości i zmartwienia...
— Cóż się stało kochanie? — ton ździwienia zabrzmiał w głosie Julji — czarna melancholja? a ja wybrałam się, żeby winszować... Słyszałam, od twojej matki, że Myszuga do ciebie powrócił... i skoro tylko rozwód otrzyma macie się pobrać...
— Wiedziałam, że do mnie powróci, z lekkim odcieniem dumy oświadczyła aktorka — lecz nie o Myszugę chodzi, a o kogoś, na kim mi wcale nie zależy...
Tu poczęła opowiadać o swych przejściach z Bartenjewym.
— Ten huzar! — zawołała przyjaciółka, posłyszawszy całą historję — to taki warjat? Nigdybym nie przypuściła! Widziałam go parę razy u ciebie, wyglądał na bardzo spokojnego...
— Niestety i ja tak myślałam!
— Droga Maniu! — jęła mówić panna Julja, po chwili rozwagi. — W tej całej sprawie jest wiele też i twojej winy. Pocoś wogóle smarkacza ciągnęła i zapraszała, kiedy już przestał bywać. Poco było łudzić nadzieją małżeństwa a potem zezwalać na odwiedziny, skoro projekty marjażowe tak szczęśliwie się rozprysły?
— Żal mi się zrobiło chłopaka...
— Bardzo pięknie! Lecz on, napewno, twoje postępowanie zupełnie inaczej sobie tłomaczył i sądził, że zostaniesz jego żoną, gdy usunie przeszkody... Teraz uważa cię za swą własność, jest zazdrosny i może popełnić jakie głupstwo...
— Mówiłam ci, co było wczoraj!
— Wymógł obietnicę groźbą samobójstwa? Rozumiem, że tak postąpić musiałaś, nie było innego wyjścia! Gdyby dla ciebie, znanej artystki polskiej oficer rosyjski odebrał sobie życie — wywołałoby to skandal niebywały i wielceby ci szkodziło w dalszej scenicznej karjerze...
— Brr... Nawet nie wspominaj! Zresztą nie chcę mieć niczyjej krwi na sumieniu!... Ale przecież ta przysięga mnie nie obowiązuje... Co robić? Co robić? Radź! Jak mam się uwolnić od tego natręta? — załamywała ręce bezradnie aktorka. — Toć ani matce, ani tembardziej Olkowi szczerze nie mogę powiedzieć, co wczoraj zaszło!
— Masz rację, że nie możesz wtajemniczać Myszugi. Napewnoby cię nie zrozumiał a sądził, że huzar miał jakie prawa do ciebie, jeśli tak postępował. Zaczęłyby się tylko dąsy i kwasy. Musisz sama znaleźć jaką radę?
— Ale jaką?
— Mojem zdaniem są dwa wyjścia. Albo starać się Bartenjewowi przemówić do rozumu... albo...
— Obawiam się, że szkoda na to tylko czasu a narażę się na nową scenę.
— Jeśli więc z tym narwańcem dogadać się nie można i po dobremu się ciebie nie wyrzeknie, zwróć się do kolegów, aby wpłynęli na niego, albo zawiadomili rodzinę. Rodzina, sądzę, nawet wdzięczną będzie. Zabiorą go z Warszawy i będziesz miała święty spokój!
— Wiesz, już mi to przychodziło na myśl! Będę musiała napisać do Jelca lub Prudnikowa i to dziś jeszcze!
— A teraz Maniu proszę się roześmiać i mieć humor złoty! Potrzebny ci jest spokój do nowej roli!
— O tak! Czeka mnie ciężka przeprawa w sztuce „Żywy posąg“. Ot, jakoś się ułoży! — dodała już nieco na duchu pokrzepiona Wisnowska — idę się przebrać, pójdziemy w Aleje na spacer!

Spacer wielce uspokoił artystkę. Ruch i gwar w ludnych, dzięki wiosennej pogodzie Alejach, wpłynął kojąco i rozwiał ponure myśli. To też raz po raz z uśmiechem wdzięcznie odpowiadała na liczne ukłony przechodni — popularnej bowiem aktorce kłaniali się nawet często przez podziw, ludzie nie znający jej osobiście — lub przystawała z napotkanymi przyjaciółmi, zamieniając parę wesołych frazesów. Świat się znów poczynał wydawać pięknym a postać Bartenjewa zapadała w mroki niepamięci.
— Wszystko będzie dobrze! — powtórzyła wesoło do idącej obok panny Julji — musi być dobrze! Niepotrzebnie tak rozpaczałam!
— Nigdy nie należy się zbytnio przejmować!
Nagle artystka przystanęła.
— Szczęście mi dziś sprzyja! — zawołała radośnie. Myślę o Jelcu a Jelec idzie w naszą stronę! Świetnie! Zaraz ubijemy sprawę na miejscu.
Istotnie zdala widniała rosła postać rotmistrza, czyniącego w przejściu niebywały hałas ostrogami i pałaszem. Tak zajęty był rzucaniem zabójczych spojrzeń na siedzące na ławkach piękności, iż spostrzegł aktorkę dopiero, natknąwszy się na nią.
— Mademoiselle!
— Świetnie się składa, że spotykam rotmistrza!
— Doprawdy! — zdziwił się niezwykle serdecznem powitaniem Wisnowskiej.
— Mam bardzo poważny i niecierpiący zwłoki interes! — jęła wykładać, odprowadziwszy huzara nieco na stronę. — Chodzi o Bartenjewa!
— O Bartenjewa? — powtórzył. — Rad doprawdy jestem, iż pani poruszyła ten temat. Dawno pragnąłem pomówić w tej sprawie, ale nie wiedziałem, jak zacząć... Otóż, może to co powiem jest niewłaściwem wtrącaniem się w życie prywatne... ale...
— Ależ proszę! — zachęcała, zaciekawiona o co Jelcowi chodzi.
— Wiem, iż ciągle u pani przesiaduje... i jakby się wyrazić... jest do szaleństwa zakochany! Zmienił się w czasach ostatnich ogromnie, wszyscyśmy zwrócili na to uwagę... Chłopak młody, niedoświadczony, — jako starszy kolega... obawiam się o niego... Przypuszczam, że pani bardzo mało na nim zależy... On przecież pod względem kultury stoi o wiele niżej od tak sławnej artystki! Więc...
— Więc rotmistrz pragnie, aby przestał u mnie bywać? — a gdy oficer skinął głową, podchwyciła żywo: — Rotmistrzu, ja również tego pragnę! — i szybko powtórzyła mu swoje przejścia, kładąc nacisk na wczorajszą scenę. — Musi pan mi dopomóc! — rzekła, kończąc opowiadanie.
— Bardzo ciężka sprawa! — skrzywił się huzar. — Nic nie wiedziałem o zamiarach małżeńskich! Cóż — dodał po chwili — my ze swej strony uczynimy wszystko, co w naszej mocy... postaramy się wpłynąć na Bartenjewa. Ale czy to pomoże? Nie wiedziałem, że zagalopowaliście się aż tak daleko... Wszak były obietnice...
— Takie sobie niepoważne! — zaczerwieniła się aktorka.
— Wie pani — podkreślił — ja nie wiem czy który mężczyzna traktowałby to jako żart! Zresztą niema co mówić, co się stało nie odstanie! Jedyna rada, napisać do rodziców... to niechybnie pomoże... Ale... ale... żadnemu z nas uczynić tego nie wolno! Wyglądałoby nieładnie, nie po koleżeńsku, toć on kornet, oficer, a nie sztubak... Tylko pani jedna ma prawo tak postąpić i postąpić powinna! Dziś jeszcze pozwolę sobie nadesłać szczegółowy adres... oni mają dobra gdzieś w Orłowskiej guberni...
— Będę bardzo wdzięczna! — odparła sucho, nieco urażona, wyczuwając, że sympatje Jelca są w gruncie po stronie Bartenjewa. — List wyprawię! Lecz w każdym razie sądzę, że pan rotmistrz zechce również mi dopomóc!
— Toć nasz wspólny interes, pani! — skłonił się na pożegnanie huzar. — Gdyby sobie życie odebrał, cień padłby na nasz pułk!...


PIERŚCIONKI

Przez dni parę Wisnowska tak lawirowała, iż kornet ani razu nie mógł jej pochwycić w domu. To istotnie była na próbie, to u krawcowej, to u znajomych, lub pogasiwszy światła siedziała w mieszkaniu, polecając służącej oświadczać zakochanemu, iż jest nieobecną i nie wiadomo kiedy powróci. Wbrew obietnicy, Jelec nie nadsyłał adresu a artystkę ogarniało coraz większe zdenerwowanie. Nie wiedziała co to znaczy. Czy oficerowie wogóle postanowili nie mieszać się do jej sprawy, czy może Bartenjew przedstawił wszystko w fałszywem świetle. Podniecona niezwykle a z konieczności udając przed Myszugą humor znakomity, dręczyła się godzinami i w końcu przedłożywszy najgorszą pewność nad niepewność, postanowiła huzara przyjąć, gdy się pojawi i ostatecznie rozmówić.
Istotnie, nazajutrz po południu, ten nie omieszkał się zameldować. Był więcej niż zazwyczaj wyelegantowany i wyświeżony a twarz jego promieniała radością, co wlało nieco otuchy w serce aktorki.
— Zrobiła mi pani dużą przykrość — począł na wstępie — jednak nie mam żalu!
— Doprawdy, nie wiem! — udała, iż nie rozumie o co chodzi.
— Pocóż było wtajemniczać Jelca!
A gdy milczała, myśląc z niepokojem, że zapewne ostatni promień wybawienia znika, on mówił dalej.
— Nastraszyła go pani moim samobójstwem i rzeczywiście z początku porządnie mnie razem z Prudnikowem nudził i dowodził, że nie powinienem pani widywać. Poprosiłem ich jednak, aby nie mieszali się do nieswoich spraw i zapewniłem, iż skoro mam słowo pani, żadnej krzywdy sobie nie wyrządzę. Natomiast zapowiedziałem im kategorycznie, że gdyby ośmielili się wtrącać, robili jakie kroki, aby nas rozłączyć, lub pani dostarczyli adres moich rodziców, natychmiast życie sobie odbiorę. Nim ojciec dojedzie do Warszawy, mnie na świecie nie będzie!
— Warjat zupełny! — przemknęło w głowie Wisnowskiej — czyż ja się od niego już nigdy nie uwolnię! A ci huzarzy też dobrzy, widać chcą się trzymać zdaleka! Tak najwygodniej.
— Przyszedłem więc wyjaśnić wszelkie między nami nieporozumienia. Przez parę dni zastać nie mogłem... nic dziwnego, praca, próby! Lecz dziś, skoro spotkaliśmy się, mam nadzieję, ułożymy nasz stosunek. Wszak wiąże nas wspólna przysięga!
— Ależ... — usiłowała przerwać artystka.
— Na znak naszego narzeczeństwa — mówił oficer, nie zważając na jej przerażoną minę i niespokojne ruchy — przyniosłem dwa pierścionki z napisami. Będą one, chwilowo, symbolem naszego związku a w najbliższej przyszłości moje sprawy tak ułożę, iż weźmiemy ślub potajemnie... Prosiłem już nawet Prudnikowa na świadka...
Wyjął z kieszeni niewielkie pudełko i podał Wisnowskiej. Leżały w nim dwie złote z różnemi napisami obrączki. Jedna miała wyryte litery M W i datę 7 kwietnia w języku polskim, zaś druga tę samą datę w rosyjskim języku wraz z cyfrą A B.
— Ależ, monsieur Bartenjew! — zaczęła coraz bardziej podniecona artystka, czując, iż jeśli jej się teraz nie uda zreflektować szaleńca, będzie z nim związaną bezpowrotnie — proszę się dobrze zastanowić! Przecież ta przysięga była wymuszoną! Ja wtedy na wszystko byłabym się zgodziła, chcąc panu odebrać rewolwer! Wcale nie mam zamiaru zostania pańską żoną i doprawdy pan jako dżentelmen winien zrozumieć, iż nie można w taki sposób wywierać presji na kobietę!
— To pani tylko tyle chciała mi powiedzieć? — powstał huzar z miejsca, przybierając minę groźną.
— Proszę usiąść z powrotem i niech pan wysłucha mnie spokojnie! Nie pasujemy do siebie, jabym panu złamała życie, pan zawadzałby mi w karjerze scenicznej... Doprawdy, proszę się dobrze zastanowić...
— Nad niczem zastanawiać się nie chcę — oświadczył Bartenjew — przysięga dla mnie pozostaje przysięgą! Nie trzeba było mi odbierać broni, aby potem powracać do starych piosenek! Nie weźmie pani obrączki?
— Nie!
— Nie! Dobrze! Odchodzę... i na odchodnem pozwolę sobie zaznaczyć, że tu na ziemi, nie ujrzymy się więcej... Żegnam!
— Panie Aleksandrze! — zawołała aktorka znów przerażona wizją samobójstwa. — Niech pan zostanie! Wezmę tę nieszczęsną obrączkę. Ale proszę pamiętać, iż zmusza pan groźbą do małżeństwa kobietę i, że ustępuję wbrew mojej woli!
— Narazie wszystko mi jedno! Postaram się, aby pani pokochała mnie w przyszłości!
Włożył pierścionek na jej palec. Gdy poczuła zetknięcie zimnego metalu z ciałem, wzdrygnęła się cała. Czyż to naprawdę zaręczyny? — pomyślała z przerażeniem — Nie, nie, nie... Jeszcze grać będzie komedję, byle zyskać na czasie, byle nie dopuścić do katastrofy! Jakiś sposób znaleźć się musi! — tłomaczyła sama przed sobą swe postępowanie, pragnąc nabrać otuchy.
Bartenjew tryumfował.
— Jesteśmy więc, poczynając od tej chwili, oficjalnie zaręczeni! — mówił. — Tylko miałbym do pani, jak do mojej narzeczonej, małą prośbę!
— Słucham? — ledwie wyszeptała, całkowicie znękana wypadkami.
— Prośbę — powtórzył butnie — aby ten.... ten pan... przestał całkowicie bywać...
— Myszuga?... Toż to mój najlepszy przyjaciel!...
— Właśnie dlatego! Jestem czasem podrażniony i mógłbym niechcący, zupełnie niechcący wyrządzić mu dużą przykrość. Sądzę, że ustąpi mi pani, to przecież drobiazg! — zakończył, kłaniając się szarmancko.

