Matka (Gorki, 1946)/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

Reszta dnia upłynęła matce jakby we mgle wielobarwnych wspomnień, w ciężkim znużeniu obejmującym ciało i duszę. Niby szara plama skakał maleńki oficerek, błyskała brązowa twarz Pawła, uśmiechały się oczy Andrzeja.
Chodziła po pokoju, siadała przy oknie patrząc w ulicę, znowu chodziła podnosząc brwi. Oglądała się, wzdrygała i bezmyślnie szukała czegoś oczyma. Piła wodę nie mogąc ugasić pragnienia i zalać żaru tlącej w jej piersiach tęsknoty i krzywdy. Dzień był jakby przerąbany — na początku była treść, a teraz wszystko wyciekło z niego, rozpostarło się przed nią posępne pustkowie i kołysało się bezradne pytanie:
— I co teraz?...
Przyszła Korsunowa. Machała rękami, krzyczała, płakała, zachwycała się, tupała nogami, proponowała coś, obiecywała, groziła komuś. Wszystko to nie wzruszało matki.
— Aha! — słyszała krzykliwy głos Marii. — Dopiekli jednak narodowi! Stanęła fabryka — cała stanęła!
— Tak! Tak! — mówiła cicho matka kiwając głową, ale oczy jej przyglądały się nieruchomo czemuś, co było już przeszłością, co odeszło od niej razem z Andrzejem i Pawłem. Nie mogła płakać — serce jej ścisnęło się i wyschło, wargi były suche, w ustach brakło wilgoci, trzęsły się jej ręce, a przez skórę pleców przebiegały krótkie dreszczyki.
Wieczorem przyszli żandarmi. Powitała ich bez zdziwienia i bez strachu. Weszli hałaśliwie, było w ich zachowaniu się coś wesołego i pełnego zadowolenia. Zółtolicy oficerek mówił szczerząc zęby:
— No, jak się miewacie? Trzeci raz się spotykamy, co?
Milczała, na próżno starając się zwilżyć wargi suchym językiem. Oficer mówił dużo, pouczająco i matka czuła, że przyjemnie mu jest mówić. Ale jego słowa nie dochodziły do niej i nie przeszkadzały jej. Dopiero kiedy powiedział:
— Ty sama jesteś winna, mateczko, że nie umiałaś wpoić w syna szacunku dla Boga i cara...
Stojąc w drzwiach i nie patrząc na niego, odpowiedziała głucho:
— Tak — naszymi sędziami będą — dzieci. One osądzą nas sprawiedliwie za to, że porzucamy je na takiej drodze.
— Co? — krzyknął oficer. — Głośniej!
— Mówię, że dzieci będą sędziami! — powtórzyła wzdychając.
Wtedy zaczął mówić o czymś prędko i gniewnie, ale jego słowa przelatywały wokół matki nie dotykając jej.
Świadkiem była tym razem Maria Korsunowa. Stała obok matki, ale nie patrzyła na nią i gdy oficer zwracał się do niej z jakimś pytaniem, odpowiadała pośpiesznie, zawsze tak samo kłaniając mu się nisko:
— Nie wiem, wasza wielmożność! Kobieta jestem niewykształcona, handlem się zajmuję i z powodu głupoty swojej o niczym nie wie...
— Dosyć, milcz! — rozkazywał oficer poruszając wąsami. Kłaniała mu się znowu i, niespostrzeżenie pokazując mu figę, szeptała do matki:
— Na... masz! Ukąś!
Rozkazano jej zrewidować Własową. Zamrugała oczyma, wytrzeszczyła je na oficera i powiedziała z przestrachem:
— Nie umiem tego, wasza wielmożność!
Tupnął nogą, zakrzyczał. Maria spuściła oczy i cicho poprosiła matkę:
— Cóż... rozepnij się, Pelagio Niłowna...
Obszukując i obmacując jej ubranie, z twarzą nalaną krwią, szeptała:
— To psy — co?
— Ty co tam mówisz? — surowo krzyknął oficer zaglądając do kąta, gdzie rewidowała.
— W kobiecej takiej sprawie, wasza wielmożność... — wybełkotała Maria z przestrachem.
Gdy rozkazał matce podpisać protokół, nakreśliła niewprawną ręką, grubymi, błyszczącymi, jakby tłustymi, drukowanymi literami:
„Wdowa po człowieku pracy, Pelagia Własowa“.
— Coś ty napisała? Po co to? — krzyknął oficer marszcząc z niezadowoleniem twarz, a potem uśmiechając się zjadliwie, powiedział:
— Dzikusy...
Poszli. Matka stanęła przy oknie złożywszy ręce na piersiach i nieruchomo, nie widząc nic patrzyła długo przed siebie. Podniosła wysoko brwi, zacisnęła usta i szczęki tak mocno, że wkrótce poczuła ból w zębach. W lampie wypalała się nafta, płomień trzeszcząc zagasał. Zdmuchnęła ją i została w ciemnościach. W niej samej była także ciemność. Stała bez myśli; napełniający pierś, ciągnący się bolesny smutek utrudniał bicie jej serca. Stała długo. Zmęczyły się nogi i oczy. Słyszała, jak przy oknie zatrzymała się Maria, i pijanym głosem krzyczała:
— Pelagio! Spisz? Śpij, moja nieszczęśliwa męczennico, śpij!
Matka nie rozbierając się położyła się do łóżka i natychmiast, jak gdyby wpadła w głęboki odmęt, pogrążyła się w ciężkim śnie.
Śnił się jej żółty, piaszczysty kurhan, za bagnami, po drodze do miasta. Na jego skraju, nad urwiskiem zbiegającym ku jamom, z których wybierano piasek, stał Paweł i śpiewał cicho i melodyjnie głosem Andrzeja:

Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud!

Matka przechodziła obok kurhanu po drodze i, przyłożywszy dłoń do czoła, patrzyła na syna. Na tle błękitnego nieba postać jego rysowała się wyraźnie i ostro. Matka wstydziła się podejść do niego, ponieważ była brzemienna i na rękach miała także dziecko. Poszła dalej. Na polu dzieci bawiły się piłką. Było ich dużo, piłka była czerwona. Dziecko zaczęło się wyrywać do nich z jej rąk i zapłakało głośno. Dała mu pierś i wróciła z powrotem, ale na kurhanie stali już żołnierze i skierowali, ku niej bagnety. Szybko pobiegła ku cerkwi stojącej pośrodku pola, ku białej, lekkiej cerkwi zbudowanej jakby z obłoków i niezmiernie wysokiej. W cerkwi chowali kogoś. Trumna była duża, czarna, ze szczelnie zabitym wiekiem. Ale pop i diakon chodzili po cerkwi w białych ornatach i śpiewali:

— Chrystus zmartwychwstał...

Diakon kadził, kłaniał się jej, uśmiechał się. Włosy miał jaskrawo rude i wesołą twarz Samojłowa. Z góry, ze sklepienia kopuły, padały szerokie jak ręczniki promienie słońca. Na obu chórach cicho śpiewali chłopcy:

— Chrystus zmartwychwstał...

— Brać ich! — krzyknął nagle pop zatrzymując się pośrodku cerkwi. Ornat spadł z niego, na twarzy ukazały się siwe, surowe wąsy. Wszyscy rzucili się do ucieczki i diakon uciekał również, odrzuciwszy kadzielnicę i schwyciwszy się jak chachoł, obu rękami za głowę. Matka upuściła dziecko na podłogę, pod nogi ludzi, a oni okrążali je z daleka oglądając się bojaźliwie na jego nagie ciałko. Matka upadla na kolana i krzyczała:

— Nie porzucajcie dziecka! Weźcie je...

— Chrystus zmartwychwstał...

