Markiza Pompadour/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Opinia Woltera
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVI.
Opinia Woltera.

W tej chwili wszedł oberżysta, niosąc, dostojnym gościom osobiście tacę z półmiskami, na których dymiły się trufle i apetycznie wyglądał comber barani. Przepraszał za zwłokę, tłómacząc się obowiązkami kuchni przy zaprawianiu smakołyków wedle gustu pana Woltera, co wymagało czasu. Wolter odprawił go uśmiechem.
„Naprzód zjedzmy,“ rzekł do Diderota.
„Nie pojmuję, że nietylko Król, ale ty, mistrzu, dałeś się oślepić tej markizie z „pod ciemnej gwiazdy“.
„Zaraz zrozumiesz mnie. Wprzód zjedzmy. Wieczerza ostygnie, a sąd historyczny zawsze może poczekać“, rzekł dumnie. „Bądźmy Anglikami przy jedzeniu — i milczmy. Ten naród ma niektóre dobre zwyczaje, których winni się nauczyć Francuzi... zwłaszcza, kiedy są głodni!“

Zjedli. Poczem Wolter, usadowiwszy się wygodnie, wstrząsnąwszy zwieszającemi się na kark, wijącemi się w fryzowanych skrętach włosami peruki, przymknąwszy oczy, jął mówić. To z pod jego powiek błyskał promień entuzjazmu, to na subtelnych ustach zjawiał się zjadliwy uśmiech. Palce delikatnie przesuwały się po poręczy starego fotelu; to gestykulowały z żywością żonglera, to przy nacisku na jakiś frazes wpijały się w boki spłowiałego obicia.
„Przedewszystkiem, miły Djonizjuszu (nazwał Diderota na ten raz pieszczotliwie po imieniu), który nosisz na nieszczęście imię srogiego tyrana Syrakuzy i nie na szczęście imię apostoła Gallów, skazanego na śmierć męczeńską — pozwól na krótki wstęp teoretyczny:
„Tyranem jest monarcha, który nie zna innej woli, prócz swojej własnej. Właściwie takich tyranów niema już w Europie. Wola Ludwika XV., panującego nam miłościwie jest... niczem.“
„Jest wola pani Pompadour, po której zostanie potomstwu trochę artystycznych śmieci, drogocennych kamyków, budzących podziw smakosza i piękny portret tej pani pędzla Van Loo — poza tem... garść popiołu!“ wtrącił energicznie Diderot.
„Djonizy! Nie jestem pedantem,“ rzekł z lekką ostrością w głosie Wolter. „Ale nie lubię, aby mi przerywano. Causerie z krótkich frazesów jest miłą igraszką salonów. Powaga... oberży na skrzyżowaniu dróg nakazuje długość mów parlamentarnych, jeżeli... nie mamy rozjechać się na zawsze w różne strony... w życiu, nie przekonawszy się wzajem...
„Otóż idę dalej... Pod jaką tyranją wolałbym żyć?... Oczywiście pod żadną. Ale ponad despotyzm wielu zawsze wybiorę despotyzm jednego. Despota miewa momenty dobrego humoru — zbiór despotów nie posiada ich nigdy. Jeżeli tyran postąpi ze mną niesprawiedliwie, mogę wytrącić mu broń przez jego... uczciwszego spowiednika, nawet przez pazia, zawsze przez miłośnicę, która posiada intuicję kobiecą, wartościowszą od tępoty męskiej, zwanej ,charakterem‘ — ale kompanja pełnych powagi tyranów jest, niestety, nieprzekupna i nie poddaje się żadnym pokusom. Dla niej goła prosta linja zowie się ideą. Jeżeli władza republikańska jest niesprawiedliwa, to dławi życie surowiej, niż monarsza, która zna prawo łaski, kaprys, który może być nocy wczorajszej klątwą, nazajutrz rano — przebaczeniem.
„Skoro mam nad sobą jednego despotę, to mogę przy jego przejściu przycisnąć się do ściany, rzucić mu się do nóg, bić łbem o ziemię, słowem, postąpić według zwyczajów kraju; jeżeli mam nad sobą setkę despotów, to musiałbym powtarzać tę ceremonję sto razy, co jest ostatecznie nudne i żmudne, zwłaszcza jeżeli mam plecy nie dość giętkie. Jednemu potrafię zawsze wymknąć się protestem, który podzielą inni niezadowoleni; samozadowolona masa zetrze mnie, jednostkę, na proszek. Króla mogę urobić, jeżeli posiadam zręczność, a on odrobinę smaku, który przez wychowanie jest cnotą królów. Morze zbiorowego chamstwa pochłonie mnie z kretesem... Tyle o tyranji! Jeżeli stworzymy kiedyś marzoną przez ciebie Encyklopedję, pozwolisz mi, że napiszę to na literę ,T‘, choć mam zamiar poprosić ciebie, abyś mi dał całą literę ,A‘. Zrobię ją!...“
„Jestem tego pewny, Wolterze!“
„Tak wolno ci przeszkadzać!“ uśmiechnął się poeta-filozof. Podniósł głowę — koścista jego twarz wydała się rzeźbiona w drzewie ław starodawnej świątyni — patrzył w osnutą pajęczynami brudną powałę z desek, namyślał się długo — i mówił dalej.