∗                    ∗

Zaledwie drzwi zatrzasnęły się za „narzeczonym“, Wisnowska, jak nieprzytomna, rzuciła się do biurka i jęła szybko, nerwowo pisać. Pisała do swej przyjaciółki, Julji Kruziewicz, aby ta bez zwłoki, natychmiast, śpieszyła do niej, zaszły bowiem nowe i fatalne komplikacje i musi mieć koniecznie teraz kogoś bliskiego przy sobie, bo nie znajduje wyjścia a głowę traci.
Właśnie kończyła list i wydawała polecenie służącej odniesienia go pod wskazanym adresem, gdy niespodzianie wszedł do pokoju Aleksander Myszuga.
— Ach, Olku! — zawołała ze szczerym wybuchem radości — jak się cieszę, że cię widzę!
— Cóż to za wielki przypływ uczucia! — uśmiechnął się śpiewak, był bowiem tegoż dnia rano z wizytą u artystki.
— Tyle, tyle, miałabym do opowiedzenia — mówiła, rozważając, czy nie najlepiej będzie wszystko mu szczerze wyznać o Bartenjewie, prosząc o radę i pomoc.
— No... no... A to co znaczy? — urwał nagle, spojrzawszy na jej rękę. — Skąd ten pierścionek?
Wisnowska drgnęła. W pośpiechu, pisząc list, nie zdążyła ściągnąć z palca nieszczęsnej obrączki, którą ją tak pięknie przyozdobił huzar. Teraz, zaczerwieniona, zmieszana, odruchowo zacisnęła dłoń, kryjąc wstydliwie ozdobę.
— No... no... powtarzał coraz bardziej wzburzonym głosem Myszuga... doprawdy ciekawe... Może bliżej pokażesz ten klejnocik — usiłował pochwycić ją za rękę, którą mu wyrywała. — Sądzę, że mam prawo zapytać?
— Olku... ja... ja... sama... ci wytłomaczę... tylko chciej mnie zrozumieć i nie gniewaj się na mnie... poczęła swe wyznanie, plącząc się i płacząc. Opowiedziała o zatajonej dotychczas scenie w Wilanowie i o okolicznościach, w jakich zmuszona była przyjąć obrączkę.
Mimo jednak akcentów szczerości, bijących z jej głosu z niekłamanej rozpaczy artystki, spowiedź bynajmniej nie udobruchała śpiewaka. Chodził po pokoju zasępiony, jak gdyby miał coraz silniejsze wątpliwości.
— Bardzo mi to podejrzanie wygląda — oświadczył, przystając przed Wisnowską i patrząc jej uporczywie w oczy, — bardzo podejrzanie... Powiadasz, że nigdy nic was nie łączyło a drżysz przed Bartenjewem i ustępujesz mu we wszystkiem?... Wiecznie jakieś krętactwa, podwójna gra.
— Ach, uwierz, uwierz mi Olku! — błagała. — Żadnego niema z mej strony krętactwa ani podwójnej gry! Toć znalazłam się, doprawdy, wyłącznie przez lekkomyślność, w sytuacji więcej niż okropnej i dopóki jakieś wyjście się nie znajdzie, pozornie na narzeczeństwo z oficerem zgadzać się muszę!
— Hm! Coraz lepiej! Doprawdy nie rozumiem!
— Wszak skoro Bartenjew życia się pozbawi a jestem przekonaną, iż przy najmniejszym oporze spełni groźbę — wybuchnie niebywały skandal. Przecież to rosjanin, sam najlepiej wiesz, oni są dziś u nas panami życia i śmierci! Ma potężną rodzinę, ojciec jest gubernatorem w Moskwie, siostra frejliną carskiego dworu! Przez zemstę zniszczą mnie, zgubią, złamią artystyczną karjerę, może osadzą w więzieniu... u nich wszystko możliwe!
— Et!
— Dziwnie zaiste, tę całą sprawę ujmujesz i zamiast mi dopomóc i poradzić, dąsasz się na mnie — mówiła spoglądając na zachmurzoną twarz Myszugi — nie sądziłam, że tak mało wiary masz we mnie! Zrozum, że częściowo i dla ciebie się poświęciłam!
— Dla mnie?
— On groził, że cię zabiję i nadal grozi! Jeśli dotychczas nie wyznałam wszystkiego ci szczerze, to przez obawę, aby pomiędzy wami nie doszło do krwawego starcia!
Ostatnie zdanie, miast uspokoić śpiewaka, podziałało, niby oliwa dolana do ognia, osiągając wręcz odmienny skutek.
— Obawiałaś się, aby pomiędzy nami nie doszło do starcia — wybuchnął gwałtownie Myszuga, pod wpływem nurtujących go uczuć gniewu i zazdrości. — Przynajmniej raz nie skłamałaś! Wierzę, że się lękałaś! Tylko nie wiadomo o kogo ci chodziło!
— Olku, co ty mówisz...
— Wiem, co mówię! Obawiałaś się, abym twemu adonisowi jakiej krzywdy nie wyrządził! O, bo ja się pana Bartenjewa nie przestraszę i nie przestraszę się jego pogróżek... a w razie czego potrafię dać należytą odprawę... Och, tak, teraz wszystko rozumiem, rozumiem... — powtarzał coraz namiętniej.
— Ależ... zastanów się...
— O jakaś ty podła, jaka przewrotna! — wołał z pasją — jakaś przewrotna! Powinszować można aktorskich zdolności... w życiu! Bartenjew był twoim kochankiem, dlatego kłamałaś i oszukiwałaś mnie na każdym kroku!
— Boże!
— Powtarzam, był twoim kochankiem! Dlatego przyjęłaś obrączkę! A ponieważ teraz nie wiesz, jak się wykręcić, mnie opowiadasz fantastyczne historyjki... godne, doprawdy, brukowej powieści! Niestety, tym razem źle trafiłaś, bo ja...
— Przestań...
Wisnowska jednym susem znalazła się przy Myszudze, patrząc nań wzrokiem pełnym oburzenia, chcąc przerwać potok niezasłużonych zarzutów. Ten, snać tylko oczekiwał na odruch sprzeciwu, bo pchnął ją tak gwałtownie, że zatoczyła się i padła na otomanę.
— Ty jeszcze śmiesz mi odpowiadać! — krzyknął — ty... zadusić cię, to mało... podniósł rękę, niby pragnąc wykonać swą groźbę.
Osunęła się przed nim na kolana.
— Zaduś, zaduś... jeśli chcesz — wyszeptała — zaduś... lecz uwierz temu, co powiem... Przysięgam...
— Nie przysięgaj fałszywie!
— Przysięgam! — powtórzyła, nie zważając na wykrzyknik Myszugi — przysięgam na co mam najświętszego, na życie matki, nasze wspólne szczęście, na sztukę... iż nigdy mnie z tym panem nic nie łączyło!... Teraz czyń ze mną co chcesz!
Śpiewak spojrzał badawczo na schyloną u jego stóp aktorkę.
— Bo ja wiem... mruknął sam do siebie, poczem po chwili głośno dodał. — Przysięgasz bardzo efektownie... ale, niestety, twym słowom i zaklęciom przestałem wierzyć. Chcesz mnie przekonać... daj dowód...
— Każdy, jaki zechcesz! — zawołała żywo, powstając.
— Zrzuć natychmiast tą ohydę! — wskazał na pierścionek — i połam w mojej obecności!
Wisnowska początkowo uczyniła ruch, jakby zamierzając bezzwłocznie wykonać pomienione żądanie. Zawahała się jednak i nie zdjęła obrączki.
— Wahasz się — naglił.
— Nie... ale...
— Nie chcesz?
— Nie... ale zrozum, brak pierścionka rozzłości Bartenjewa...
— Rozzłości Bartenjewa! — krzyknął w nowym porywie niepohamowanego gniewu — Ach! tak! Znakomicie! Więc skoro sama nie chcesz tego uczynić, ja cię wyręczę!
Porwał aktorkę za rękę, że aż syknęła z bólu, i ściągnąwszy jej z palca gwałtownie obrączkę, cisnął z siłą o podłogę poczem jął póty deptać, póki nie pękła na kawałki.
— Niech się teraz cieszy oficerek! — zawołał, wskazując na swe dzieło zniszczenia.
— Cóżeś ty zrobił, Olku! — jęknęła, przerażona, przewidując nowe przykrości.
— Zrobiłem, co powinienem był zrobić! Dobrzem zrobił, bo poznałem twoje prawdziwe uczucia i widzę, jak rozpaczasz z powodu utraty drogocennej miłosnej pamiątki! — oświadczył z ironją.
— Boże! — wymówiła śród łez, nie mając już nawet siły nadal się tłomaczyć ani przekonywać zazdrośnika.
— A teraz sobie zapamiętaj — rzekł kierując się do wyjścia — to, co ci powiem! Po raz ostatni, bo więcej na oczy mnie nie zobaczysz! Więc sobie zapamiętaj! Zadusić, nie zaduszę, boś niewarta nawet... żeby przyzwoity człowiek podniósł na ciebie rękę!
Wyszedł trzaskając drzwiami.


