Marysieńka Sobieska/Vivente rege
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marysieńka Sobieska |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady graficzne Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jednym z listów — jeszcze w r. 1660 — zapowiada pani Zamoyska Sobieskiemu jakieś szczególne historie. „Nie tylko szczególne ale i straszliwe“ — pisze. — Obiecuje opowiedzieć mu je ustnie, za najbliższym widzeniem się; nie może tego zrobić listownie, bo „wmieszani są, w to wszyscy, i król i królowa“. I tak już powiedziała za wiele: niech nikomu ani o tym nie wspomina, ani jej o nic listownie nie pyta; ostrzega go że otwierają wszystkie listy.
Tajemnica. Ale niemniej tajemniczo — choć bardziej prywatnie — brzmi nam list o miesiąc późniejszy, w którym pani Zamoyska prosi Sobieskiego, aby wraz z pisarzem koronnym, panem Sapiehą, użyczył jej pomocy w delikatnej sprawie: chodzi o skłonienie jej męża, Zamoyskiego, aby wypędził osoby, które ją obraziły. Zarazem chodzi o wstawiennictwo Sobieskiego i Sapiehy do hetmanów, aby starostwo darowane przez męża pani Zamoyskiej było zwolnione od świadczeń kwaterunkowych. I tu następują słowa: „Królowa powiada, że trzeba, aby pan pokazał w tej sprawie, czy pan jest moim przyjacielem“...
Jakoż królowa coraz częściej pojawia się w listach pani Zamoyskiej. W kwietniu r. 1661, dąsając się o coś na swojego Celadona, Marysieńka donosi, że nie pisałaby do niego, gdyby królowa tego nie zażądała. Jest to moment bardzo niewygodnej, nawet groźnej dla dworu konfederacji wojskowej: królowa chciała sparaliżować konfederację, podsuwając jej za marszałka swojego człowieka; teraz powiada przez usta Marysieńki, że „gdyby niemożliwe było zapobiec tej konfederacji, będącej nieszczęściem dla Polski, trzeba — w razie gdyby Sobieski (lub Sapieha) nie chciał być marszałkiem — niech się choć Sobieski postara o to, aby został marszałkiem jakiś przyzwoity człowiek“ (co znaczy: stronnik dworu). Marysieńka zaleca Sobieskiemu, aby spalił list.
Widzimy więc, w epoce bezpośrednio poprzedzającej owe sentymentalne „karmelitańskie śluby“ coraz więcej elementów innej natury, wciskających się w ten romans. Widać, że Sobieski brnie: że go gdzieś na jedwabnej nitce prowadzą i że, nim się opatrzy, zajdzie dalej niż zamierzał i niekoniecznie tam gdzieby chciał. Z jednej strony narzucono mu dwuznaczną rolę jakby urzędowego protektora pani Zamoyskiej, na razie mającego pośredniczyć między nią a mężem, ale niebawem mającego bronić jej interesów przeciw mężowi; z drugiej — coraz bardziej spoza miłości wysuwa łapę intryga polityczna, mająca uczynić tego popularnego już wśród szlachty tęgiego żołnierza powolnymi choć mało entuzjastyczny poplecznikiem polityki dworu. Skutek będzie ten, że popularność Sobieskiego aż nazbyt rychło pryśnie, a on sam stanie się na przeciąg kilku lat nie tylko człowiekiem najbardziej zdyskredytowanym politycznie, ale co więcej, przedmiotem powszechnego zgorszenia i skandalu. Uwodziciel cudzych żon, rozpustny „Kaligula“ — referuję tu opinię braci szlachty — stanie się w dodatku dwuznacznym dygnitarzem, karierowiczem, fartuszkowym hetmanem, bohaterem wojny domowej, w dodatku szkaradnie w tej wojnie przetrzepanym, winnym rozlewu krwi bratniej... Szczęściem, wszystko to minie; nadejdą dni tryumfu, powrócą dni chwały i cnoty. I jeszcze parę razy koło fortuny się obróci... Bo te periodyczne przypływy i odpływy popularności, sławy, szczęścia są dla losów Sobieskiego dość znamienne.
