Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

W osadzie mówiono o socjalistach, którzy rozrzucali napisane niebieskim atramentem odezwy. W tych odezwach opisywano złośliwie szykany w fabryce, pisano o strajkach robotniczych w Petersburgu i na południu Rosji, wzywano robotników do zjednoczenia się i do walki o swoje interesy.
Starsi ludzie, którzy zarabiali dobrze w fabryce, klęli:
— Buntownicy! Za takie rzeczy w mordę trzeba bić!
I odnosili odezwy do kantoru. Młodzież czytała proklamacje z entuzjazmem:
— Prawda!
Większość, śmiertelnie wyczerpana pracą î obojętna na wszystko, leniwie mówiła:
— Nic i tak nie będzie — czyż to możliwe?
Ale odezwy podniecały ludzi i jeżeli nie było ich przez tydzień, ludzie mówili już jeden do drugiego:
— Przestali jakoś drukować...
A w poniedziałek odezwy zjawiały się znowu i w fabryce szumiało jak w ulu.
W szynku i w fabryce można było zauważyć nowych, nikomu nie znanych ludzi. Wypytywali się, oglądali, węszyli i od razu rzucali się w oczy wszystkim, jedni — podejrzaną ostrożnością, inni — zbytnim narzucaniem się.
Matka rozumiała, że przyczyną całego tego zamieszania jest robota jej syna. Widziała, jak ludzie skupiali się wokół niego — i obawa o los Pawła mieszała się z dumą.
Jakoś nad wieczorem Maria Korsunowa zastukała z ulicy w okno, a kiedy matka otworzyła je, przemówiła głośnym szeptem:
— Trzymaj się, Pelagio! Doigrali się chłopcy! Dzisiaj w nocy postanowiono zrobić rewizję u was, u Mazina i u Wiesowszczikowa...
Grube wargi Marii pośpiesznie mlaskały jedna o drugą, mięsisty nos sapał, oczy mrugały i zezowały na wszystkie strony wypatrując czy nie ma kogoś na ulicy.
— A ja o niczym nie wiem, nic ci nie mówiłam i nawet nie widziałam cię dzisiaj — słyszysz?
I znikła.
Matka zamknąwszy okno, wolno osunęła się na krzesło. Ale świadomość grożącego synowi niebezpieczeństwa prędko poderwała ją. Pośpiesznie ubrała się, nie wiadomo dlaczego szczelnie okręciła głowę szalem i pobiegła doFedzi Mazina, który był chory i me pracował. Gdy weszła, siedział pod oknem, czytał książkę i huśtał lewą ręką prawą, odginając wielki palec. Usłyszawszy nowinę, zerwał się i zbladł.
— Otóż masz... — mruknął.
— Co trzeba robić? — spytała Własowa ocierając pot z czoła drżącą ręką.
— Poczekajcie — nie bójcie się! — powiedział Fedzia przygładzając zdrową ręką kędzierzawe włosy.
— Ale przecie wy sami się boicie! — wykrzyknęła.
— Ja? — zarumienił się i, uśmiechając się ze zmieszaniem, powiedział: taak, do diabla... Trzeba Pawłowi powiedzieć. Zaraz pośle do niego. Wracajcie — nic strasznego! Bić przecie nie będą?
Powróciwszy do domu, Własowa zebrała wszystkie książki i, przycisnąwszy je do piersi, długo chodziła po mieszkaniu zaglądając do pieca, pod piec i nawet do kadzi z wodą. Sądziła, że Paweł natychmiast rzuci robotę i przyjdzie do domu, a on nie przychodził. W końcu, zmęczona, usiadła w kuchni na ławce podłożywszy pod siebie książki, i tak, obawiając się wstać, przesiedziała aż do czasu, póki nie przyszli z fabryki Paweł i Andrzej.
— Wiecie? — wykrzyknęła nie wstając.
— Wiemy! — uśmiechając się powiedział Paweł.
— Boisz się?
— Boję się... Tak się boję!...
— Nie trzeba się bać! — powiedział chachoł. — To nie pomaga.