W CERKWI

— Bartenjew więc uważa mnie za swą narzeczoną... a Myszuga nie chciał słuchać żadnych tłomaczeń i po straszliwej scenie, odszedł, obrzuciwszy stekiem wyrzutów i słów obelżywych... kończyła smutne sprawozdanie Wisnowska, gdy nazajutrz, wskutek rozpaczliwego listu, odwiedziła ją przyjaciółka. — Doprawdy, tak zgnębiona jestem, iż myśli zebrać nie mogę...
— Uspokój się kochana Maniu, nie przejmuj się tem tak okropnie. Myszuga ochłonie, dobrze wszystko rozważy i powróci, aby cię przeprosić za swe postępowanie... Zrozumie, jak dalece działał niesprawiedliwie... pod wpływem uniesienia i gniewu...
— Nie wiem. Pisałam doń dwa listy. Pozostały bez odpowiedzi!
— Zapewnie dlatego nie dał odpowiedzi, że się wstydzi swego brutalnego zachowania. Oj, mężczyźni są już tacy, że skoro nam dokuczą, udają jeszcze obrażonych!
A gdy panna Julja ujrzała po tym aforyźmie cień uśmiechu na twarzy Wisnowskiej, pocieszała dalej:
— Olek jest gwałtowny, podejrzliwy, zazdrosny, ale w gruncie, złote to serce... Bądź dobrej myśli... powróci, powróci... a może nawet obecnie medytuje nad jakim sposobem, aby uwolnić cię od huzara...
— Ach, gdyby tak było, jak mówisz! — westchnęła.
Może udałoby się przyjaciółce całkowicie pokrzepić na duchu aktorkę, gdyby nagle nie ozwał się dzwonek u wejściowych drzwi.
— Masz! — zawołała z przestrachem. — Nieszczęście moje idzie, Bartenjew idzie! Nowe przejście mnie czeka, gdy zobaczy, iż połamała się obrączka...
— Co mu powiesz?
— Nie wiem, doprawdy nie wiem! Czuję, iż za chwilę oszaleję! — skarżyła się, trąc bezradnie czoło. — Toć ja tych wszystkich awantur nie przeniosę!... Tylko nie opuszczaj mnie, Julo, prosiła, on przy tobie będzie się krępował... jeśli pozostanę sama... na śmierć mnie zadręczy.
Istotnie, po chwili wszedł kornet z olbrzymim bukietem w ręku i po uprzejmem przywitaniu się z paniami, doręczywszy kwiaty Wisnowskiej, oświadczył, zwracając się w stronę panny Kruziewicz.
— Wie pani, jakie mnie spotkało wielkie szczęście! Panna Marja zgodziła się zostać moją żoną!
— Słyszałam o tym doniosłym fakcie! — uśmiechnęła się panna Julja.
— Wczoraj z radości mało nie oszalałem! Cały pułk napoiłem, choć nikt nie wiedział o co chodzi, bo musimy nasze zaręczyny jakiś czas trzymać w tajemnicy ze względu na moją rodzinę. Z panią tak swobodnie rozmawiam, bo wiem, że moja narzeczona niema przed nią sekretów! Ale pozatem nikomu ani słowa! Sam o dyskrecję proszę!
— Rozumiem najzupełniej! — potwierdziła myśląc, iż choć to jest szczęście w nieszczęściu, że Bartenjew nie może rozgłaszać wiadomości.
— Stawiłem się tedy, aby zaproponować przejażdżkę po Łazienkach. Wiem, że panna Marja lubi spacery i chciałem jej zrobić przyjemność! Ale — dodał nagle, spojrzawszy na dłoń artystki — co się stało z pierścionkiem?
— Zły omen, panie Aleksandrze — odparła spokojnie — upadł mi wczoraj na podłogę i pękł! Snać losy nie chcą naszej miłości!
— Hm! Nie bądźmy przesądni! roześmiał się huzar, nie dając poznać po sobie, jaką przykrość sprawiła mu nieoczekiwana wiadomość. — Kupimy inną! Twarda musiała być podłoga! — rzekł po chwili, spoglądając na kawałki pierścionka, które mu pokazywała Wisnowska i kiwając głową dwuznacznie.
— Więc jedziemy do Łazienek? — przerwała niebezpieczną rozmowę Wisnowska — Jula! Jedziesz z nami oczywiście!
— Z miłą chęcią! — odparła, widząc jak rozpaczliwe znaki daje jej przyjaciółka.
Panie włożyły kapelusze i narzutki i po chwili cała trójka mknęła w powozie w stronę Belwederu. Aktorka udawała humor, nie chcąc być nagabywaną raz jeszcze o obrączki i od czasu do czasu śmiała się sztucznie, udając śmiech przez łzy. Również Bartenjew nie chmurzył się i był pozornie w jaknajlepszem usposobieniu. Objechano parokrotnie Łazienki a kornet skierowawszy pojazd w stronę, gdzie mieścił się pałacyk, przeznaczony na oficerskie mieszkania, wskazywał okna swej siedziby, informował o zwyczajach pułkowych, huzarskich kawałach i wybrykach kolegów. Poczem zaproponował ze względu na wczesną porę, przejażdżkę na miasto, również łaskawie zaakceptowaną przez panie. Pojechano tedy w stronę Czerniakowa i zawrócono dopiero, gdy jęło się zmierzchać.
— Wszystko dziś paniom pokazałem — mówił kornet, gdy w drodze powrotnej znów przejeżdżali koło koszar — chyba za wyjątkiem naszej cerkiewki pułkowej! A szkoda, ciekawa!
— Nigdy nie byłam w cerkwi! — wyrwało się Wisnowskiej. — Jak tam wygląda?
— Bardzo łatwo się przekonać!
Zatrzymał powóz przed otwartym kościołkiem, w którym migało słabe światełko.
— Wysiadamy?
— Ja chętnie! — zawołała aktorka, lubiąca nowe wrażenia. A ty Julo, zostajesz?
— Zaczekam! Nie nęci mnie cerkiew!
Oficer wraz z artystką weszli do świątyni. Panujący wewnątrz świątyni chłód, półmrok i grobowa cisza tworzyły nastrój bardzo posępny. Światełko wiszącej przed obrazem lampki rzucało mgliste promienie na wewnętrzne kolumny i stojący pośrodku katafalk.
— Chodźmy stąd! — rzekła Wisnowska, przejęta dziwnym jakimś lękiem, lecz Bartenjew ująwszy ją dość silnie pod rękę, poprowadził na środek cerkwi i szybkim ruchem podniósłszy całun do góry, ukazał jej leżące tam zwłoki zmarłego, brodatego mężczyzny z nawpół przywartemi powiekami.
— Patrz! — rzekł — i ja tak będę wyglądał po śmierci...
Dreszcz przerażenia wstrząsnął artystką i nie mogąc zapanować nad sobą, z krzykiem niemal wyrwała się z rąk jego i wybiegła do oczekującej na dworze kuzynki.
— Poco, poco on to zrobił? — mówiła, wskazując na Bartenjewa, który podążał wślad za nią. — Wyobraź sobie... tam stoi katafalk a na nim leży trup, takiego strasznego, brodatego mężczyzny... Brr... to okropne...
W rzeczy samej, w kapliczce, znajdowały się zwłoki zmarłego wachmistrza grodzieńskich huzarów, o czem Bartenjew wiedział doskonale. Również Bartenjew doskonale wiedział, w jakim tam celu zaprowadził Wisnowską. Na zarzuty jednak czynione przez panie, wolał nieodpowiadać.

Nazajutrz miał się odbyć pogrzeb wachmistrza. Między grupką oficerów, odprowadzających zwłoki na miejsce ostatniego spoczynku, znalazł się nieoczekiwanie dla wszystkich Bartenjew.
— Isz, jaki dobry! — szeptali wskazując sobie korneta ze ździwieniem żołnierze — wachmistrz nie z jego roty był a on za karawanem idzie!
Kondukt posuwał się powoli, nagle znalazłszy się na rogu Zgody, w pobliżu Złotej, z powodu zagrodzenia ulicy przystanął. W tym momencie zbliżył się kornet szybko do prowadzącego kondukt podoficera.
— Skręcić w Złotą! — szepnął.
— W Złotą? — ździwił się feldwebel — nie po drodze będzie wasze błagorodie!...
— Macie tu dziesięć rubli! — wsunął w rękę banknot — i niech będzie po drodze! Tylko natychmiast grać marsza pogrzebowego!
— Słuszajuś! — ochoczo oświadczył feldwebel, myśląc, że kornet musi być tęgo cięty od rana i różne fantazje go się trzymają. Rozległy się tony ponurej muzyki, orszak pogrzebowy skręcił w ulicę Złotą. Na dźwięk orkiestry jęły się tu i owdzie wychylać twarze z okien, wysuwać postacie na balkony, między innemi zaciekawiona wyjrzała Wisnowska.
Ujrzawszy Bartenjewa i domyślając się, iż jest to pogrzeb tego samego człowieka, którego wczoraj widziała na marach, zbladła i cofnęła się do wnętrza.
— Co to miało wszystko znaczyć? — zapytała, kiedy kornet przybył po południu, jak zwykle, w odwiedziny.
— Nic! — odparł powoli. — Pragnąłem, aby pani zobaczyła jak wygląda pogrzeb, kiedy przeciąga pod jej oknami! Mój będzie podobny i tegoż zagrają mi marsza! Może to panią pozbawi chęci — dodał, widząc, iż wywarł na artystce pożądane wrażenie — łamania obrączek zaręczynowych na przyszłość!


POD TERROREM...

Odtąd zaczęła się gehenna Wisnowskiej. Trawiona obawą skandalu i zemsty ze strony rodziny Bartenjewa, o potędze której, dzięki przesadnym informacjom korneta, miała wygórowane pojęcie, żyła dosłownie z dnia na dzień, nie mogąc powziąć żadnej decyzji, ani nie wiedząc skąd przyjdzie wybawienie. Myszuga nie dawał znaku życia, a w jego mieszkaniu służba oświadczała, iż wyjechał z Warszawy na nieokreślony przeciąg czasu... Znalazła się więc aktorka sama, bezradna i zgnębiona całkowicie.
Ucieczki przed Bartenjewem szukała w teatrze, przesiadując tam nawet bez potrzeby godzinami. Miano wystawić „Żywy Posąg“. Przychodziła na próby bardzo rozdrażniona a czasem nawet wybuchała płaczem, co koledzy przypisywali pracy nad rolą i samej roli, która była trudną, wymagała wielkiego wysiłku a w której Wisnowska nie chciała stanąć niżej, niźli w „Lenie“.
— Co się z panią dzieje? — zapytywał czasem reżyser Jan Tatarkiewicz — pani zawsze taka żywa, wesoła, nagle zmieniła się nie do poznania!
— Nie pytaj pan lepiej, kochany panie Janie! — mówiła ze łzami artystka i szła szybko w jaki kąt kulis, pragnąc ukryć swój smutek.
— Oj te kobiety, kobiety — mruczał reżyser, nic nie rozumiejąc z dziwnego zachowania — świat przed Wisnowską stoi otworem, wielka sława ją czeka a ona się zamartwia...
Z chwilą opuszczenia kulis, zaczynała się jej katorga, jej piekło. Kornet czatował wszędzie, starał się być towarzyszem nieodstępnym, niemal na chwilę, po za teatrem, nie była wolną od obecności oficera. Lecz, po porzuceniu Wisnowskiej przez Myszugę, zrodziła się w artystce jakaś dziwna apatja. Niby wiotka trzcinka rzucana wartkim prądem z fali na falę, biernie znosiła swą niedolę, ustępując niemal we wszystkiem Bartenjewowi. Ten, sterroryzowawszy swą ofiarę najzupełniej, chodził teraz dumny i zadowolony, znosząc wciąż aktorce kwiaty i prezenty.
Ofiarował Wisnowskiej i skórę z białego niedźwiedzia i mandolinę, i pierścionek z brylantem wraz z napisem francuskim „Na zawsze!“ Pierścień ten zmuszona była przyjąć wzamian za połamaną obrączkę, lecz gdy następnie przyniósł złoty medaljon, motywując tem podarek, iż podobna ozdoba jest jej niezbędnie potrzebna do roli w „Żywym Posągu“ — odmówiła kategorycznie zaznaczając, iż nadal nic przyjmować nie będzie, co wywołało niezadowolenie i jawną złość korneta.
Oficer wogóle przestał się krępować z „narzeczoną“. O ile przedtem, czy to chcąc się popisać przed Wisnowską swą salonową ogładą, czy powodowany obawą utracenia jej, starał się zachowywać delikatnie i grzecznie — o tyle teraz, gdy poczuł, iż trzyma ją mocno i jest mu ona posłuszną — wszystkie najgorsze, najbrutalniejsze cechy charakteru wychodziły na jaw.
Nie był już tym układnym i miłym chłopczykiem ze łzami, żebrzącym o słowo litości, okazywał się takim, jakim był w istocie nieokiełznanym, gwałtownym despotą.
— W każdym calu z Bartenjewa azjata wyłazi! — myślała z obrzydzeniem — toć ta cała jego kultura, to tylko polor zewnętrzny!
Pozatem powrócił huzar do najstraszliwszego swego nałogu, pijaństwa. Czy rozumiejąc, że trzyma Wisnowską li tylko terrorem, czy też nie mogąc zapanować nad staremi przyzwyczajeniami, pił od rana do wieczora, nie wiadomo z radości czy smutku.
Wisnowska doskonale czuła, jaką krzywdę wyrządza jej stałe przebywanie w towarzystwie oficera, to też wspólne wycieczki starała się ograniczyć do zamiejskich spacerów, stale zabierając z sobą którą z przyjaciółek lub jakiego znajomego, o którego Bartenjew mniej, niźli o innych, był zazdrosny. Ekskursje podobne na żądanie oficera, zwykle kończyły się gabinetem restauracyjnym, wspólnie spożywaną kolacją gdzieś poza miastem, przyczem kornet upijał się do nieprzytomności. Szczęście, jeśli znajdowali się świadkowie, lecz jeśli świadków nie było, a znalazł się przypadkiem na cztery oczy z Wisnowską, znów poczynały się sceny i awantury. Pijany, albo bił głową o stół i rozpaczał, że rodzice nie zgadzają się na ich związek, co opóźnia ostateczne połączenie się z aktorką, albo rzucał pod jej adresem pogróżki, gdyby ośmieliła się mu stać niewierną, albo wreszcie proponował jej wspólne samobójstwo, o ile z jakichkolwiek przyczyn nie mogłoby ostatecznie dojść do skutku małżeństwo.
— Teraz coś innego postanowiłem — oświadczał — jeśli rozbiją nasze nadzieje, ja umrę, lecz ty musisz umrzeć wraz ze mną!
— Pragnie pan mnie zastrzelić? — zapytywała, nie wiedząc czy poważnie mówi czy pijany bredzi.
— Tak!
— I rękaby panu nie drgnęła?
— Nie! — śmiał się zadowolony z osiągniętego efektu, widząc przestrach na twarzy aktorki.
Co miały oznaczać te pogróżki dobrze nie rozumiała sama. Czy myślał w ten sposób naprawdę, czy tylko chciał ostatecznie nastraszyć — pozostawało zagadką.
Ale życie stawało się nie do zniesienia.