Czy owa historia „nie tylko szczególna, ale straszliwa“, o której pisze — a raczej nie pisze — pani Zamoyska, była tą wielką sprawą, którą ważyła w duchu od dłuższego czasu Maria Ludwika? W każdym razie, dla zrozumienia sytuacji Sobieskiego i Marysieńki w ciągu tych przełomowych lat ich życia, konieczne jest w krótkości bodaj przedstawienie tej sprawy.
Było nią, ni mniej ni więcej, tylko przeprowadzenie za życia króla — vivente rege, formuła, która miała Polskę rozpalić namiętnościami i rozedrzeć ją wojną domową — elekcji jego następcy i osadzenie go — w razie domniemanej abdykacji Jana Kazimierza — na dziedzicznym tronie polskim. Był to zamach na jedno z najbardziej zasadniczych praw ustroju, na elekcyjność tronu; przy czym osoba pierwszego dynasty miała być raczej narzucona niż wybrana. Trzeba więc w kilku słowach objaśnić, jak urodziła się ta zuchwała myśl — i to w głowie kobiety. Bo autorką planu i jego namiętną bojowniczką była Maria Ludwika.
Widzieliśmy, w pierwszych latach królowania, Marię Ludwikę zatroskaną o swoją przyszłość w razie śmierci schorowanego króla Władysława. Ustaliło jej sytuację drugie małżeństwo, z Janem Kazimierzem, ale zarówno córka, urodzona z tego związku w r. 1650, jak syn, urodzony w r. 1652, pomarli w niemowlęctwie. Znów, w razie śmierci króla lub jego abdykacji, małżonka jego zapadała się w nicość, co nie odpowiadało czynnej i ambitnej naturze Marii Ludwiki. Niebawem przyszły chwile ciężkiej próby: najazd szwedzki. W momencie tym, Maria Ludwika, jeżeli nie stała się Polką, w każdym razie stała się w całej pełni królową polską, myślącą kategoriami historii i państwa. A zarazem bierze rzecz po trosze sportowo: z całą pasją wygrania tej partii. Czuć to w owych tak sympatycznych jej listach do przyjaciółki, pani de Choisy, pisanych z wygnania w Głogowie, gdy obudzony kraj, w znacznej części za sprawą królowej, coraz energiczniej zaczyna wypierać Szwedów:
Po czym królowa — z kobiecą już przesadą — dodaje: „a jeśliby je król szwedzki posiadł, za dziesięć lat nie byłoby ani jednego katolika w Europie“.
„Wolność nie okiełzana porządkiem“. Tę wolność okiełzać, wydobyć z Polski utajone w niej siły, stało się wielką myślą Marii Ludwiki. Bo niesprawiedliwością byłoby widzieć w jej grze jedynie egoistyczne rachuby. Za jedną z głównych przyczyn słabości Polski uważała królowa brak ciągłości dynastycznej, brak silnej władzy, absurd elekcji viritim i demagogii szlacheckiej. Póki starczyło Wazów — tego surogatu Jagiellonów — wolność elekcji była ograniczona obyczajem następstwa; obecnie — jak się to niebawem okazało po abdykacji Jana Kazimierza — miała iść na kaprys zupełnego hazardu.
Myśl kreowania przyszłego króla Polski zrodziła się w czasie potopu szwedzkiego, kiedy, w zamian za pomoc przeciw najeźdźcy, daremnie częstowano wszystkich dokoła widokami polskiej korony. Później, spokojniejszym czasem, wzrok Marii Ludwiki obrócił się — co było u niej najnaturalniejsze — w stronę Francji. Okoliczności chciały, że myśl królowej polskiej zeszła się z najistotniejszymi interesami polityki francuskiej. Osią sytuacji europejskiej przez cały w. XVII jest rywalizacja między Francją a Austrią. Osadzić francuskiego.księcia na tronie polskim, związać Polskę trwałym węzłem z Francją, wziąć — wedle wyrażenia Mazarina — „cesarstwo w kleszcze między Francję a Polskę“, oto plan wychodzący naprzeciw projektów królowej i czyniący na jakiś czas kwestię polską ośrodkiem polityki europejskiej. Na ten cel płynęło przez szereg lat złoto z Francji do Polski, a wielki minister finansów Colbert mawiał do swego pana: „Wścieka mnie tysiąc funtów wydanych na ucztę, ale kiedy chodzi o miliony dla Polski, zastawiłbym w potrzebie mienie żony i dzieci, chodziłbym całe życie pieszo, aby na to znaleźć!“. Przy pomocy tego złota tworzyła Maria Ludwika partię francuską w Polsce: za wiele na tym złocie budowała — i w rezultacie przegrała partię.