Latude za ścianą przywarł oczyma do wyłupanego w swoim czasie pod samym sufitem otworu i przysłuchiwał się tej pełnej maestrji, przedziwnie płynnej mowie, w której błyskawice myśli szły na wyścigi z precyzją słów. Serce mu biło wzruszeniem, młodą jego duszę porwała fala entuzjazmu, nie turbująca się o sprzeczność z poprzednią.

„Nie dziwię się wcale,“ zlekka skandował Wolter, „że kawaler de Rességuier został świeżo skazany przez sądy na dwadzieścia lat fortecy za wiersz, który wyrzucał markizie, pochodzenie pijawki od pijawki‘, ,zdzierstwo‘ i szerzenie w zamku ,hańby królewskiej‘. Zasłużył na to choćby tem, że... pisze niepotrzebnie kiepskie wiersze; pokutuje za winę swoją, skoro sam prosił o doręczenie tego wiersza markizie przez Maurepas, i za winę Maurepas, który go podał jej przy królu w bukiecie... i za to został tylko odprawiony z dworu. Konieczną jest jedna przestroga dla nieostrożnych głupców, którzy nie rozumieją natury... wielkiego państwa i mogą zaszkodzić jego funkcjonowaniu, podrywając cześć dla tronu rękoma tysięcy głupców.“
„Ale ty sam, Wolterze...“
„Ja sam,“ nachmurzył się Wolter, „robiłem i będę robił może nieraz to samo. Ale to rzecz inna!... Geniusz ma swoje prawa i... obowiązki swego imienia wobec potomków. Zresztą siedziałem za to w Bastylji... i troszkę się z tem godzę. Powiedziałem: geniusz! — i nie cofam tego. Świadomość swego „ja“ nie jest zarozumiałością. A dalej... bacz! — siedziałem w Bastylji — a teraz tu siedzę z tobą, jako pensjonarjusz szkatuły... królewskiej...“
„Pani Pompadour!“ zauważył Diderot.
„Pani Pompadour,“ poprawił się z niezmąconą powagą Wolter. „Siedzę tu wolny... i uczę cię prawdy rzeczy i ludzi. Bo powiedzmy sobie szczerze i rozsądnie — tu, gdzie nas nikt nie słyszy — czem jest nasz dziedziczny monarcha z panującej nam krwi Bourbonów, spokrewnionej z domem Kapetyngów, a więc utrzymującej całość państwa i narodu francuskiego blisko 800 lat...“
„To nie jest ściśle historyczne! Państwo i naród były rozerwane.“
„Zgoda!... 8 wieków in idea realisanda, mówiąc kuchenną łaciną — w idei zaś zrealizowanej kilka wieków mniej, w każdym razie — przyznasz mi — dawność jest imponującą i wartościową dla życia powszechnego!... Otóż czem jest Ludwik XV. i czem jest dla niego — a przez to czem jest dla Francji konkubina, pani Poisson — d‘Étioles — de Pompadour?“
„Czem?“ słucham ciekawie!
„Król z trupią głową, w którego wlała nowy eliksir życia Minerwa-Wenera, Melpomena-Psyche, kobieta, która przerasta o sto głów mężczyzn, a... nie mając wyboru w poszukiwaniu dróg do wcielenia swego naturalnego prawa rządów, należnych geniuszowi (gdyż inne zamknięte są kobiecie), poszła przez łożnicę królewską, gdzie poczciwa Marja Leszczyńska już ukończyła swój obowiązek — żony, płodzącej Delfina i Delfiny...“
„Ależ...“
„Nie przerywaj!“ rzekł Wolter rozkazodawczo. „Posłuchaj rzeczy, których nie znasz i nie rozumiesz!...“
„Nuda jest śmiercią Króla, siedzącego na tronie i zaraza nudy idzie na kraj! Markiza de Pompadour niepojętym trudem zabiła nudę, zabijającą nam żywego Króla. Zniszczyła w Wersalu poziewanie godzin pomiędzy śniadaniem i obiadem, obiadem i wieczerzą, snem i przebudzeniem. Poświęcając całą swoją istotę, porwała Ludwika w wir nieustannych zajęć, odebrała mu każde mgnienie oka, w którem mógłby sobie rzec, jak dawniej sto razy na godzinę; ,Nudzę się!‘ obrzydliwe słowo, niegodne królów, człowieka niegodne, bluźnierstwo przeciw... Bogu!...