Wreszcie odbyła się premjera „Żywego Posągu“. Mimo wszelkie przykrości i zmartwienia w życiu prywatnem, Wisnowska swą rolę odegrała świetnie. Ale jakie było jej zdumienie, gdy spostrzegła, że nietylko publiczność przyjmuje ją inaczej, niż zwykle, daleko więcej ozięble, ale i krytyki są dość chłodne. Nie ganiono jej nigdzie wprost, przeciwnie, podnoszono zalety talentu, lecz tendencja była jakaś wroga, brak było cieplejszego tonu lub serdeczniejszego słowa zachęty.
— Cóż to znaczy? — pomyślała zaniepokojona.
W parę dni później przyłapała za kulisami redaktora Fryzego i zagadnęła prosto z mostu:
— Powiedz mi prawdę, wujaszku, co się stało, że krytyka zmieniła do mnie swój stosunek?
— Chce pani koniecznie wiedzieć, panno Marjo? A nie będzie przykro?
— Nie... nie... Radabym, abyś wujaszku wyjaśnił tę zagadkę! Sądzę, nie gram gorzej, niż w „Lenie“?
— Grasz świetnie! Nie o to chodzi! Wchodzą w grę względy patryjotyczne! Artystka, szczególniej dramatyczna, ta co stoi na straży polskiej placówki, jeśli stale przebywa w towarzystwie przedstawiciela naszych wrogów... na poparcie warszawskiej prasy liczyć nie może!
— Mówisz o Bartenjewie!
— A o kim innym miałbym mówić!
— Słuchaj wujaszku! — zawołała niemal ze łzami. — Jestem taka nieszczęśliwa, przyczepił się do mnie, pozbyć go się nie mogę, grozi, że siebie albo mnie zabiję!
— Et, strachy na lachy!
— Ależ zapewniam cię wujaszku, to nie są żarty!
— Wiesz co, ciociu! — oświadczył redaktor, niezbyt poważnie biorąc zapewnienia artystki — postaraj się, żeby ciebie albo siebie zabił popołudniu, tak, aby „Kurjer Poranny“ pierwszy wydrukował tę wieść!
— Ach... wiecznie żarty...
— Jeśli mówimy serjo, radzę natychmiast przerwać znajomość!

Z opuszczoną głową szła Wisnowska z teatru. Czuła, jak wstrząsa nią poryw gniewu i rozpaczy; ze zdwojoną nienawiścią myślała o Bartenjewie. Czyż nie złamał jej życia ten człowiek, czyż nie pozbawił wszystkiego, co miała najdroższego na świecie? Przez niego odszedł Myszuga, przez niego traci swe pierwszorzędne stanowisko na scenie, teraz poczynają ją traktować chłodno, co będzie dalej, za jakiś czas, jeśli mimo ostrzeżeń, nie uwolni się od huzara? Nie, nie, trzeba coś natychmiast postanowić, wyrwać się z tych kajdan, wyrwać się, albo... zginie... zginie... Precz z tą apatją, precz z tym przebrzydłym strachem, w którym żyje od szeregu tygodni... Ona taka energiczna, musi się zdecydować...
Pochłonięta myślami nie spostrzegła, gdy znalazła się na Marszałkowskiej, w pobliżu Złotej. Rozejrzała się dokoła budząc z zadumy i nagle drgnęła. Przebiegł ją, niby tok elektryczny. Przed nią o parę kroków, szedł w szarym garniturze mężczyzna, szedł w kierunku jej domu, również zamyślony, nie zważając na ruch uliczny.
Paru susami znalazła się tuż przy nim.
— Olku! — szepnęła cicho, dotykając jego ramienia. — Olku, znalazłam cię!
Myszuga — on to był bowiem — odwrócił się gwałtownie, zmieszany niespodziewanem spotkaniem a na jego twarzy odbiły się uczucia ździwienia i radości.
— Olku! — mówiła — czyż doprawdy więcej mnie nie chcesz znać?
— Maniu! — odparł silnie wzruszony — Oszalałem... Byłem zazdrosny... Przysięgałem sobie, iż nie ujrzę cię więcej... Uciekłem na wieś... Później przyszło zastanowienie i opamiętanie... Jeśli powróciłem, to tylko, aby ci wyznać, jak mi jest przykro, że w podobny sposób mogłem się znęcać nad tobą! Czy potrafisz mi wybaczyć?
— Dawno, dawno przebaczyłam... i zapomniałam... Ale nie stójmy na ulicy! Chodź do mnie, mam tyle do opowiedzenia!
A gdy znaleźli się w zacisznym japońskim buduarku artystki, Wisnowska jęła mówić o swem okropnem życiu w ostatnich czasach, od chwili rozstania z Myszugą.
— Ten łotr — wołała z gniewem, wspominając o Bartenjewie, już mnie zniszczył, zmarnował! Wiesz, czemu publiczność i krytyka tak mnie chłodno teraz przyjmują? To bojkot za znajomość z rosyjskim oficerem!
— Domyślałem się tego!
— Olku! Radź, ratuj. Toć o nasze wspólne szczęście chodzi!
Potarł ręką czoło i począł powoli:
— Szedłem do ciebie z pewnym projektem... Z własnej czy nie z własnej winy, nie chcę ci czynić wymówek, znalazłaś się w matni... Bartenjew dobrowolnie się od ciebie nie odczepi... Pozostaje tylko... wyjazd zagranicę!
— Dawno o tem myślałam — potwierdziła Wisnowska — i jeśli nie wszczęłam odpowiednich kroków, to jedynie... że miałam nadzieję, iż ty do mnie tu powrócisz!
— Musimy wyjechać! Teraz, gdy kończysz lada dzień występy i nikt nie ma prawa zatrzymać cię na zasadzie kontraktu... musisz, po cichu, aby huzar się nie dowiedział, wystarać o urlop i paszport...
— Tak, tak, świetnie, znakomicie! — zawołała, klaszcząc w dłonie. — Wyjedziemy na rok. Wyjazdu zagranicę nikt zabronić mi nie może, ani odmówić zagranicznego paszportu! Mam odłożonych trochę swoich pieniędzy — Wisnowska bowiem zarabiając do czterech tysięcy rubli rocznie, była bardzo oszczędną i miała zebrany niewielki kapitalik — na jakiś czas wystarczy. Olku! Odżyłam!
— Jest jedno tylko niebezpieczeństwo — zauważył. — Bartenjew za nami pojedzie!
— Nie puszczą go z pułku, pozatem niema pieniędzy. Po uszy siedzi w długach! — odparła ze śmiechem.
— A gdyby nawet pojechał — mruknął groźnie śpiewak — to za kordonem, potrafię dać sobie z nim radę! Tam mu nie pomogą ani rosyjscy gubernatorzy, ani frejliny cesarskiego dworu!


∗                    ∗

Jenerał Palicyn, prezes Teatrów Rządowych, przyjął aktorkę niezwykle serdecznie. Zawsze był dla niej bardzo uprzejmy, ceniąc jej talent wielce, dziś jednak zaznaczał swą uprzejmość specjalnie.
— Hm... — oświadczył, posłyszawszy o prośbie. — Mówił mi już reżyser Tatarkiewicz, że pani chora, zdenerwowana, potrzebny odpoczynek... Rozumiem, musi pani pojechać na urlop. Rola w „Żywym Posągu“ jest wyjątkowo męcząca... Cóż... Wcześniej nie da to się zrobić, jak za miesiąc... Gra pani jeszcze w sztuce Zalewskiego „Oj mężczyźni, mężczyźni“... próby rozpoczęte...
— Za miesiąc dopiero ekscelencjo! — jęknęła Wisnowska, sądząc, że prędzej uda jej się uwolnić i myśląc z przerażeniem, że jeszcze miesiąc będzie musiała znosić Bartenjewa — dopiero od pierwszego lipca! Nie wiem, czy tyle czasu wytrzymam! Jestem naprawdę wyczerpana, osłabiona...
— Nic nie poradzę! Zerwałoby się spektakle i publiczność mogłaby się awanturować!
— No... tak... potwierdziła bez przekonania.
— Potem zaraz wyjedzie pani... najlepiej do Zakopanego — pragnął pocieszyć generał — oczywiście nie na długo, zatęsknilibyśmy się bez naszej gwiazdy!
— Kiedy... ja... Ja o co innego przyszłam prosić! Nie wystarczają mi tutejsze warunki, pożądam sławy na szerokim świecie! Chciałabym występować na zagranicznych scenach! Dlatego pragnęłabym się zwolnić conajmniej na jeden rok! — zakończyła z pewną obawą, przewidując, iż Palicyn będzie robił trudności.
— Hm... i o tem słyszałem! Nawet pochwalam projekt! — odparł zupełnie nieoczekiwanie — Zamierza pani wyjechać do Anglji i Ameryki? Może mógłbym być pomocny mojemi znajomościami?
— Pan jenerał by zechciał? — ździwiła się niespodziewanym zaofiarowaniem usług.
— Czego jabym dla mademoiselle Marie nie zrobił! — obrzucił ognistem spojrzeniem niby dwudziestoletni młodzik, wdzięczną postać aktorki. Pomyślę... Oczywiście są to sprawy dalsze. Jeśli pani pozwoli, w tych dniach, sam do niej zajdę i wiadomości przyniosę...
— Ależ to prawdziwy zaszczyt dla mnie ekscelencjo! — odparła, na pożegnanie badając w duchu, czemu przypisać niezwykle serdeczne zachowanie rosjanina. Zakochał się chyba — pomyślała — et, za stary już aby bawił się w amory.