Przyczyną niepowodzenia było może i to, że królowa chciała osiągnąć swój cel zbyt niecierpliwie, zbyt gorączkowo i namiętnie. Związała z tym planem wszystkie swoje pragnienia i nadzieje, postawiła wszystko na tę kartę. Złożyło się na to wiele przyczyn. Politycznie Maria Ludwika czuła się niezawisłą królową Polski i odrzucała wszelki cień wasalstwa wobec Francji. „Nie słyszałam nigdy, aby korona którą noszę, miała być zależna od jakiejkolwiek innej korony“ — ciska dumnie posłowi Francji, w odpowiedzi na niezręcznie przezeń użyty wyraz: „zależność“. Ale niewątpliwie wiązało ją z Francją tysiąc nieuchwytnych nici, wspomnień, związków z kulturą francuską. Stali korespondenci informowali królowę o wszystkim co się działo w Paryżu i na dworze; nie upłynął prawie dzień, aby nie miała stamtąd listu, była wtajemniczona we wszystkie zdarzenia, ploteczki nawet. Był to przecie świt tryumfalnej epoki młodego Ludwika XIV, epoki ślącej na całą Europę blaski nowego stylu królewskości; nie dziw, że się w tę stronę obracały oczy królowej. W r. 1920 wydał p. Emile Magne listy Kondeusza i syna jego księcia d’Enghien — owych dwóch niedoszłych królów Polski — do Marii Ludwiki: czuć z tej korespondencji, jak bardzo nasza królowa była myślami we Francji. Nie zapominajmy wreszcie o tkliwych węzłach, jakie miały ją łączyć z bohaterskim Kondeuszem w zaraniu jego młodości. Ożenić syna Kondeuszowego ze swoją zaadoptowaną siostrzenicą (bo taki miał być serwitut polskiej korony), z przybraną córką obojga królestwa, zapewnić sobie prawa królowej-matki, czyż to nie znaczyło dla Marii Ludwiki — obok trwałej królewskości — stworzyć sobie prawdziwą, rodzinę, przenieść do Polski cząstkę Francji, i to jedną z najświetniejszych? Wówczas Jan Kazimierz mógłby sobie abdykować. Trudno o misterniejsze zaszczepienie rodu Condé na pniu Wazów, szczepionych znowuż na Jagiellonach.
Nie od razu koncepcja ta skrystalizowała się tak wyraźnie. Kondeusz, niedawny buntownik i banita, był w niełasce u Ludwika XIV, który zrazu nie chciał słyszeć o nim ani o jego synu. Zmacano z kolei młodego księcia de Longueville; puszczono w ruch przyszłego św. Wincentego à Paulo, aby panią de Longueville życzliwiej usposobić dla sprawy, wymagającej poważnego finansowego wkładu. W końcu, po wielu skomplikowanych fazach rokowań, Ludwik XIV upoważnia Kondeusza, aby dla swego syna traktował o koronę polską. Kiedy Mazarin umiera w r. 1661, Ludwik ujmuje sprawę w swoje ręce i tym energiczniej popiera tę swoją pierwszą wielką polityczną imprezę, otwierając na ten cel poważne kredyty. Gdyby to nie było tak daleko, myślałby o tym, aby posłać pomoc i w ludziach... Raz się zaangażowawszy, młody Ludwik XIV, stawiający pierwsze kroki w samodzielnej polityce, uważa elekcję polską za kwestię swego honoru. Jakoż we wrześniu r. 1661 staje w Fontainebleau tajny traktat francusko-szwedzki, mający ścisły związek z przygotowywanym w Polsce zamachem stanu. Wojska szwedzkie miały na dany znak wtargnąć do Polski i narzucić siłą Francuza.