— śpiewał chachoł trzymając ręce założone do tyłu i uśmiechając się.
Matka schyliła się, podniosła dziecko i posadziła je na wóz tarcic, obok którego szedł powoli Mikołaj, śmiał się i mówił:
— Dali mi ciężką robotę...
Na ulicy było brudno, z okien wychylali się ludzie, świstali, krzyczeli, machali rękami. Dzień był jasny, słońce świeciło olśniewającym blaskiem, nigdzie nie było cieni.
— Śpiewajcie, mateńko! — mówił chachoł. — Takie jest życie!
I śpiewał zagłuszając swym głosem wszystkie dźwięki. Matka szła za nim. Nagle potknęła się i z ogromną szybkością zaczęła spadać w bezdenną, ziejącą przerażeniem głębię...
Obudziła się wstrząsana dreszczami. Jakby jakaś szorstka, ciężka łapa chwyciła jej serce i miętosiła je powoli w okrutnej zabawie.
Uparcie huczało wezwanie do pracy. Stwierdziła, że jest to już druga syrena.
W pokoju walały się nieporządnie książki. Wszystko było porozsuwane i poprzewracane, podłoga zadeptana.
Wstała i, nie umywszy się i nie pomodliwszy, zaczęła porządkować pokój. W kuchni rzucił się jej w oczy drążek z kawałkiem czerwonej materii. Nieprzyjaźnie wzięła go do ręki i chciała wsunąć do pieca, ale westchnąwszy, zdjęła z niego strzęp sztandaru, starannie złożyła czerwony skrawek i wsunęła go do kieszeni, a kij przełamała na kolanie i rzuciła na przypiecek. Potem wymyła okna i podłogę zimną wodą, nastawiła samowar i ubrała się. Usiadła w kuchni przy oknie i znowu stanęło przed nią pytanie:
— I co teraz?
Przypomniała sobie, że nie modliła się jeszcze. Stanęła, przed obrazami, ale postawszy tak parę sekund znowu usiadła — w sercu jej była pustka.
Było dziwnie cicho — jak gdyby ludzie, którzy wczoraj tak krzyczeli na ulicy, schowali się dzisiaj w domach i w milczeniu rozmyślali o niezwykłym dniu.
Nagle przypomniała sobie obraz widziany niegdyś, jeszcze za dni młodości:
W starym parku panów Zausajłowych był duży staw zarosły wodnymi liliami. W szary, jesienny dzień przechodziła obok stawu i na jego środku zobaczyła łódkę. Staw był ciemny i spokojny, łódka jakby przyklejona do czarnej wody, po której pływały, niby smutna ozdoba, żółte liście. I od tej łódki bez steru i wioseł, samotnej i nieruchomej na matowej wodzie pośród umarłych liści, wiało głębokim smutkiem i nieznanym cierpieniem. Matka stała wówczas długo nad brzegiem stawu i myślała — kto to odepchnął od brzegu tę łódkę i po co? Wieczorem tego dnia dowiedziano się, że w stawie utopiła się żona ekonoma Zausajłowych, maleńka kobieta o zawsze rozwichrzonych czarnych włosach i szybkim chodzie.
Matka przesunęła rękę po twarzy i myśl jej zaczęła krążyć lękliwie nad wrażeniami wczorajszego dnia. Opanowały ją na nowo. Siedziała długo, zatrzymawszy oczy na szklance wystygłej herbaty, a w duszy jej rosło pragnienie zobaczenia kogoś mądrego i prostego i zapytania go o wiele spraw. I jakby w odpowiedzi na to pragnienie, zjawił się po obiedzie Mikołaj Iwanowicz. Gdy jednak zobaczyła go, znowu owładnął nią lęk i, nie odpowiadając na jego powitanie, przemówiła cicho:
— Aj, drogi mój, niepotrzebnieście przyszli! To nieostrożne! Przecież złapią was, jeżeli zobaczą...
Mocno ściskając jej rękę, poprawiał okulary i, pochylony nad nią, z twarzą przy jej twarzy, objaśniał ją pośpiesznie:
— Ja, widzicie, umówiłem się z Pawłem i Andrzejem, że jeśli ich zaaresztują, na drugi dzień zajmę się waszą przeprowadzką do miasta! — mówił łagodnie i z zafrasowaniem. — Była u was rewizja?
— Była. Obszukali, obmacali. Ani wstydu, ani sumienia nie mają ci ludzie! — zawołała.
— Po co im wstyd? — powiedział wzruszając ramionami Mikołaj i zaczął objaśniać, dlaczego powinna zamieszkać w mieście. Słuchała jego przyjaźnie zatroskanego głosu, patrzyła na niego z bladym uśmiechem nie rozumiejąc jego dowodów, i dziwiła się swojej czułej ufności do tego człowieka.