PRÓBA...

— Wszystko więc układa się znośnie! — informowała dnia następnego Wisnowska swą przyjaciółkę. — Widzę, że Palicyn jest mi przychylny i do wyjazdu dopomoże. Zagranicą spotkamy się z Olkiem, jego rozwód posuwa się naprzód!..
— A cóż ten twój Bartenjew? — zagadnęła panna Julja.
— Jeszcze miesiąc znosić go muszę! Boże! Mało z nim nie oszaleję! Cóż to za nuda i piła chodząca! W kółko plecie: „kochasz nie kochasz, bo się zastrzelę!“ Och...
— Słuchaj Maniu! Wiesz, do jakiego, po dłuższej rozwadze, doszłam przekonania...
— No?...
— Że ten cały Bartenjew tylko cię szantażuje samobójstwem! Kto tyle opowiada, napewno sobie życia nie odbierze!
— Ależ przy mnie zamierzał to zrobić, wyrwałam mu rewolwer z ręki!
— Właśnie dlatego! Chciał się przekonać, jakie to wywrze na tobie wrażenie i zagrał komedję! Przekonał się, że istotnie nieco winną względem niego się czujesz i poświęcisz wszystko byle tylko mu się krzywda nie stała! Później się dobrze zorjentował, bo nie jest wcale głupi, że sama śmierci się ogromnie lękasz, a jednocześnie drżysz o Myszugę... i począł straszyć, że ciebie lub jego postrzeli...
— Czyżbyś miała rację? E, to niemożliwe!
— Wierz mi, iż tak jest! A ta zainscenizowana historja z cerkwią i z pogrzebem wachmistrza? Wszystko zmierza do jednego celu!
— Ale...
— Powtarzam, całe postępowanie pana Bartenjewa jest najzwyklejszym szantażem i nie daj się szantażować... Jeśli jeszcze masz wątpliwości, zrób próbę!
— Chętnie, jaką?
— Nieskończoną ilość razy proponował, abyście odebrali sobie życie wspólnie! Tak? — a gdy aktorka potwierdziła skinieniem głowy, panna Julja wykładała dalej — Sama wywołaj podobną rozmowę i gdy znów pocznie o samobójstwie — zgódź się!
— Ja mam się zabić dla jego przyjemności? — zawołała przerażona Wisnowska — ani mi się śni!
— Ależ nie o to chodzi! — zaśmiała się przyjaciółka — wcale twojej śmierci nie pragnę! Zrozum! Zgodzisz się pozornie! Musisz mieć w domu jakiś nieszkodliwy, ale srodze wyglądający płyn, najlepiej w butelce z trupią główką... Gdy zacznie straszyć, wlej to najspokojniej do swojej i jego szklanki i patrz, czy wypije... Gdyby zechciał wypić, tej ewentualności nie przewiduję, porwiesz oczywiście truciznę i ciśniesz w kąt, aby się nie poznał na podstępie... i odegrasz wielką scenę powrotu do życia... Ręczę jednak, że nie wypije... i sama się przekonasz, że śmiać się możesz z jego pogróżek...
— Masz rację! — zawołała Wisnowska, której zabłysły oczy — dziś jeszcze tak uczynię!...

∗                    ∗

Tegoż wieczoru Bartenjew miał być na kolacji u aktorki. Gdy przybył, przywitała go czulej niż zwykle a w czasie wieczerzy miała tak strapioną i melancholijną minę, że kornet nie omieszkał z niepokojem zagadnąć:
— Co się pani stało, panno Marjo, jest pani dziwnie zmieniona?
— Och! — syknęła boleśnie, robiąc tragiczny wyraz twarzy — Och! Nasze życie to męka!
— Męka! — powtórzył, dostrajając się do jej tonu.
— Aha! Wstęp dobry! — pomyślała z tryumfem, — nie darmo jestem aktorką, potrafię zagrać i nie na scenie. — Oczywiście męka! — podkreśliła raz jeszcze. — Tak się mordować, bez żadnej przed sobą przyszłości!
— Jakto bez przyszłości?
— Rzecz prosta! Pańscy rodzice nigdy na ślub się nie zgodzą, gdy się o wszystkiem dowiedzą mogą cofnąć zasiłki, będzie pan musiał z pułku ustąpić... Mnie, zdaje się, zmuszą do zaprzestania występów — kłamała w dalszym ciągu.
— Jakto, nie rozumiem? Pani ustępuje ze sceny?
— Tem się skończy! Bojkotuje mnie prasa, że jako polka podtrzymuję znajomość z rosyjskim oficerem!
Twarz huzara zasępiała się coraz bardziej. Machinalnie bawił się kielichem, bezmyślnie patrząc w złocisty trunek.
— Cóż mamy robić? — po chwili zapytał.
— Albo się rozstać...
— Nigdy! — zawołał gwałtownie.
Zaległo milczenie. Bartenjew wciąż patrzył w kielich, niby zahypnotyzowany barwą wina.
— Ciekawam, co dalej nastąpi, och, jakam ciekawa! myślała a drgał w niej każdy nerw — ciekawam, co on teraz powie?
Kornet podniósł głowę, obrzucił ją długiem badawczem spojrzeniem i jakby coś ważąc, począł powoli:
— Jeśli tak jest jak pani mówi... nie pozostaje nam istotnie najmniejsza nadzieja na lepsze jutro... ale... ja sobie życia bez pani nie wyobrażam... Gdyby pani się zgodziła na to, co zamierzałem oddawna...
— Na naszą wspólną śmierć? — cicho rzuciła, czując, iż najwyższy moment gry się zbliża.
— Tak! — rzekł twardo.
— Skoro dziś pan to proponuje — starała się zrezygnowanym wyrazem twarzy pokryć wewnętrzne wzburzenie, widząc jak huzar śledzi w napięciu jej najlżejszy odruch — odpowiem... iż... się zgadzam...
— Pani się zgadza? — zawołał głosem, który wyrażał ni to radość ni to zadziwienie.
— Zgadzam się! — potwierdziła. — Dawniej wahałam się! Lękałam się śmierci! Teraz widzę, mniej straszna ona, niźli życie, które jest jedną udręką...
Kornet, jakby pod wpływem ostatnich słów, ujął głowę w dłonie i długo począł nad czemś medytować.
— Zdaje się, że pomyliła się Jula, nie grał komedji! — przemknęło jej przez myśl — Ha! trudno. Brnijmy do końca! Podczas, gdy oficer milczał, mówiła dalej:
— O naszem wspólnem samobójstwie myślę już od paru dni a nawet przygotowałam truciznę...
— Pani przygotowała truciznę? — ocknął się niby ze snu.
Skinęła głową. Podeszła do małego stoliczka, znajdującego się przy oknie i z szufladki wyjęła buteleczkę z etykietą. Na niej widniała trupia czaszka, spoczywająca na skrzyżowanych piszczelach. Ongiś zawierała opjum, obecnie była napełniona czystą, na kolor ceglasty, zabarwioną wodą.
— Więc? — zapytała — niosąc złowróżbną flaszkę — umieramy razem?
— Tak! — potwierdził huzar.
— Boże, Boże! — pomyślała z rozpaczą — na nic cała gra, on nigdy nie żartował!
Napełniła dwa duże kielichy szampanem, poczem dolawszy do nich rzekomą truciznę, że wino nabrało koloru czerwieni, ustawiła rzędem.
— Skoro zdecydowaliśmy się, nie mamy co zwlekać! — oświadczyła w duchu postanawiając, iż jeśli kornet ujmie swój do ręki, ona mu go natychmiast wytrąci — ten jest pański... — wskazała — a ten... mój... Pijmy!
Niosła trunek do ust, patrząc, co dalej się stanie. Lecz ku wielkiemu jej ździwieniu, Bartenjew bynajmniej się nie kwapił spełnić żądanie. Widać było, iż pragnie coś powiedzieć, pragnie odwlec decydujący moment.
— Waha się!... czyżby...
Kornet nagle szybko ujął kielich, lecz równie szybko postawił z powrotem. Potrząsnął przytem głową, patrząc na Wisnowską bezradnie.
— Boi się! — o mało nie krzyknęła z radości — Boi się! Zwyciężyłam! Miała rację Jula!... Czekam... — nagliła głośno.
Bartenjew siedział bez ruchu, nie odpowiadając ani słówkiem.
— Jaka ja byłam głupia, jaka głupia — tryumfowała — ale co za świetny z niego aktor... nie gorszy odemnie... załamał się dopiero w ostatniej chwili... No... pobawmy się do końca...
— Boisz się — mówiła teraz ponuro, po raz pierwszy używając poufalszego zwrotu. Tchórz... tchórz... rzuciła mu w twarz obelgę, dając upust długo tłumionej nienawiści. — Patrz, ja kobieta, pierwsza piję! — W tym momencie zreflektowała się jednak, iż zagalopowała zbytnio i, że sytuacja zasadniczo zmienić się może, jeśli Bartenjew pozwoli wypić trunek.
Lecz obliczenia nie zawiodły.
— Nie, ja tego nie chcę! — wyrywając kielich gwałtownie i rzucając go na podłogę.
— Monsieur Bartenjew! — rzekła, po chwili, spozierając nań ironicznie — Tragedja przerodziła się w komedję! Sądzę, iż nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia!


WOLNA

Zgodnie z obietnicą, w parę dni później, odwiedził aktorkę w jej mieszkaniu jenerał Palicyn.
— Sądzę będzie pani ze mnie zadowoloną — mówił — zrobiłem co mogłem! Jest tu w Warszawie, inżynier Lindley, mój wielki przyjaciel, uprosiłem go, aby ułatwił występy w Londynie. On ma tam krewnych, znajomych i duże wpływy... zgodził się chętnie! Przedstawię go pani lada dzień i po powrocie z urlopu... urządzimy wyjazd do Anglii...
— Ależ czem się wywdzięczę, ekscelencji? — mówiła uradowana i zdumiona niezwykłą uczynnością jenerała — toć opiekuje się pan mną, niby rodzoną córką!
— Hm, córką! — mruknął, skrzywiwszy się nieco — Zawsze rad jestem okazać pomoc! Szkoda, że pani tak do mnie późno się zwróciła, może usunąłbym wiele niepotrzebnych przykrości...
— Ekscelencja wie? — wyrwało się coraz więcej zdumionej artystce.
— Wiem panno Marjo! — oświadczył serdecznie — że poświęcała się pani dla kogoś, co nie wart był poświęcenia... i straszył. Mogę jeszcze dodać, że obawiam się, iż ten człowiek nie da tak łatwo za wygraną, bo jest zawzięty i uparty... może robić skandale...
Aczkolwiek nazwisko Bartenjewa nie padło ani razu w czasie rozmowy, łatwo pojęła Wisnowska, kogo ma na myśli jenerał.
— Jaka na to rada? — zapytała, konstatując, iż ogarnia ją nowa fala niepokoju.
— Rada byłaby jedna — odparł — wyjść za mnie za mąż! Dawno o tem myślałem!
— Z deszczu pod rynnę! — mało nie wyrwał się szczery okrzyk aktorki, oszołomionej niespodziewaną propozycją małżeńską — z deszczu pod rynnę! Czego się temu staremu dziadowi zachciało! Odmówię wręcz... będzie się mścił... urlopu nie da, zabroni wyjazdu...
— Wielki to dla mnie zaszczyt, odrzekła po chwili milczenia, usłyszeć z ust pana jenerała podobne wyznanie. Wielki zaszczyt, ale... spadło na mnie tak nagle, iż skupić myśli nie mogę... Muszę się zastanowić...
— Zupełnie rozumiem, odparł prezes, powstając z miejsca. Proszę sobie całą rzecz bliżej rozważyć! Sądzę jednak, że nasz związek byłby połączony z zobopólną korzyścią i że... nie spotka mnie odmowa... zakończył, patrząc czule w oczy Wisnowskiej.