To daje miarę, do jakiego stopnia Maria Ludwika brała w rachubę jedynie mechaniczne środki rządzenia, nie licząc się z uczuciowymi imponderabiliami nie dość przez nią rozumianego kraju. I to zapewne stało się główną przyczyną niepowodzeń.
Mówimy w całej tej sprawie o królowej, ponieważ ona była jej sprężyną. Król zostawił jej w tym wolną rękę. „Królowa prowadzi króla jak mały Etiopczyk słonia“ — pisał współczesny dziejopis Rudawski; „jak niedźwiedzia na łańcuchu“ — mówi pamiętnikarz Jerlicz. I to było wiadome. Ambasadorowie mają rozkaz okazywać szacunek królowi, ale przede wszystkim upewniać się w każdej rzeczy co do zgody królowej. W czasie sejmu, na którym Jan Kazimierz wygłosił swoją pamiętną mowę, Maria Ludwika z umyślnie urządzonej loży śledziła bieg obrad, magnetyzowała króla swoim wzrokiem.
Kiedy przejrzeć literaturę historyczną, spotyka się najsprzeczniejsze sądy o Marii Ludwice. I różni historycy oceniali ją rozmaicie, i różne epoki były na nią mniej albo bardziej łaskawe. Dla jednych, jest to wielka głowa i wielki charakter, podejmujący trud odrodzenia Polski; wcielenie politycznego rozumu i polskiej racji stanu. Dla drugich, była to ambitna kobieta, dążąca niecnymi drogami do samolubnych celów; demoralizatorka, od której zaczyna się w Polsce korupcja i polityczny cynizm. Pomiędzy tymi dwiema skrajnymi opiniami znajdą się sądy wszystkich odcieni.
Ale jak bądź by na to patrzeć, zdaje się, że najsłabszą stroną zamiarów Marii Ludwiki było to że były one — bodaj że niewykonalne. Aby ukrócić przywileje magnatów i szlachty, nie miała królowa innej siły niż tę właśnie szlachtę i tych magnatów. Urzędy koronne były dożywotnie, od tronu nie zawisłe, a posiadacze ich mieli wszelkie powody lękać się widma absolutum dominium, które wiązano z elekcją Francuza; wolności szlacheckie były dla szlachty czymś w rodzaju religii, której tknąć nie pozwalała nawet myślą. Na stworzenie siły wojskowej, zależnej wyłącznie od króla, trzeba by pozwolenia tejże szlachty. Aby ten stan rzeczy zreformować, aby ukrócić wybujałe wolności, trzeba by siły moralnej zdolnej do przeobrażenia pojęć, albo też siły faktycznej. Na to wszystko Maria Ludwika miała tylko jeden sposób: kupować ludzi, sypać pensje francuskie. Kto nie był na tej pensji! nawet surowy Czarniecki figuruje na liście z sumą 12 000 funtów rocznie. Ale trudno było kupić cały kraj; opłacano więc najwpływowszych, co znów budziło głęboką niechęć szaraków, niechęć spotęgowaną obcością francuskiego obyczaju. A znowuż magnaci byli za bogaci, za potężni, aby ich można było wprost kupić; brać, brali; ale od brania do dotrzymania było daleko. Przeciwna strona dawała także, czasem dawała więcej. Było sporo takich, co brali z dwóch stron: tak np. późniejszy hetman Jabłonowski — jedna z najdostojniejszych osobistości epoki — będąc na stałej pensji francuskiej, brał najspokojniej przez całe lata pensję austriacką. Ale to się wydało dopiero po dwustu latach. Naprawdę więc, Maria Ludwika mogła liczyć tylko na kilku ożenionych z Francuzkami „zięciów dworu“ i, z tych samych przyczyn, na — Sobieskiego. Przywieziony z Francji korpus damskich janczarów spełnił swoje.
Ale to nie mogło wystarczyć. Nie miał dwór polski miecza, aby karać jak Richelieu. Nie miał tych stopniowań łaski i niełaski, jakie umiał stworzyć Ludwik XIV, który potrafił samą obecność na dworze uczynić szczęściem, a oddalenie najcięższą karą. O dwór króla polskiego magnat nie dbał; sam był królikiem na — swoim zamku. Był większym panem, bo żaden poseł na żadnym sejmie nie mógł mu rzucać w oczy zniewag tak jak mógł je rzucać królowi. Za przykład nieuchwytności pana polskiego może służyć w tej sprawie Jerzy Lubomirski. Cała rzecz w ciągu kilku lat kręci się koło zgody lub niezgody, humoru lub niehumoru marszałka koronnego i hetmana polnego, najpopularniejszego podówczas w Polsce człowieka.