— Nawet samowaru nie postawiła! — zauważył Paweł.
Matka wstała i, wskazując na książki, wyjaśniła z zawstydzeniem.
— Bo ja tak ciągle z nimi...
Syn i chachoł roześmieli się. To dodało jej odwagi.
Paweł wybrał kilka książek i wyszedł schować je na podwórzu, a Andrzej nastawiając samowar, mówił:
— Nie ma w tym nic strasznego, mateńko. Tylko wstyd za ludzi, że się głupstwami zajmują. Przychodzą dorośli mężczyźni z szablami u boku, z ostrogami przy butach i szperają wszędzie. Pod łóżko zajrzą i do pieca, jeżeli piwnica jest — do piwnicy polezą, na strych wejdą, tam im na gęby pajęczyna nasiądzie — fyrkają... Nudno im i wstyd i dlatego udają, że są bardzo złymi ludźmi i gniewają się na was. Brudna robota i oni to przecie rozumieją! Jednego razu przewrócili u mnie wszystko, zawstydzili się i poszli sobie, a innym razem zabrali mnie ze sobą. Posadzili do więzienia, siedziałem cztery miesiące. Siedzisz, siedzisz, zawołają do siebie, poprowadzą po ulicy z żołnierzami, zapytają o coś. Mądrzy to, wiecie, oni nie są. Nie do rzeczy mówią. Pomówią — znowu żołnierzom każą odprowadzić do więzienia. I tak wodzą to tu, to tam — muszą przecie coś robić, pieniądze za to biorą! A potem wypuszczą na wolność — ot i wszystko!
— Jak wy zawsze dziwnie mówicie, Jędrusiu! — wykrzyknęła matka.
Chachoł gorliwie dmuchał w kominek klęcząc obok samowaru, ale na te słowa podniósł czerwoną z wysiłku twarz i, obiema rękami poprawiając wąsy, zapytał:
— A jakże ja mówię?
— Tak, jakby was jeszcze nigdy nikt nie skrzywdził...
Andrzej wstał i, potrząsnąwszy głową, powiedział uśmiechając się:
— A czyż jest na świecie ktoś nie skrzywdzony? Mnie tyle razy krzywdzili i obrażali, że przestałem się obrażać. Co robić, jeżeli ludzie nie mogą inaczej? Urazy przeszkadzają pracować, zastanawiać się nad nimi to tylko strata czasu. Takie jest życie! Dawniej, bywało, gniewałem się na ludzi, a teraz pomyślałem — nie warto. Każdy boi się, żeby go sąsiad nie uderzył, no i stara się czym prędzej sam mu dać w ucho. Takie jest życie, mateńko moja!
Słowa jego płynęły spokojnie odsuwając gdzieś na bok lęk oczekiwania rewizji, wypukłe oczy uśmiechały się jasno i cały on, chociaż niezgrabny, był taki jakiś gibki.
Matka westchnęła i powiedziała ciepło:
— Niech Bóg da wam dużo szczęścia, Jędrusiu!
Chachoł szerokim krokiem poszedł do samowaru, znowu przykucnął przed nim i cicho zamruczał:
— Dadzą szczęście — nie odmówię, ale prosić — nie będę!
Paweł wrócił z podwórza i z pewnością siebie powiedział:
— Nie znajdą! — i zaczął się myć.
Potem, mocno i starannie wycierając ręce, powiedział:
— Jeżeli pokażecie im, mamo, żeście się zlękli, to pomyślą: musi w tym domu coś być, jeśli ona tak się trzęsie.
Wy przecież rozumiecie — złego nie chcemy, po naszej stronie jest prawda i całe życie będziemy dla niej pracować — oto cała nasza wina! Czegóż więc bać się?
— Będę się trzymała, Pawełku — obiecała. I zaraz potem wyrwało się jej tęsknie: — Ach! Zęby już prędzej przyszli!
Ale oni nie przyszli tej nocy. I rano, uprzedzając możliwość żartów z jej obaw, matka pierwsza zaczęła żartować z siebie:
— Przestraszyłam się, zanim stracha zobaczyłam!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.