∗                    ∗

Albo całą grę wygram, albo przegram z kretesem, myślała, chodząc w podnieceniu po japońskim saloniku, nie, przegrać w żaden sposób nie mogę. Palicyn nie jest młodzikiem i nigdy na podobne awantury co Bartenjew, sobie nie pozwoli. Trudno, niema rady, będę go łudziła przez miesiąc... póki nie wyjadę... A z tego wszystkiego jeden pożytek, że pozbędę się teraz na amen korneta. Z jenerałem musi się liczyć! Wiem, po ostatniej próbie, iż mnie ani sobie krzywdy nie zrobi, ale gotów na złość kiedy sprowokować Myszugę lub wywoła skandal w teatrze. Trzeba mu powiedzieć, że stara się o mnie Palicyn. Nie będzie wtedy szukał zwady z Olkiem i odemnie się odczepi!...
— Proszę pani, pan Bartenjew niby deux ex mahina, rozległ się głos Tosi, kazał oddać karteczkę i czeka...
„Błagam, aby mnie przyjąć natychmiast. Sprawa niecierpiąca zwłoki“ — brzmiał bilet napisany po francusku, w którym tyleż było błędów ortograficznych, ile wyrazów. — I taki nieuk chciał być moim mężem, uśmiechnęła się sarkastycznie Wisnowska, rzucając służącej głośno rozkaz „Proś!“
— Sama pragnęłam się z panem rozmówić — powitała gościa, gdy ten z miną ponurą stanął przed jej obliczem, pomówić, aby ostatecznie wyjaśnić nasz wzajemny stosunek. Dalsze uganianie się za mną uważam za niemożliwe.
— Czemu? — przerwał szybko oficer — czy dlatego, że nie zgodziłem się wówczas na naszą wspólną śmierć? Zbyt panią kocham, aby zezwolić!
— Bynajmniej! — nie pozwoliła huzarowi dokończyć zdania — lecz od czasu ostatniego naszego widzenia zaszły doniosłe wypadki...
— Jakie? — zagadnął niespokojnie.
— Jenerał Palicyn oświadczył się o moją rękę!...
Bartenjew skurczył się, jak gdyby otrzymał silny cios. Jego gładko wygolona brzydka twarz zdradzała liczne miotające nim uczucia.
— Palicyn? — powtórzył — ten dziad? Sądzę, dała mu pani należytą odprawę?
— Czyż mogłam? Wszak to prezes dyrekcji teatrów, od niego zależy cała moja przyszłość!!
— Chce pani wyjść za niego za mąż? A nasze przysięgi?
— Nic jeszcze, nic nie postanowiłam! W każdym razie nie możemy się widywać. Jest o pana szalenie zazdrosny...
— Wszak możemy widywać się pokryjomu, dopóki z tej sytuacji jakieś wyjście się nie znajdzie!...
— Niemożliwe! — odparła ucieszona widokiem coraz rzadszej miny Bartenjewa, wywołanej wiadomością o groźnym współzawodniku — niemożliwe! Gdzie? Za miastem? natychmiast Palicynowi doniosą, u mnie, w mieszkaniu? — wykluczone! Prosiłabym nawet, aby pan zechciał przestać bywać w teatrze... to rozdrażnia ekscelencję!
Huzar milczał.
Gdybym, gdybym — odezwał się, po chwili namysłu — wynalazł taki lokal, w którymby nikt pani nie zobaczył... Oczywiście zajmie to nieco czasu, będę musiał poszukać, urządzić odpowiednio...
— Wtedy pomówimy! — zakończyła rozmowę luźną obietnicą, pragnąc jaknajszybciej pozbyć się Bartenjewa.

Rozmowa ta miała miejsce w końcn maja i kornet wziął ją najzupełniej poważnie. Od tej chwili począł szukać odpowiedniego lokalu, co jednak szło mu dość powoli. Albo dom był nieodpowiedni, albo wejście krępujące, albo dzielnica zbyt ruchliwa. W połowie czerwca wynalazł, jak mu się wydało, wymarzone mieszkanko, samo w sobie, składające się z pokoju i długiego, ciemnego kurytarza, oddzielone od większego lokalu, należącego do niejakich państwa Kupfer, w starej, dwupiętrowej kamienicy przy ulicy Nowogrodzkiej Nr. 14 m. 1.
Znalazłszy upragnione locum nie przystąpił jednak do urządzania tegoż. Pieniędzy mu było brak, otrzymując bowiem trzy tysiące rubli od ojca, wydawał ponad stan i stale siedział w długach po uszy.
W końcu miesiąca interesy korneta się poprawiły, zdołał jako tako wyporządzić swój apartament i bez zwłoki, w sobotę, dnia 29 czerwca zameldował się w godzinach popołudniowych u aktorki.
Wisnowskiej tegoż dnia wydarzył się przykry incydent. Rano, przypadkiem zapalił się na niej „peignoir“ i choć pożar natychmiast ugaszono i niebezpieczeństwo było prawie żadne, posłała po doktora, położyła się do łóżka i w obecności swej siostrzenicy, Heleny Coray, zanosiła do obrazu Matki Boskiej gorące modły za ocalenie.
Gdy zameldowano Bartenjewa, skrzywiła się z niesmakiem.
— Ten znowu? — a gdy wszedł oficer, zapytała:
— Czem mogę służyć?
Bartenjew jął kręcić się bezradnie, w pokoju bowiem było parę osób — panna Coray, pianista Michałowski, służąca — i motywował odwiedziny zwykłą grzecznością towarzyską, skorzystawszy jednak z chwili, kiedy zostali sam na sam, oświadczył:
— Znalazłem mieszkanie! Możemy się widywać!
— Jakie mieszkanie? O co panu chodzi? — opryskliwie zapytała, gdyż ostatnia rozmowa zupełnie jej wyszła z pamięci — Ach, pan chce, żebyśmy się spotykali potajemnie! Proszę to sobie wybić z głowy! Teraz już za późno!
— Za późno? — powtórzył kornet gwałtownie, powstając z miejsca — powiada pani zapóźno... A no... zobaczymy...
— Ach panie! — zawołała, aż poderwawszy się z gniewu na łóżku — pan znowu grozi! Proszę robić, co się spodoba! A na odchodnem zapamiętać, że moje drzwi są stale dla niego zamknięte!...


NIEDZIELA, 30-GO CZERWCA

Wisnowska nie przejęła się sceną z Bartenjewem, szybko zapomniawszy o zajściu, jaka nie posiadającym obecnie większego znaczenia wypadku. Teraz, gdy za plecami stał Palicyn, nie wiele ją obchodziły „strachy“ korneta, a za trzy dni zagraniczny paszport miał być gotów...
Nazajutrz czując się lepiej, postanowiła wyjechać pod Warszawę do Potoku, gdzie na letnisku, od miesiąca mieszkała jej matka.
Na wsi bawiło parę osób. O ósmej wieczór przybył Myszuga i później wraz z nim, w najlepszym humorze powracała do miasta.
— Nareszcie — tłomaczyła mu po drodze — wszystkie nasze przykrości minęły! Palicyn, to prawdziwy dżentelmen i po swoich oświadczynach więcej nie nalega, widząc, że nie daję odpowiedzi... ale ułatwia wszystko... Za dni parę będziemy zagranicą i nie będę musiała naginać się do nikogo..
— A z huzarem naprawdę skończone? — zapytał, gdyż trawiły go jeszcze resztki wątpliwości.
— Wszystko skończone! Wczoraj wyprosiłam korneta za drzwi!
Gdy przyjechano na Złotą i śpiewak wszedł wraz z artystką do mieszkania — spostrzegła zaniepokojoną minę służącej.
— Proszę pani, ta szepnęła cicho, był deńszczyk od pana Bartenjewa. Przyniósł list i jakąś paczkę. Mówił, że bardzo ważne.
— Css... ani słowa o tem przy panu Myszudze! — rozkazała, obawiając się posądzenia o dalsze, mimo zapewnień, podtrzymywanie stosunków z oficerem i myśląc z niepokojem, czego znów kornet może chcieć od niej.
Myszuga jednak nie słyszał relacji Antosi i sam zbierał się do odejścia.
— Wiesz co, Maniu, mówił, zmęczony jestem, przyjdę jutro...
Ledwie wyszedł, rozerwała paczkę. Zawierała: jej fotografje, rękawiczkę, zabraną przez Bartenjewa, oraz lakoniczny bilecik: „Skoro czytać pani będzie te słowa, ja już zakończę porachunki z życiem!“
— A więc spełnił swą groźbę! Zastrzelił się! zawołała z rozpaczą — Tosiu! Tosiu! pędź po karetę. Jedziemy natychmiast!
W parę minut później artystka wraz z pokojówką mknęły w stronę Łazienek. „Boże, Boże! — powtarzała wciąż Wisnowska, czyniąc sobie wyrzuty — co ja narobiłam! Co ja narobiłam! Mam życie człowieka na sumieniu!

Bartenjew po ostrej odprawie, jaka go spotkała w sobotę ze strony aktorki, chodził czas jakiś ogłupiały, długo ważąc i obmyślając decyzję. Ostatecznie, w niedzielę, zapakował fotografje, drobne prezenty, które otrzymał a raczej sam zabrał Wisnowskiej i wraz z listem, którego treść znamy — posłał artystce. Uczynił to popołudniu. Gdy służący powrócił z zawiadomieniem, iż Wisnowskiej w domu niema, bo na cały dzień wyjechała do Potoku, kornet zagryzł tylko usta i wyszedł na miasto.
Bez celu włóczył się przez szereg godzin po ulicach, później snać pragnąc się rozerwać, zaszedł do Cyrku, mieszczącego się w Dolinie Szwajcarskiej. Tam napotkał Michałowskiego i choć znał go mało, zaledwie parę razy widzieli się u aktorki, jął go serdecznie witać i prosić, aby razem spędzili wieczór. Zaciągnął tedy muzyka do ogródka a tam wysączywszy uczciwie dwie butelki szampana — niemal siłą powiózł na kolację do restauracji Stępkowskiego. Po drodze przypadkiem przejeżdżano ulicą Nowogrodzką, gdy parokonka mijała Nr. 14, kornet odezwał się do towarzysza:
— Un jour on me trouvera içi mort!
Michałowski nie zwrócił na powyższy frazes uwagi, sądząc, że kornet swoim zwyczajem po pijanemu bredzi i kompani zawitali w progi restauracji. Tam Bartenjew pił znowu, wykazując coraz większe rozdrażnienie a koło północy, jakby nie dość mu było wychylonych trunków, zabrał z sobą parę butelek szampana i póty molestował Michałowskiego, dopóki ten nie zgodził się wraz z nim pojechać do koszar. W mieszkaniu sumiennie wychylono złocisty nektar, poczem Michałowski spoczął na chwilę na kanapie, gospodarz zaś chodził po pokoju, paląc nerwowo papierosa i mrucząc słowa bez związku.
Nagle w drzwiach ukazała się twarz ordynansa.
— Barin! — meldował — przyszła służąca od pani Wisnowskiej.
— Antosia! — zawołał z tryumfem kornet — więc jednak list osiągnął skutek! Zawołaj ją tutaj! — a ujrzawszy subretkę, rzucił szybko pytanie: „Co za wiadomość przynosi panienka?“
— Pani oczekuje na pana w karecie! — odparła wielce ździwiona, iż mimo tragicznych przewidywań, widzi huzara w jaknajlepszem zdrowiu.
— Już idę! — zawołał, chwytając za czapkę — Idę!
Kiedy Wisnowska, siedząca w pojeździe, spostrzegła przed sobą niespodzianie Bartenjewa, aż drgnęła z wrażenia i nie mogła opanować radosnego okrzyku.
— Więc pan żyje?
— Jednak zależało pani na mnie, skoro przyjechała to sprawdzić!
— Panie Sasza, proszę wsiąść do karety, musimy się ostatecznie porozumieć... Jak można było podobnego lęku mi napędzić — tłomaczyła, gdy zajął obok niej miejsce i pojazd jął toczyć się wolno — powiada pan, że mnie kocha a w ten sposób postępuje...
— Miałem najszczerszy zamiar! — odparł ponuro.
— Poco, naco? Toć wszystko jeszcze się ułoży! Teraz, rzeczywiście, jesteśmy w matni — dodała, myśląc, iż raz mówi szczerą prawdę — jenerał, pan... — ledwie nie wymieniła Myszugi — ale z tego wyjście się znajdzie... wyjadę na parę miesięcy zagranicę...
— Pani wyjeżdża? — ździwił się, posłyszawszy nieoczekiwaną wieść.
— Tak... na miesiąc... dwa...
— Niestety, szepnął cicho, nie będę mógł podążyć za panią! Nie zależę od siebie... pułk... rodzice...
— Na szczęście wiem o tem! — o mało nie wyrwało się Wisnowskiej, głośno zaś rzekła — Będzie jeszcze dobrze... a może przez ten czas pan Sasza mnie zapomni!
— Jabym miał panią zapomnieć! — zaprotestował a po chwili z drżeniem w głosie zapytał: — Czy Palicyn jedzie z panią?
Chwilę milczała, rozmyślając jaką lepiej dać odpowiedź.
— Nic jeszcze nie wiem! W każdym razie cokolwiek się stanie, mam serdeczną prośbę do pana! I koniecznie, koniecznie, jeśli pan Sasza, mnie choć odrobinkę lubi, musi mi to obiecać!
— Spełnię każdą prośbę!
— Więc kategorycznie wymagam, aby pan mi dał słowo, słowo, słowo honoru oficera, że nigdy, nigdy... krzywdy sobie nie zrobi!
— Że nigdy sobie krzywdy nie zrobię? — powtórzył, kładąc nacisk na ostatnie zdanie — owszem — dodał, zastanowiwszy się i spoglądając na Wisnowską jakoś dziwnie, z ukosa — mogę to przyobiecać, ale pod jednym warunkiem?
— Jakim?
— Ponieważ wyjeżdża pani, jak słyszę, na czas dłuższy, za dni parę... ja z mej strony proszę, aby zechciała przyjść do mnie, do mieszkania, które dla niej urządziłem, na Nowogrodzkiej i tam... na pożegnanie... spędziła ze mną chwil kilka. Urządzałem to gniazdko tyle czasu, wyłącznie dla pani, że doprawdy byłoby mi przykro, gdyby nie zechciała go ani razu zaszczycić swoją obecnością. To byłoby okrutne! Sądzę, wart jestem tak błahego poświęcenia i paru chwil podarowanych z litości... Jeśli mi pani przyobieca wizytę, przysięgam słowem szlachcica, że nietylko nigdy sobie życia nie odbiorę, ale i panią, o ile tego będzie sobie życzyła... na zawsze pozostawię w spokoju!
Zaległo milczenie. Aktorka jęła rozważać.
— A gdybym się zgodziła — rzekła, jakby zwalczając resztki wątpliwości — czy również może pan przysiąc na wszystko co mu jest najświętsze, iż zachowa się, jak dżentelmen wobec kobiety?
— Przysięgam! — poważnie powiedział kornet.
— Skoro tak, jutro o szóstej będę na Nowogrodzkiej!