Wchodziły tu może w grę i pewne subtelności. Królowa nie miała dość zręczności czy dość taktu, aby się schować za króla. Występowała zbyt osobiście. Otóż Polacy nie byli nawykli do kobiecych rządów i bardzo ich nie lubili. Kiedy związek, mający na celu elekcję księcia d’Enghien, ogłoszono oficjalnie jako istniejący pod opieką „Jej Królewskiej Mości“, wystarczyło to, aby Lubomirski odmówił podpisania aktu. Nie w smak była ta spódnica, poza którą krył się — tak się obawiano — katowski miecz Richelieugo.
Tak więc, Maria Ludwika okazała się w tym wszystkim i rozumna i nierozsądna, i wielka kalkulatorka i nie umiejąca obliczać sił, i zręczna i niezręczna. Trzeba nam było o niej pomówić, ponieważ z jej szkoły wyjdzie Marysieńka. Ta odziedziczy jakoby wszystkie wady Marii Ludwiki, a żadnej z jej zalet — orzekną najsurowsi sędziowie Marii Kazimiery. A jednak zdaje się, że częściej i skuteczniej osiągała swoje cele Marysieńka.
Kiedy kandydatura francuska stała się oficjalną, stronnicy jej przybrali rodzaj specjalnej barwy: czarne kontusze i zielony żupan przy długich czuprynach: po tym poznawali się „elektorowie kondeuszowscy“. Mieli też specjalne medale jako znak rozpoznawczy. Ale równocześnie gotowała się kontrofensywa. Na wiosnę, jak już wspominaliśmy, nie opłacone wojsko zawiązuje konfederację, tę właśnie której marszałkiem królowa rada by widzieć Sobieskiego. Marszałkiem został niejaki Świderski, „pijak okrutny“ ale „człowiek prosty i szczery“ — wedle opinii współczesnych. Konfederacja rozszerza się; zamienia się w „świętą sieć“, nexus sacer, stając się duszą oporu przeciw planom królowej. Aby tym skuteczniej zaszachować te plany, wysunęli skonfederowani projekty daleko idących reform; zaprzysiężono strzec patriotycznie dawnych wolności, ale zarazem tępić fawory i korupcję, zwalczać kumulację wielkich urzędów, ich dożywotność i niezawisłość od króla. Dwór miał do wyboru, albo oprzeć się na kupionych magnatach, albo na masie szlacheckiej; cóż, kiedy w tej masie pierwszym hasłem było: „Precz z Kondeuszem!“. W zaślepieniu królowa posunęła się do tego, że planowała sprowadzenie Tatarów na skonfederowanych, czemu zapobiegł Jerzy Lubomirski, uważając ten sposób za „nazbyt okrutny“. Bo z Tatarami bywały okresowo wcale czułe stosunki; w czasie najazdu szwedzkiego jedyni prawie Tatarzy wspomagali Polskę, a królowa w listach prywatnych pisała o chanie: „brat mój chan“.