„Zabrała mu całą pracę państwową, ,wykłóciła’ go od ministrów, schowała przed natręctwem posłów, jęła mówić jego imieniem do parlamentów: ,my‘ — ale miała do tego prawo. Król dziedziczny — wybraniec kołyski, a nie geniuszu — jest po to, aby panował, a nie rządził. Dała jasność szczęścia jego oczom, aby godnie reprezentowały przed światem Francję — zniszczyła na jego czole cień troski, chmurkę zmęczenia zbyt trudną dlań myślą — rzeczy nieprzyzwoite u monarchów.
„Musiała w tym celu roztoczyć dlań skarby czarów niewieścich, żartobliwości, wdzięku, dowcipu, wesela — maskującego powagę duszy, surowość czoła, ostrość głosu, zniewalającą do posłuchu ministrów w sprawach interesów Francji! Stała się dlań śpiewaczką, wirtuozką na klawicymbale, Szecherezadą, usypiającą go do snu...
„Rozgromiła apatję i lenistwo króla... Któż wyliczy te ustawiczne z nim spacery, wypełnione jej mądrym szczebiotem, te ciągłe wycieczki do Crecy, Compiègne, Bellevue, aby zagłuszyć jego nudę — przy nieoszczędzaniu własnych sił, przy słabem zdrowiu, przy jednoczesnych podróżach w sprawie budowy nowych fabryk, podnoszących przemysł francuski, gmachów, upiększających Francję, domów instytucji dobroczynnych... Z podziwem słuchałem jej projektów pobicia porcelany saskiej sevrską, rozkazów danych chemikom w tym celu, planów budowy domu inwalidów — coś po tej kobiecie, jak widzisz, zostanie dla Francji!
„I jeszcze coś... ta kobieta tworzy Teatr francuski... otwiera nową erę dla sztuki dramatycznej... kładzie przez Wersal fundamenty pod świątynię tragedji i komedji francuskiej.“
„Próżniaczy kaprys arystokratów, bawiących się w histrjonów!“ nie wytrzymał Diderot.
„Nie! praca poważna... Jakkolwiek wstęp mają tylko wybrani i grają tylko wielcy panowie i wielkie damy. Ale na widowni panuje nieprzymuszona swoboda wyrażania opinji — dawniej wobec Króla nieznaną — rodzi się opinja! Ale wybór grających — mimo błagalnych prośb o otrzymanie najdrobniejszej roli, zanoszonych przez osoby znamienite — dokonywany jest przez najskrupulatniejszą krytyczkę, wyborną znawczynię i równie wyborną artystkę dramy i komedji, przez samą markizę de Pompadour. Czytałem regulamin jej dla aktorów — to coś z ustaw monastyru — spóźnienie się na próbę grozi grzywną!
„Stworzyła ten teatr dla rozrywki Króla, ale z myślą o Francji! Tak mówi wybór sztuk. Pomyśl tylko, Diderot! ,Tartuffe‘! — świętoszek Molièra! na scenie teatru ,małych apartamentów‘! — na dworze, gdzie świętoszkostwo narzucono, jako zasadę życia! — to przecie cała rewolucja... umysłowa, jak i poprzednia, dokonana przez nią: wniesienie muzyki koncertowej i śpiewu między recytacje mszy łacińskiej — droga do Opery świeckiej!