PONIEDZIAŁEK...

Nazajutrz obudziła się Wisnowska w znakomitem usposobieniu.
Ubierała się tedy powoli, spokojna i zadowolona a przyjąwszy zrana parę zwykłych wizyt, zasiadła do obiadu wraz z Myszugą, w czasie jedzenia opowiadając anegdoty i sypiąc dowcipami. Od czasu do czasu rzucała jeno okiem w stronę śpiewaka.
— Ładnąbyś ty mi awanturę urządził, żebyś wiedział, dokąd popołudniu idę! Ale nie gniewaj się na mnie Olku! To dla naszego spokoju!
Po obiedzie, Myszuga, mając pilną sprawę, żegnał aktorkę. Prosiła go czule, aby koniecznie, koniecznie zaszedł wieczorem.
— A nie za często będzie? — żartobliwie pytał — Jeszcze ci się znudzę?
— Ty byś miał mi się znudzić? Nigdy!
Gdy śpiewak wyszedł, czas jakiś czytała książkę, poczem o piątej poczęła się ubierać, pragnąc przed wizytą na Nowogrodzkiej, zajść jeszcze do krawcowej Daleszyńskiej, zabrać oddany do naprawy a uszkodzony podczas pożaru „peignoir“.
— Ale, muszę mu to oddać! — rzuciła okiem na leżący na komodzie rewolwer, ongi w Wilanowie odebrany Bartenjewowi — na co mi to!
Zawinęła broń w papier zapowiedziawszy Antosi, że najpóźniej powróci na dziewiątą wieczór; a pan Myszuga, o ile wpierw przyjdzie, by zaczekał i nucąc wesołą jakąś piosenkę zeszła ze schodów.
Powoli, rozkoszując się upalnem powietrzem, podążyła do pracowni. Tam wszczęła pogawędkę, z zamiłowaniem, iście kobiecem wysłuchując, kto się nią zachwyca, lub jakie o koleżankach kursują ploteczki. Nagle spostrzegając, że jest już po szóstej, porwała się z miejsca.
— Ależ się zasiedziałam! No, dowidzenia!
Ucałowawszy się serdecznie z panią Daleszyńską, pochwyciła zawinięty w paczkę „peignoir“ i znalazłszy się na ulicy, wsiadła w przejeżdżającą do dorożkę i poleciła się zawieźć na ulicę Nowogrodzką.
Kiedy Wisnowska zajechała przed № 14 biła godzina siódma. Szybko weszła do bramy i zadzwoniła pod pierwszy numer mieszkania. Drzwi się natychmiast rozwarły. Na progu oczekiwał ją Bartenjew.


ZASADZKA

Pokój, do którego przez długi ciemny kurytarz weszła aktorka, sprawiał na tyle ponure, przygnębiające wrażenie, że aż przystanęła na chwilę a z piersi wydarł się okrzyk przestrachu.
— Ach!
Okno izdebki było szczelnie deskami zabite, ściany pokryte lekko fałdowaną czarną materją, takąż materją przesłonięty piec. W pokoju stała jedynie szeroka, kryta ciemnym aksamitem turecka otomana, przed nią mały stolik i krzesło. Podłogę, rzekłbyś, niby całun, zaścielał miękki dywan a pod sufitem wisiał przez całą wielkość pokoju, olbrzymi parasol, do którego przymocowaną była w samym środku nocna lampa, ledwie rozsiewająca mroki komnatki.
— Ależ tu wygląda, jak w grobie!
— Proszę się nie obawiać, ot, tylko taka sobie moja fantazja! odparł pogodnie oficer, — wskazując gestem, by zajęła miejsce na otomanie.
— Ja tylko na chwilę... przedewszystkiem odniosłam rewolwer... pozatem przyszłam, bo zawsze dotrzymuję słowa!
— Szczerze wdzięczny jestem — skłonił się — i mam nadzieję, że zechce pani spędzić parę chwil w mojem towarzystwie...
— Długo nie mogę — tłomaczyła, pragnąc jaknajprędzej opuścić ponury pokój — oczekują na mnie w domu... mam kolację, nawet nieco głodna jestem...
— Och, jeśli o to chodzi, coś nie coś przygotowałem — wskazał na butelki — resztę wkrótce przyniosą...
— Ależ, uprzedzam raz jeszcze, długo nie mogę pozostać!
— Pozostanie pani tu tylko tyle czasu, ile sama zechce!
Ostatnia odpowiedź całkowicie przywróciła humor Wisnowskiej. Zrzuciła też z siebie płaszcz, zdjęła kapelusz, w pokoju było duszno i gorąco; rozpoczęto zwykłą, dość banalną rozmowę, jakby unikając poruszania drażliwych tematów.
Mniej więcej po upływie pół godziny, rozległo się pukanie do drzwi a Bartenjew rozchyliwszy je nieco, odebrał sporą paczkę.
— Poco aż tyle! — zawołała ze śmiechem — toć tem najadłby się cały pułk!
— Dla mojej królowej urządzam przyjęcie! — również wesoło odparł i odkorkowawszy butelki, zapraszał do picia.
Parę kieliszków szampana, niemal siłą wmuszonych przez korneta oraz jego wyjątkowo obecnie łagodny i beztroski humor, rozproszyły ostatnie obawy aktorki. „Jak niesłuszne trapiły mnie obawy! — cieszyła się w duchu; chłopak uspokoił się zupełnie, spełniłam istotnie dobry uczynek!“ Nagle przypomniawszy sobie, że śród gawędy zasiedzieć się musiała bardzo, zapytała która godzina?
— Północ! — oświadczył, spojrzawszy na zegarek.
— Jezus Marja! — pomyślała z przerażeniem, już dwunasta, ja tu siedzę a Myszuga od dziewiątej czeka! — Muszę już iść! — rzekła powstając.
— Prosiłbym, aby pani jeszcze pozostała!
— W żaden sposób nie mogę!
Kornet nagle z uśmiechniętego stał się poważny.
— Czy Palicyn czeka? — zapytał groźnie — Do Palicyna się tak śpieszy?
— Ach, znowu pan zaczyna swoje? — zauważyła niechętnie, kierując się do drzwi.
Bartenjew zagrodził jej drogę i przekręciwszy klucz w zamku, schował go do kieszeni.
— Pani nie wyjdzie!
— Cóż to ma znaczyć? — zawołała oburzona — Proszę mnie puścić!
Kornet patrzył na nią teraz z szatańskim uśmiechem. Wisnowska zbladła.
— Więc zasadzka? — szepnęła cicho.
— A choćby nawet i tak było!
— To podłość! To podstęp! Jak można w ten sposób postępować z bezbronną kobietą?
— A w jaki sposób ta kobieta tyle czasu postępowała, igrała mną, męczyła i dręczyła?
Stał przed nią z rękoma w kieszeni i spoglądając ironicznie mówił twardo, zawzięcie: Albo będzie pani moją, albo żywa stąd nie wyjdzie!
— Ja mam się oddać? Nigdy! Przenigdy! Łotr! Zwierzę! Zbrodniarz! — krzyknęła, ile było mocy, zarówno dając folgę nienawiści jak sądząc, iż może kto posłyszawszy krzyk, pospieszy na ratunek.
— Proszę głośniej krzyczeć! — uśmiechnął się. Na nic się nie zda, napewno nikt nie usłyszy!... Usunąłem domowników.
Zapadła chwila przerażającego milczenia. Wisnowskiej niby błyskawice, myśli wirowały w głowie. W dobrą pułapkę wpadłam, świtała świadomość, co robić? On przed niczem się nie cofnie! Zgodzić się pozornie, byle zyskać na czasie... toć nie na pustkowiu jestem..
— Dobrze! Zgadzam się!... — lecz proszę wyjść... ja się tu przebiorę...
Spojrzał, ździwiony tak szybką uległością.
— Zgadza się pani? — zapytał.
— Jak pan słyszy!
Bartenjew skinął głową a widząc, że aktorka poczyna się istotnie przebierać, otworzył drzwi i wyszedł na kurytarz. Na to tylko czekała. Pochwyciwszy pustą po szampanie butelkę, jęła nią tłuc z całej siły w deski, pokrywające okno.
— Ratunku! Ratunku!
Wpadł z powrotem do pokoju i porwawszy mocno za rękę aktorkę, cisnął nią brutalnie na otomanę.
— Na to tylko czekałem! — zawołał z pasją — Wiedziałem, że w tej uległości kryje się jakiś podstęp! Ale nic nie szkodzi... krzycz ile chcesz... domowników niema a ściany obito wojłokiem!
Aktorka zastygła w naprężonem milczeniu. Lecz czy Bartenjew mówił prawdę, czy domownicy znajdowali się zbyt daleko, czy alarm nie dobiegał niczyich uszu — w dalszym ciągu panowała grobowa cisza, nikt nie spieszył na pomoc.
— Zbrodniarzu! — zawołała w nagłym przypływie niepohamowanego gniewu — Zabijaj mnie, morduj! Wolę to, niźli ohydę! Żywą mnie nie będziesz miał! Oh... nigdyby Palicyn w ten sposób nie postąpił...
Nazwisko nienawidzonego jenerała, jak uderzenie szpicruty podziałało na huzara. Twarz jego zdradzała coraz bardziej gwałtownie nim miotające uczucia, zawziętości, zazdrości i gniewu. Opanował się z trudem i jął mówić pozornie spokojnie:
— Może przedtem jedynie wypróbować cię chciałem za postępowanie ze mną bez serca. Lecz teraz, gdy padło między nami ponownie nazwisko Palicyna... gorzej się pomszczę!
— Tu w twoich oczach zastrzelę się z rewolweru, przyniesionego przez ciebie. Przyszedłem bez broni, każdy wie, że moja znajdowała się w twojem posiadaniu! Niech później powiedzą, że zabiłaś rosyjskiego oficera... i niech jenerał ma za narzeczoną... aresztantkę...
— Boże! — zalała się łzami Wisnowska, na myśl, jak wyrafinowaną była zemsta korneta i w jak straszliwej sytuacji, w razie spełnienia groźby się znajdzie — Boże, wszystko, tylko nie to!
— Patrz! — mówił, uśmiechając się złośliwie i przykładając rewolwer do piersi — mierzę w serce!
— Nie, nie... — rzuciła się ku niemu, wytrącając broń z ręki.
Bartenjew długo się wahał, wreszcie patrząc uporczywie na Wisnowską, oświadczył:
— W takim razie, nie pozostaje nam nic innego, tylko odbierzemy sobie wspólnie życie!
— Niechaj i tak będzie! — odrzekła płacząc.