Taka była sytuacja polityczna w dobie „karmelitańskich ślubów“ Sobieskiego. Toteż może trzeba w nich widzieć coś więcej, niż samo porozumienie dwojga serc. Gdy ze strony Sobieskiego występuje coraz bardziej zagarniająca go namiętność, rola jego partnerki jest bardziej złożona. Jest tu zapewne i szczera skłonność; ale są i rachuby młodej kobiety, cudzoziemki w obcym kraju, tracącej oparcie i szukającej innego. Może przeczuwała rychłe wdowieństwo, może — mimo że krok byłby na owe czasy bardzo śmiały — myślała o rozerwaniu niedobranego związku. Ale równocześnie Marysieńka, którą współczesny francuski dyplomata charakteryzuje jako „kobietę przebiegłą, bardzo zręczną i z dzieciństwa zaprawną do intryg“, była tu może i narzędziem wyższych kombinacji. Za dużo już ma interesów królowa do Sobieskiego, a pośredniczką jej jest stale pani Zamoyska. I w położeniu, w którym Maria Ludwika tak bardzo potrzebowała stronników, Sobieski — zwłaszcza po tych ślubach — był bodaj jedynym człowiekiem, którego mogła być naprawdę pewna. Nie dlatego że już w r. 1661 Sobieski figuruje na liście francuskiej z pensją 4800 funtów, która to suma w r. 1662 podniosła się do 8000 a z czasem miała uróść do 20 000 funtów. Nikłe to sumy dla magnata, do którego należał spory szmat Polski; większą też z pewnością rękojmią wiary Sobieskiego była właśnie ona, Marysieńka. Można przyjąć niemal z pewnością, że owe „śluby“ nie odbyły się bez wiedzy królowej, może były jej pomysłem? To pewna, że odtąd, aby dobrze rozumieć konflikty sercowe Sobieskiego i Marysieńki, trzeba równocześnie mieć na oku najważniejsze sprawy poruszające Rzeczpospolitą.
Przełom odbija się w korespondencji. Dwa krótkie listy Sobieskiego, które rozpoczynają wydawnictwo Helcia i które Helcel odnosi do r. 1664, raczej — jak to trafnie skorygował Korzon — należałoby przenieść na ów gorączkowy okres sejmu warszawskiego w r. 1661. Inny już ton tych listów. Tempo galopujące, nie ma dawnych peryfraz, nie ma mowy o cnocie. „Królowo serca“ — tymi słowami zaczyna się krótki bilecik, oznajmiający że „gdzie mi się tedy obrócić rozkażą, czekam na wyraźne rozkazy Pani i Dobrodz. mojej, której jedyną tylko nad sobą uznawam władzę i uznawać będę — póki jej panowanie trwać będzie“ — dodaje z bezwiednym jezuityzmem Sobieski. I drugi liścik jeszcze gorętszy, w którym wymawia Marysieńce że nie odpisuje „kiedy mogę mieć ten honor śliczną W. Pani obaczyć twarz: na czym mi więcej zależy, niżeli na tych wszystkich światowych chimerach, które ja za nic nie mam bez swej ślicznej Jutrzenki i bez jej possesyi. Zmiłujże się tedy moja święta Dobrodz. a oznajmij mi prawdziwe serca swego intencje i gdzie i kiedy mam widzieć śliczności Wci Dobrodz. mojej?“
Nie rozstrzygając na razie, czy już wówczas doszło do istotnej „possesyi“, czy też ową possesyą mamy brać figurycznie, musimy stwierdzić, że i listy pani Zamoyskiej z owego okresu świadczą o całkowitym niemal zespoleniu jej życia i interesów z osobą Sobieskiego, przy czym mąż sprowadzony jest do roli kłopotliwej zawady. Już wcześniej, w owym liście, w którym Marysieńka zalecała Sobieskiemu „załatwić się prędko z tym pogrzebem“ — mowa o pogrzebie jego matki — pisze dalej, oczywiście używając owego francuskiego vous, które jest czymś mniej niż „ty“ ale więcej niż „pan“:
„Nie baw się nigdzie, jeżeli chcesz, abym wierzyła w twoją punktualność w tym czego pragnę od ciebie, a czym w istocie jest chęć rychlejszego cieszenia się obecnością Celadona, bez którego Astrea nie może być szczęśliwa. Wierz w to i bądź uważny. La flûte powiedział do triktraka, skarżąc się na mnie: „Ona chce, żebym wygnał moich ludzi i że przez nich przykrzy się jej życie tutaj; nie, nie rozstanę się z nimi nigdy, niech sobie idzie gdzie się jej podoba, nigdy tego nie zrobię dla niej“. Oto piękna nadzieja, jaką mi daje!“.
La flûte — „fujara“ — oznacza jej męża, Zamoyskiego. Odtąd stale pojawia się w listach ten nazbyt przejrzysty kryptonim, określający trochę bezceremonialnie pana wojewodę.