„Nie potrafię zobrazować ci czarów widowiska, w którem widziałem ją, jako wróżkę — podziwiałem artyzm jej gry — i zrozumiałem trafność sądu Ludwika XV., który po przedstawieniu rzekł jej: „Pani jesteś najczarowniejszą kobietą Francji — nie potrafię opisać ci poezji jej kostjumów, z których wzlatuje, niby pył srebrnych skrzydeł motylich (to nie mój fach! tu trzeba Encyklopedji krawca-poety) — nie potrafię dać ci wyobrażenia o bogactwie dekoracyj, sezamie rekwizytów, olbrzymich składach kostjumów wszelkich epok i narodów dla zespołu, o fabrykach, które pracują na rzecz magicznych iluzyj tego teatru, wizyj Tartaru czy Olimpu, pochodu pielgrzymów do Elizjum, czy tańca nimf na wyspie Cytherei; nie mogę wysłowić wszystkiego, co czarowało oczy i uszy, o czem zresztą jeno słyszałem, bo oględziny wymagałyby dni i tygodni...“
„Aby skonstatować bezczelne trwonienie pieniędzy skarbowych, wówczas kiedy lud zdycha z głodu.“
„Diderot! czy sądzisz, że ,teatr przyszłości‘ nie będzie trwonił stokroć większych sum dla dobra sztuki, której wzory toruje markiza de Pompadour... i również, kiedy ludzie będą zdychali z głodu?“
„Może!... Ale dla uciechy narodu.“
„Lub motłochu!“ odparł Wolter zimno.
Zapanowało milczenie. Poczem ów podjął już nieco suchym, zmęczonym głosem:
„Jesteś bardziej uparty, niż sądziłem, Djonizjuszu. Miałem zamiar, którego się zrzekam. A chciałem opowiedzieć ci jeszcze o niezwykłej bibliotece tej bardzo poważnej i zarazem wybrednej kobiety, która popiera szczerze talenty Francji, wyszukuje jej ubogich myślicieli, uczonych, malarzy i rzeźbiarzy, zachęca nagrodami nierozumianych do pracy i toruje im drogi do sławy. Coś wie o tem wszystkiem...“
„Wolter!“ z lekką złośliwością zauważył tamten.
Trochę zimno przeszły po złośliwym od stóp do głów przenikliwe oczy Woltera. Poczem rzekł głos spokojny:
„Buffon, Montesquieu, Crébillon, Marmontel i... Wolter — sławy Francji. I Diderot będzie o tem wiedział, kiedy... zmądrzeje.“
„Nigdy!“
„Nie zmądrzejesz nigdy?“
„Nie! nie będę szukał łask kobiety, która każe dzielić je geniuszom z wisielcami!“
Podszedł do drzwi, otworzył je i krzyknął:
„Panie gospodarzu! Czy pocztyljon wyspał się?“
„Tak!“
„To powiedz mu, żeby zakładał konie. Jadę zaraz! A pan panie de Voltaire?“ zwrócił się do interlokutora.
„Moje kości są starsze od twoich. Pan Gringalet zrobi mi wygodne posłanie. Nie lubię szwędać się po nocy na złamanie karku. Kocham dzień! Łóżko gotowe?“ — zwrócił się do zjawiającego się w progu gospodarza.
„Ogrzane!“ skłonił się tamten.
Wolter powstał. Wyciągnął ręce serdecznie do Diderot’a.
„Dokąd spieszysz, szaleńcze?“
„Do... Bastylji,“ odparł zagadnięty pół-wesoło, pół-smutno.
„Właśnie tego chciałem ci oszczędzić,“ rzekł z powagą Wolter. „A może byś pozostał na noc... pomyślał o tem wszystkiem, co ci rzekłem — nie dąsał się na mnie (bo widzę po oczach, że się dąsasz) i pojechał rano wprost do pani Pompadour, lub... do Szwajcarji!“
„Ani jedno, ani drugie. Francuskie powietrze jest nawet w celi więziennej.“
„Uu!... gorsze od Szwajcarskiego z pewnością. Ale... przecież i w pokojach pani Pompadour jest francuskie...“
„Zarażone jej pudrem i perfumami...“
„Diderot! Jesteś jeszcze strasznie młody... Za dwa lata — jestem pewny — będziesz mówił inaczej.“
„Może jej już nie będzie.“
„Życzę sobie, aby była... i poparła wydawnictwo naszej Encyklopedji, do której chyba przystąpimy razem — za rok... co?“
„Przystąpimy, drogi mistrzu. Ale jej już nie będzie... Wyprze ją inna kochanica. To porządek dworu!“
„Jej? nie!... Założę się z tobą... Ona utrzyma się... i przetrzyma wszystko... Chyba, że ją... otrują.“
„Jak margrabinę de Châteauroux.“
„Ba! Tak przypuszczają... podejrzliwi, lub dobrze poinformowani.“
Za oknem ozwała się trąbka pocztyljona, nawołująca podróżnego.
Diderot pochylił przed Wolterem głowę, obejmując go oburącz. Wolter złożył pocałunek na jego czole...
Wyszli obaj.
Latude wzburzony opuścił swoje miejsce — i rzucił się na posłanie. Zrodziła się w nim nowa myśl. Mózg pracował uparcie nad tem, jak ją wcielić!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.