— Jeżeli Pawełek chciał tego — powiedziała — i jeżeli nie będę was krępować...
— O to się nie troszczcie — przerwał jej. — Mieszkam sam, czasem tylko przyjeżdża siostra.
— Darmo chleba jeść nie będę — rozmyślała głośno matka.
— Zechcecie, robota się dla was znajdzie! — powiedział Mikołaj.
Dla matki z pojęciem „o robocie*“ nierozdzielnie skojarzyła się już robota jej syna, Andrzeja i towarzyszy. Podeszła do Mikołaja i, zajrzawszy mu w oczy, zapytała:
— Znajdzie się?
— Gospodarstwo mam maleńkie, kawalerskie...
— Ja nie o takiej robocie, nie o domowej... — powiedziała cicho.
I westchnęła smutnie. Czuła się urażona tym, że jej nie zrozumiał. Uśmiechnął się krótkowzrocznymi oczyma i powiedział:
— Ot, gdybyście przy widzeniu z Pawłem spróbowali się dowiedzieć od niego adresu tych chłopów, którzy prosili o gazetę...
— Znam ich! — zawołała radośnie. — Znajdę ich i zrobię wszystko, co każecie! Kto pomyśli o mnie, że noszę coś zakazanego? Do fabryki też nosiłam, dzięki Bogu!
Nagle zapragnęła iść drogami obok lasów i pól, z torbą na plecach, z kijem w ręku.
— Drogi mój, użyjcie mnie do tej pracy, proszę was! — powiedziała. — Pójdę wszędzie! Po wszystkich guberniach wszystkie drogi znajdę! Będę chodzić zimą i latem, aż do samej śmierci będę pielgrzymować — czy to zła dola dla mnie?
Wyobraziła sobie siebie jako bezdomną pątniczkę proszącą w imię Chrystusa o jałmużnę pod oknami wieśniaczych chat i zrobiło się jej smutno.
Mikołaj ostrożnie ujął jej dłoń i pogładził ją swoją ciepłą ręką. Potem spojrzał na zegarek i powiedział:
— O tym pomówimy później!
— Drogi mój! — zawołała. — Dzieci, najdroższe cząsteczki naszego serca, oddają wolność i życie, giną nie żałując swoich młodych lat, a cóż ja — matka?
Twarz Mikołaja pobladła. Popatrzył na nią z pełną czułości uwagą i powiedział cicho:
— Wiecie, pierwszy raz słyszę takie słowa...
— Co ja mogę powiedzieć? — przemówiła smutnie kiwając głową i bezsilnym gestem rozkładając ręce. — Gdybym miała takie słowa, którymi mogłabym opowiedzieć o swoim matczynym sercu...
Wstała, jakby nagle podniosła ją jakaś siła, która rosła w jej piersiach, upajała ją. Gorące słowa oburzenia tłoczyły się w jej głowie.
— Zapłakałoby wielu... Nawet złych, nawet bez sumienia....
Mikołaj podniósł się także, znowu spojrzał na zegarek.
— Więc postanowione, że przeprowadzacie się do miasta, do mnie?
Matka w milczeniu skinęła głową.
— Kiedy? Zróbcie to jak najprędzej! — poprosił miękko i dorzucił:
— Będę się bał o was, naprawdę!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem — co go ona obchodzi? Spuścił głowę i uśmiechał się z zakłopotaniem. Stał przed nią zgarbiony, krótkowzroczny, odziany jak zwykle w czarną marynarkę i zdawało się, że wszystko na nim i poza nim jest mu obce.
— Macie pieniądze? — zapytał spuściwszy oczy.
— Nie.
Pośpiesznie wyjął z kieszeni portmonetkę i roztworzywszy ją podał jej.
— Proszę, weźcie...
Matka mimo woli uśmiechnęła się i, pokiwawszy głową, zauważyła:
— Wszystko — po nowemu! Pieniądze — bez wartości. Ludzie dusze dla nich zatracają, a wy... tak sobie... jakby ze współczucia dla ludzi trzymacie je przy sobie...
Mikołaj zaśmiał się cicho.
— Pieniądze to bardzo niewygodna i nieprzyjemna rzecz. Zawsze to jakoś głupio człowiekowi, czy je bierze, czy daje...
Wziął jej rękę, uścisnął mocno i jeszcze raz poprosił ją:
— Więc — jak najprędzej!
I jak zawsze cichy, odszedł.
Odprowadziwszy go, pomyślała:
— Taki dobry, a — nie użalił się nade mną.
I nie mogła dociec, czy jest jej nieprzyjemnie, czy tylko dziwi ją?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.