Parę słów trzeba powiedzieć o tych kryptonimach, gdyż bez klucza do nich korespondencja Sobieskiego z Marysieńką bywa niezrozumiała. Im bardziej rosła poufność ich uczuć i interesów, tym bardziej czuli potrzebę własnego szyfru. Był to zresztą zwyczaj bardzo rozpowszechniony wobec niepewnego losu listów. Ich umówiony słownik jest częścią natury miłosnej, częścią — zwłaszcza później — natury politycznej. Im Sobieski posuwa się wyżej w godnościach, tym bardziej jest zagrożona jego tajemnica listowa; zdaje się że dwór chętnie kontrolował korespondencję swoich dygnitarzy i wodzów. Tak więc, zrazu spotykamy się z szyfrem niewinnym; samego Sobieskiego oznaczają terminy: Celadon, Orondat, Sylwander, panna Beaulieu, la poudre, i in.; Marysieńkę — Astrea, róża, bukiet, jutrzenka, les essences i in. Konfitury — jak już wiemy — oznaczają list; odór oznacza zdrowie albo życie; intelligence — rozwód, bo i o rozwodzie będzie tutaj mowa. Les oranges — pomarańcze — to miłość. Potem wkradają się kryptonimy natury politycznej, przy czym zauważyć należy ich odcień, zaszczytny gdy chodzi o dwór francuski, a dość pogardliwy gdy chodzi o polski. Tak, Ludwik XIV jest orłem — l’aigle, ale Jan Kazimierz tylko marchand de Paris, albo po prostu kupiec, lub aptekarz. Wersal, to palais enchanté; ale Warszawa — jeu de paumes — boisko do gry w piłkę. Królowa, to Hamaleon albo la girouette — chorągiewka na dachu — albo czasami kupców towarzysz; marchandise (towar), to korona polska. Czasem ważniejsze osoby oznaczone są umówionymi liczbami; czasem wreszcie partie listu pisane są całkowicie szyfrem.
Nie można powiedzieć, aby postać Sobieskiego zyskała na tym zbliżeniu się do dworu, na tym wejściu w atmosferę intryg politycznych i kobiecych. Bardziej mu było do twarzy na koniu, w obozie. Obecnie, rola jego jest dość dwuznaczna. Lawiruje; chciałby zachować i ufność dworu i mir u szlachty. Jeżeli nie chciał czy nie mógł zostać marszałkiem konfederacji po to aby jej kark skręcić, niemniej gra rolę dość dwulicową, posłując od konfederacji do sejmu, a równocześnie współdziałając w planach dworu, pobierając cichą pensję francuską, podpisując tajny czołobitny adres do Kondeusza. I zapewne podpisywał go bez entuzjazmu; frankofilem był przez Marysieńkę, ale natura raczej musiała go ciągnąć do obozu konfederackiego, którego kult szlacheckich swobód całym swoim polskim temperamentem podzielał. Jeszcze mniej smaczną czyni rolę jego okoliczność, że używano go do tych posług, do pośrednictwa między dworem a związkowymi, do matactw i przekupstw, wespół z przywróconym do łaski Hieronimem Radziejowskim. Miejmy nadzieję, że brzydszą część roboty zostawiał Sobieski bardziej w tym fachowemu ciotecznemu bratu.
Ale w tym momencie zachodzi fakt, który wytwarza nową sytuację w jego życiu. Wiosną r. 1662, pani Zamoyska, prawie ukradkiem, nocą, zabierając ile się dało pieniędzy, opuszcza Zamość i udaje się do Paryża. Wyjazd ten rozlega się głośnym echem po Polsce; zgorszenie zaś wzmaga się jeszcze, kiedy się rozchodzi wiadomość, że młoda pani, wyjeżdżając, zarząd nad dobrami, które otrzymała w darze od męża, zleciła aż nazbyt bliskiemu jej Sobieskiemu i jego alter ego — Sapieże. Niebawem zaczynają krążyć pogłoski, że Sobieski ma jechać za nią, że się wyprzedaje z majątków i wynosi się na dobre do Francji! Ale nie przerażajmy się tym skandalem; będą gorsze. Zacnemu Sobieskiemu miało być dane zaopatrywać w ciągu kilku lat kronikę skandaliczną Polski.