NIE BĘDZIESZ NALEŻAŁA DO NIKOGO...

Mimo całego tragizmu sytuacji w jakiej się znalazła i mimo wyrażonej zgody na wspólne samobójstwo, Wisnowska jeszcze nie wierzyła, aby cośkolwiek wymyśleć się nie dało, co mogłoby przynieść ocalenie. Byle sprawę jaknajdłużej przeciągnąć, byle przewlec, napewno zbawienie przyjdzie, jakiś cud się stanie.
— W jaki sposób mamy umierać? zapytała po dłuższem milczeniu.
— I to przewidziałem — pochylił się i z pod otomany wyciągnął spory flakonik z napisem: „Opium pulv“. Nasypiemy to do porteru i wypijemy jednocześnie!
— Dobrze — odrzekła spokojnie — opium podobno sprowadza rychłą i bezbolesną śmierć! Ale przecież przedtem muszę napisać choć parę słów, aby pożegnać się z rodziną...
— Ja również to samo uczynię! — oświadczył — i przełamawszy na pół wyciągnięty z kieszeni ołówek, począł go temperować. Gdy skończył wyjął z portfelu parę swoich biletów wizytowych i podał je wraz z ołówkiem aktorce.
— Więc piszemy! Nachyliła się nad wizytówką, myśląc coby skreślić, aby jaknajdłużej przeciągnąć sprawę. Zastanowiła się chwilę potem szybko pisała:
„Człowiek ten postępuje sprawiedliwie, zabijając mnie... Ostatnie pożegnanie ukochanej i świętej matce i Aleksandrowi... żal mi życia i teatru... Matko ty biedna i nieszczęśliwa, nie proszę o przebaczenie, gdyż umieram nie z własnej woli... Matko! my się jeszcze zobaczymy tam w górze, czuję to w ostatniej chwili. Nie igra się z miłością!“.
— Może to go wzruszy? — pomyślała — podając mu przez stół kartkę, Bartenjew pochwycił ją a wzamian podał napisaną przez siebie, brzmiała ona:
„Kochani rodzice, wybaczcie. Doniosą wam o moich długach, zapłaćcie je. Dosyć tych mąk. Kochający was i niegodny syn Al. Bartenjew, niechcieliście mego szczęścia!“
Kornet przeczytał bilet Wisnowskiej i bez słowa rzucił jej z powrotem.
— To go nie wzruszyło!... — stwierdziła. Zaraz piszę drugi! — rzekła i jęła znów kreślić:
„Do Jenerała Palicyna! Przyjacielu mój! dziękuje za przyjaźń szlachetną lat tylu... Przesyłam ostatnie pozdrowienie i prośbę o wydanie wszystkich pieniędzy, które mi się jeszcze należą z teatru za „Posąg“ 200 rb., składki z kasy, feu i pensji — proszę błagam...“
— Do tego pisma i ja się dołączę — zauważył nagle Bartenjew, który bacznie obserwował, co pisze Wisnowska i na innym bilecie napisał:
„Do jenerała Palicyna! Cóż, nie będziesz więcej jej miał!“
— Proszę to podrzeć, to sensu niema! zawołała, zapoznawszy się z treścią, a kiedy kornet uśmiechał się tylko, wyrwała mu bilet i porwała w kawałki.
— Najdroższemu nawet po śmierci nie chce przykrości zrobić! — zauważył sarkastycznie — Ha, trudno! Już pora, umierajmy!
Napełnił dwie szklanki porteru i dosypawszy truciznę, jedną z nich przysunął Wisnowskiej.
— Wzruszyć mi go się nie dało, kartką do Palicyna rozdrażniłam jeszcze bardziej — myślała, teraz żadne prośby ani błagania nie pomogą. Trzeba tak spróbować. Udam tylko, że piję porter, a później niby nieprzytomna osunę się na kanapę, a skoro na niego pocznie działać trucizna zerwę się i ucieknę z mieszkania. Tylko odwagi!
— Gotowam! — oświadczyła i przyłożywszy szklankę do ust, rzekomo jęła sączyć trunek. Bartenjew w tymże czasie pochwycił swoją i widząc, że aktorka wychyla truciznę — jednym haustem wypił nasycony opiumem porter. Poczem Wisnowska, udając osłabienie opadła na kanapę i przymknąwszy oczy, z pod powiek bacznie obserwowała Bartenjewa. Ten chwilę patrzył na nią, jakby z tęsknotą i żalem, następnie powoli, powoli poczęła osuwać się jego głowa aż całkiem opadła na ręce.
— Opium działa! pomyślała z radością, a gdy Bartenjew nie dawał znaku życia, szybko podkradła się do drzwi i nacisnęła klamkę.
— Kto tam! zawołał, ocknąwszy się nagle, gdyż snać zbyt mała dawka nie podziałała na przesycony alkoholem organizm — Kto tam?
— To ja! — cicho szepnęła Wisnowska, której pociemniało w oczach na myśl, iż ginie ostatnia deska ratunku — to ja! Ta trucizna działa zbyt powolnie! — znalazła szybko wymówkę.
— Tak! — mówił w półśnie Bartenjew — i na mnie nie działa. Zrobimy inaczej. Mam chloroform. Najprzód cię zachloroformuję a później zastrzelę... potem sam odbiorę sobie życie!
— Jestem zgubiona — skonstatowała z przerażeniem — teraz nie znajdę już nic, teraz naprawdę koniec! Och, gdyby to przewlec jeszcze chwilę, jeszcze choć kilka minut.
— Przypomniało mi się — nagle rzekła — muszę napisać jeszcze parę kartek!
— Pisz! — odparł obojętnie.
Usiadła i wsparła głowę na ręce. Tam za ścianami tego grobowca tętni pełną falą życie, ludzie krążą wolni, weseli, rozbawieni a ona tu ma zginąć tak marnie. Ona, co tak kocha życie... A ratunku niema, niema; próżno usiłowała czynić wszelkie próby, czuje się rozbitą, wyczerpaną. Ha! niech się prędzej skończy, lecz niech dowie się świat, jak było istotnie.
Poczęła znów pisać.
„Człowiek ten groził mi swoją śmiercią — przyszłam, żywą wyjść nie da!“
Może nie dość zrozumiale — przemknęło przez myśl — trzeba wyraźniej.
„A zatem moja ostatnia godzina wybiła. Człowiek ten żywą mnie nie puści. Boże, nie opuszczaj mnie! Ostatnia moja myśl: Matka i sztuka. Śmierć ta nie z mojej woli“.
A potem na trzeciej kreśliła już machinalnie, wirujące w głowie wrażenia: „Zasadzka... mam umrzeć, ten człowiek jest sprawiedliwością! Boję się... Drżę... Matce ostatnia moja myśl i sztuce. Boże wybaw mnie, ratuj! Wciągnęli mnie, to była zasadzka. Wisnowska“.
— Dość tego pisania! — zabrzmiał ostry głos.
Legła bezwolnie pchnięta na otomanie. Byle prędzej, byle skończyć, byle nie trwała już ta męka i bezcelowa szarpanina. Więc tak wyglądać będzie śmierć! — szeptała cicho — ja się jej tak bałam, a za chwilę ją poznam...
Bartenjew zlał chustkę chloroformem, podszedł i położył na twarz aktorki. Nie uczyniła nawet najlżejszego ruchu, aby się bronić, aby choć na moment przedłużyć życie. Poco? Wszak teraz już jej było tak wszystko jedno...
Poczuła mdły i słodki zapach, zaszumiało w głowie, przed oczami zawirowały duże złociste koła, straciła świadomość.
Bartenjew zbliżył się do bezwładnie leżącej, nieprzytomnej i począł ją namiętnie, długo całować.
Wisnowska majaczyła, iż jest gdzieś na wsi, śród pól i łąk, leży w woniejącej trawie a dokoła wesoło ćwierkają ptaszęta. Śniła, iż pochyla się nad nią jakiś piękny młodzian, przyciska do siebie i szepce gorące słowa miłości. Tak, to on, Olek, Olek... napewno, poznaje go, jest jej z nim tak dobrze, tak dobrze... Naraz poczuła przejmujące zimno... wstrząsnęły nią dreszcze...
Rozwarła oczy. Nad nią pochylała się konwulsyjnie wykrzywiona zwierzęcą namiętnością twarz Bartenjewa.
— Brr, wzdrygnęła się ze wstrętem; nie, nie o tobie myślałam, wyszeptała i znów zamknęła powieki, zapadając w nieświadomość.
Bartenjew skurczył się cały.
— A... o innym myślałaś? — powtórzył obłędnie, o innym... Nie, nie będziesz należała do innego!
Ręka oficera jęła szukać rewolweru. Pochwycił zimną broń i uchylając nieco peignoir Wisnowskiej, przyłożył lufę tam, gdzie cichem tętnem biło serce... Nacisnął kurek... padł przytłumiony strzał...
Jeszcze raz otwarła oczy, jakby zdumiona niespodzianym hukiem a stygnące wargi wyszeptały cicho:
— Na zawsze mi żegnaj Aleksandrze... na zawsze...

∗                    ∗

Stał czas jakiś nieprzytomny nad zwłokami aktorki, poczem cicho począł się śmiać.
— Nie będziesz należała do nikogo! — powtarzał bezmyślnie. — Tyś taka piękna, piękna! Muszę pięknie cię przybrać na śmiertelnem łożu! — i ująwszy pełną garść wiśni, obsypywał niemi zmarłą.
Poczem zamyślił się głęboko. Tak siedział parę godzin. Nagle powstał, lecz jakiś inny; przejrzał kartki pisane przez Wisnowską, podarł trzy ostatnie, dwie zaś pierwsze złożył na piersi nieboszczki. Nasunąwszy na głowę czapkę, wyszedł chwiejnym krokiem, zapominając nawet szabli. Szedł pieszo Alejami do Łazienek, z głową pochyloną... a wokół tonące w słonecznych potokach kwiaty i drzewa, śpiewały swój wielki, radosny hymn wesela i życia!...


∗                    ∗

Bartenjew za zabójstwo Wisnowskiej, skazany został na ośm lat ciężkich robót, poczem po roku cesarz ułaskawił go, degradując na szeregowca.
Zwłoki Marji Wisnowskiej spoczęły na cmentarzu Powązkowskim, pod katakumbami wprost bramy św. Honoraty, a na jej grobie widnieje skromny napis:

Marja Wisnowska,
artystka sceny polskiej
ur. 23 grudnia 1861 r. zmarła 1 lipca 1890 r.
Ukochanej córce — stroskana matka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Stanisław Antoni Wotowski, Tadeusz Kończyc.