Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zjawili się dopiero miesiąc po owej niespokojnej nocy.
U Pawła siedział Mikołaj Wiesowszczikow i we troje z Andrzejem rozmawiali o swojej gazecie. Było późno, około północy. Matka położyła się i drzemiąc już, przez sen, słyszała jeszcze ich zafrasowane, ciche głosy. Oto Andrzej stąpając ostrożnie, przeszedł przez kuchnie, cicho zamknął za sobą drzwi. W sieni brzęknęło żelazne wiadro. I nagle, drzwi rozwarły się gwałtownie na oścież — chachoł wszedł do kuchni i głośnym szeptem powiedział:
— Ostrogi dzwonią!
Matka wyskoczyła z łóżka chwytając drżącymi rękami ubranie, ale w drzwiach od pokoju stanął Paweł i spokojnie powiedział:
— Leżcie — jesteście niezdrowi.
W sieni dało się słyszeć ostrożne szurganie. Paweł podszedł dc drzwi i, pchnąwszy je ręką, zapytał:
— Kto tam?
W drzwi z niewyłą szybkością wkręciła się wysoka, szara postać, za nią druga, dwóch żandarmów odsunęło Pawła, stanęło po obydwóch jego bokach i zabrzmiał wysoki, szyderczy głos:
— Nie ci, których oczekiwaliście, co?
Powiedział to wysoki, szczupły oficer z czarnymi, rzadkimi wąsikami. Koło łóżka matki ukazał się policjant Fedziakin i przykładając jedną rękę do czapki, drugą wyciągnął wskazujące prosto w twarz matki i powiedział zrobiwszy straszne oczy:
— To jest jego matka, wasza wielmożność! — I machnąwszy ręką na Pawła, dodał: — a to on sam!
— Paweł Własow? — zapytał oficer przymrużywszy oczy, a gdy Paweł w milczeniu skinął głową, oznajmił kręcąc wąsa:
— Mam przeprowadzić u ciebie rewizję. Wstawaj, stara! Tam kto jest? — zapytał zaglądając do pokoju i raptownie ruszył ku drzwiom:
— Wasze nazwiska? — rozległ się jego głos.
Z sieni wyszło dwóch świadków — stary giser Twieriakow i jego lokator, palacz Rybin, stateczny, czarny chłop.
— Witajcie, Niłowna! — powiedział głośno basem.
Matka ubierała się i, żeby dodać sobie odwagi, mówiła cicho:
— Cóż to jest takiego! Przychodzą w nocy — ludzie położyli się spać, a oni przychodzą!...
W pokoju było ciasno i nie wiadomo dlaczego czuć była szuwaksem. Dwóch żandarmów i komisarz policji z osady, Ryskin, głośno tupiąc nogami, zdejmował z półki książki i składali je na stole przed oficerem. Dwaj inni obstukiwali pięściami ściany, zaglądali pod krzesła, jeden niezdarnie właził na piec. Chachoł i Wiesowszczikow stali w kącie, przyciśnięci jeden do drugiego. Ospowata twarz Mikołaja pokryła się czerwonymi plamami, a jego maleńkie, szare oczy ani na chwilę nie odrywały się od oficera. Chachoł kręcił wąsy i kiedy matka weszła do pokoju, uśmiechnął się i przyjaźnie kiwnął jej głową.
Starając się zdusić w sobie strach, matka poruszała się nie bokiem, jak zawsze, ale prosto, piersią naprzód — i to nadawało jej postaci śmieszną i napuszoną powagę. Tupała głośno nogami, ale brwi jej drżały...
Oficer szybko chwytał książki cienkimi palcami białej ręki przerzucał ich kartki, wstrząsał i zręcznym ruchem dłoni odrzucał na bok. Czasem książka miękko upadała na podłogę. Wszyscy milczeli, słychać było ciężkie sapanie spoconych żandarmów, dźwięczały ostrogi, niekiedy rozlegało się półgłosem rzucone zapytanie:
— Tu już patrzyłeś?
Matka stanęła obok Pawła, pod ścianą, założyła ręce na piersiach tak jak on i także patrzyła na oficera. Czuła drżenie pod kolanami, ćmiło jej się w oczach.
Nagle, wśród ciszy, rozległ się zgrzytliwy i przenikliwy glos Mikołaja:
— A czy to trzeba — rzucać książki na podłogę?
Matka drgnęła. Twieriakow rzucił głową, jakby pchnięto go w kark, a Rybin chrząknął i uważnie popatrzył na Mikołaja. Oficer zmrużył oczy i utkwił je na sekundę w ospowatej, nieruchomej twarzy. Palce jego zaczęły jeszcze szybciej przerzucać stronice książek. Od czasu do czasu szeroko otwierał swoje duże, szare oczy, jak gdyby nagle przenikał go nieznośny ból i jakby, z bezsilnej wściekłości na ten ból, chciał krzyknąć głośno.
— Żołnierzu! — znowu powiedział Wiesowszczikow. — Podnieś książki...
Wszyscy żandarmi obrócili się ku niemu, po czym spojrzeli na oficera. Oficer znowu podniósł głowę i, obrzuciwszy barczystą postać Mikołaja badawczym spojrzeniem, rzekł przeciągle, przez nos:
— Nno... podnieście.
Jeden z żandarmów schylił się i, spoglądając z ukosa na Wiesowszczikowa, zaczął zbierać z podłogi rozrzucone książki...
— Lepiej by Mikołaj milczał! — cicho szepnęła matka do Pawła.
Paweł wzruszył ramionami. Chachoł spuścił głowę.
— Kto tu czyta biblię?
— Ja! — powiedział Paweł.
— A czyje są te książki?
— Moje! — powiedział Paweł.
— Tak! — odezwał się oficer. Rozparł się na krześle, trzasnął palcami chudych rąk, wyciągnął pod stołem nogi, poprawił wąsy i zapytał Mikołaja:
— Czy to ty jesteś Andrzej Nachodka?
— Ja! — odpowiedział Mikołaj wysuwając się naprzód.
Chachoł wyciągnął rękę, wziął go za ramię i odsunął w tył.
— On omylił się! To ja jestem Andrzej!...
Oficer podniósł rękę i, pogroziwszy Wiesowszczikowi małym palcem, powiedział:
— Ze mną — pilnuj się!
Zaczął grzebać w swoich papierach.
Z ulicy patrzyła w okno obojętnymi oczyma, jasna, księżycowa noc. Ktoś wolnymi krokami przechadzał się pod oknem, skrzypiał śnieg.
— Czy byłeś już pociągany, Nachodka, do odpowiedzialności za przestępstwa polityczne? — zapytał oficer.
— W Rostowie i w Saratowie... Tyko że tam żandarmi mówili mi — „wy“...
Oficer mrugnął prawym okiem, potarł je i wyszczerzając drobne zęby, powiedział:
— A czy nie wiadomo wam, Nachodka. właśnie wam — kto są ci podlecy, którzy rozrzucają w fabryce zbrodnicze odezwy, co?
Chachoł, kołysząc się na długich nogach, uśmiechnął się szerokim śmiechem i chciał coś odpowiedzieć, ale znowu zabrzmiał drażniący głos Mikołaja:
— Podleców to my pierwszy raz widzimy...
Zapadło milczenie, wszyscy zastygli na sekundę. Blizna na czole matki zbielała i prawa brew podniosła się w górę. Rybinowi dziwnie zadrżała jego czarna broda, spuścił oczy i zaczął ją powoli rozczesywać palcami.
— Wyprowadźcie stąd tego bydlaka! — powiedział oficer.
Dwóch żandarmów wzięło Mikołaja pod ręce i brutalnie poprowadziło go do kuchni. W kuchni Wiesowszczikow zatrzymał się, wparł się nogami w podłogę i krzyknął:
— Stójcie... ubiorę się!
Z podwórza przyszedł przodownik i powiedział:
— Nie ma nic. Wszystkośmy obejrzeli!
— No, rozumie się — zawołał oficer uśmiechając się ironicznie — to doświadczony człowiek...
Matka słuchała jego słabego, drgającego i łamliwego głosu i, ze strachem patrząc w żółtą twarz, czuła w tym człowieku wroga bez litości, o sercu pełnym pańskiej pogardy dla ludzi. Niewielu widywała takich i prawie zapomniała, że istnieją.
— Oto komu zakłócili spokój! — pomyślała.
— Panie Andrzeju Onisimow Nachodka, urodzony z nieprawego łoża, aresztuję pana!
— Za co? — spokojnie zapytał chachoł.
— To powiem panu później! — z szyderczą grzecznością odpowiedział oficer.
I zwracając się do Własowej, zapytał:
— Czytać umiesz?
— Nie! — odpowiedział Paweł.
— Nie ciebie pytam! — surowo powiedział oficer i znowu zapytał: — Odpowiadaj, stara!
Matka, którą niespostrzeżenie dla niej opanowało uczucie nienawiści do tego człowieka, nagle, jak gdyby skoczyła w zimną wodę i poczuła wstrząsający nią dreszcz, wyprostowała się. Szrama jej poczerwieniała, jedna brew opuściła się niżej.
— Niech pan nie krzyczy! — powiedziała wyciągając ku niemu rękę. — Pan jest jeszcze młody, nie wie pan, co to cierpienie...
— Uspokój się, mamo! — powstrzymał ją Paweł.
— Poczekaj, Pawle! — krzyknęła matka rzucając się ku stołowi. — Po co wy ludzi łapiecie?
— To was nie obchodzi! Milczeć! — huknął oficer wstając. — Wprowadźcie aresztowanego Wiesowszczikowa.
I zaczął głośno czytać jakiś papier podniósłszy go do twarzy.
Wprowadzono Mikołaja.
— Czapkę zdjąć! — wrzasnął oficer przerywając czytanie.
Rybin podszedł do Własowej i, trąciwszy ją ramieniem, cichutko powiedział:
— Nie gorączkuj się, matko...
— Jak mam zdjąć czapkę, jeżeli trzymają mnie za ręce? — zapytał Mikołaj zagłuszając czytanie protokołu.
Oficer rzucił papier na stół.
— Podpisać!
Matka patrzyła, jak podpisują protokół. Jej podniecenie zgasło, popadła w przygnębienie, do oczu napłynęły łzy obrazy i bezsilności. Takimi łzami płakała przez dwadzieścia lat swego małżeństwa, ale ostatnimi laty niemal zapomniała ich gryzącego smaku. Oficer popatrzył na nią i, skrzywiwszy się z odrazą, zauważył:
— Za wcześnie plączecie, szanowna pani! Uważajcie! Może nie starczyć wam łez na potem!
Znowu rozzłościwszy się, Własowa odpowiedziała:
— Matce na wszystko wystarczy łez, na wszystko! Jeżeli ma pan matkę — to ona wie o tym, tak!
Oficer pośpiesznie wkładał papiery do nowiutkiej teczki z błyszczącym zamkiem.
— Marsz! — zakomenderował.
— Do zobaczenia, Andrzeju, do zobaczenia, Mikołaju — ciepło i cicho mówił Paweł ściskając ręce towarzyszy.
— Otóż to właśnie — do zobaczenia! — uśmiechając się szyderczo, powtórzył oficer.
Wiesowszczikow sapał ciężko. Jego gruba szyja napłynęła krwią, oczy błyszczały ostrą złością. Chachoł jaśniał uśmiechami, kiwał głową i mówił coś matce. Matka przeżegnała go i powiedziała:
— Bóg widzi niewinnych...
W końcu gromada ludzi w szarych płaszczach wywaliła się z sieni i, zabrzęczawszy ostrogami, znikła. Ostatni wyszedł Rybin. Obrzucił Pawła uważnym spojrzeniem ciemnych oczu i w zamyśleniu powiedział:
— Nno — żegnajcie!
I pokaszlując w brodę, wolno wyszedł do sieni.
Założywszy ręce w tył, Paweł powoli chodził po pokoju, przestępując przez książki i bieliznę walające się po podłodze i mówił ponuro:
— Widzisz — jak się to robi?...
Ze zdziwieniem rozglądając się po rozrzuconych rzeczach matka ze smutkiem wyszeptała:
— Po co Mikołaj był taki zuchwały?...
— Przestraszył się pewnie — cicho powiedział Paweł.
— Przyszli, złapali, uprowadzili — mruczała matka rozkładając ręce.
Syn został w domu, serce jej uspokoiło się, ale myślą zatrzymała się nieruchomo na wydarzeniu nie mogąc ogarnąć go.
— Szydzi ten żółty, groził...
— Już dobrze, matko! — nagle stanowczo powiedział Paweł. — Chodź, uporządkujemy to wszystko..
Powiedział do niej „matko“ i „ty“, jak mówił tylko wtedy, kiedy chciał się do niej zbliżyć. Przysunęła się do niego, zajrzała mu w twarz i cichutko spytała:
— Skrzywdzili cię?
— Tak! — odpowiedział. — To tak ciężko! Lepiej by z nimi...
Wydało się jej, że syn ma łzy w oczach i chcąc go pocieszyć, niejasno odczuwając jego ból, powiedziała:
— Poczekaj, wezmą i ciebie!...
— Wezmą! — potwierdził.
Pomilczawszy chwilę, matka smutno zauważyła:
— Jakiś ty surowy, Pawełku! Gdybyś choć czasem pocieszył mnie! Ale gdzie! Ja powiem coś strasznego, a ty — coś jeszcze straszniejszego.
Spojrzał na nią, podszedł i przemówił cicho:
— Nie umiem, mamo! Musisz przyzwyczaić się do tego.
Westchnęła i, pomilczawszy znowu, opanowując drżenie lęku, powiedziała:
— A może oni męczą ludzi? Rwą ciało, łamią kości? Kiedy pomyślę o tym — Pawełku, kochanie! Tak straszno mi...
— Oni łamią duszę.... To gorzej — kiedy duszę brudnymi łapami...