Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Maleńki dom na skraju osady budził zainteresowanie ludzi. Ściany jego obmacywały dziesiątki podejrzliwych oczu. Niespokojnie przelatywały i trzepotały nad nim pstre skrzydła wieści — ludzie starali się spłoszyć, odsłonić to „coś“, co przytaiło się za ścianami domu nad jarem. W nocy zaglądali do okien, niekiedy ktoś pukał w szybę i pośpiesznie, bojaźliwie uciekał.
Któregoś dnia Własową zatrzymał na ulicy szynkarz Bieguncow, staruszek o szanownym wyglądzie, zawsze noszący czarną, jedwabną chusteczkę na czerwonej, zwiędłej szyi, a na piersiach grubą, pluszową kamizelkę liliowego koloru. Na jego śpiczastym i błyszczącym nosie siedziały szyldkretowe okulary i dlatego nazywano go: „kościane oczy“.
Zatrzymawszy Własową, jednym tchem nie oczekując odpowiedzi, zasypał ją skrzypiącymi i suchymi słowami:
— Jak się miewacie, Pelagio Niłowna? A synek? Ożenić nie zamierzacie? Młodzieniec w pełni sil — dojrzały do małżeństwa. Ożenić syna wcześnie — spokój dla rodziców. W rodzinie człowiek lepiej się konserwuje i duchem; ciałem, niby grzyb w occie. Ja na waszym miejscu ożeniłbym go. Nasze czasy wymagają surowego nadzoru nad istotą ludzką, ludzie zaczynają żyć każdy swoją głową. W myślach zamęt, postępki godne nagany. Cerkiew bożą młodzież omija, publicznych miejsc unika, zbiera się ukradkiem, po kątach — szepcze. Po co szepcze, pozwólcie się zapytać? Dlaczego unika ludzi? Wszystko, czego człowiek nie śmie powiedzieć przy ludziach — w szynku na przykład — cóż to takiego jest? Tajemnica! A gdzież jest miejsce dla tajemnicy? W naszej świętej, apostolskiej cerkwi. A wszystkie inne tajemnice, po kątach spełniane — omyłka rozumu! Życzę wam dobrego zdrowia.
Przesadnie wytwornym gestem wygiętej ręki zdjął kaszkiet, zatoczył nim w powietrzu i odszedł zostawiwszy matkę pogrążoną w zdumieniu.
Sąsiadka Własowów Maria Korsunowa, wdowa po kowalu, handlująca przed bramą fabryki wiktuałami, spotkawszy matkę na rynku, także powiedziała:
— Pilnuj syna, Pelagio!
— A bo co? — spytała matka.
— Mówią! — tajemniczo zakomunikowała Maria. — Niedobrze mówią, mateńko moja! Powiadają — związek taki urządza w rodzaju chłystów[1]. Sekta — nazywa się to. Chłostać będą jeden drugiego, jak chłysty...
— Mielą językiem, Mario, sami nie wiedzą co!
— Nie ten winien, kto miele, ale ten, kto ziarna dostarcza — powiedziała przekupka.
Matka opowiadała synowi o tych wszystkich rozmowach. Wzruszał w milczeniu ramionami, a chachoł śmiał się swoim niskim, miękkim śmiechem.
— Dziewczęta też mają do was pretensję — mówiła matka — kawalerowie z was przecie, że każda by pozazdrościła! Dobrzy robotnicy, nie pijący, a na dziewczęta nie zwracacie uwagi. Opowiadają, że chodzą do was z miasta panny złego prowadzenia się...
— No, oczywiście! — skrzywiwszy się z odrazą, wykrzyknął Paweł.
— Na błocie wszystko czuć zgnilizną! — westchnąwszy powiedział chachoł. — A wy byście, mateńko, objaśnili im głupiutkim, co to jest małżeństwo! Zęby nie kwapiły się do łamania kości...
— Ach, mój drogi! — powiedziała matka. — One widzą przecie niedolę, rozumieją, ale jakaż przed nimi droga prócz tej? Podziać się nie mają gdzie!
— Źle rozumieją, bo inaczej znalazłyby drogę! — zauważył Paweł.
Matka spojrzała na jego surową twarz.
— To nauczcie je! Zaprosilibyście te, co mądrzejsze, do siebie.....
— To nie byłoby dobrze! — sucho powiedział syn.
— A gdyby spróbować? — odezwał się chachoł.
Paweł milczał chwilę, po czym odpowiedział:
— Zaczną się przechadzki parkami, potem niektórzy pożenią się, ot i wszystko!
Matka zamyśliła się. Mnisza surowość Pawła niepokoiła ją. Widziała, że jego rad słuchają nawet ci towarzysze, którzy — jak chachoł — starsi są od niego wiekiem. Ale zdawało się jej, że wszyscy boją się go i że nikt go nie lubi za jego oschłość. Pewnego razu, kiedy położyła się już spać, a syn i chachoł czytali jeszcze, usłyszała przez cienkie przepierzenie ich cichą rozmowę.
— Podoba mi się Natasza, wiesz? — nagle cicho odezwał się chachoł.
— Wiem! — nie od razu odpowiedział Paweł.
Słychać było, jak chachoł podniósł się powoli i zaczął chodzić. Jego bose nogi zaszurgały po podłodze i rozległo się ciche, tęskne gwizdanie. Potem usłyszała znowu jego niski głos:
— Czy ona to dostrzega?
Paweł milczał.
— Jak myślisz? — zniżywszy głos zapytał chachoł.
— Dostrzega! — odpowiedział Paweł. — Dlatego odmówiła przychodzenia do nas...
Chachoł ciężko powłóczył nogami po podłodze i znowu w pokoju zadrżało jego ciche gwizdanie. Potem zapytał:
— A gdybym powiedział jej...
— Co?
— Że ja... — cicho zaczął chachoł.
— Po co? — przerwał mu Paweł.
Matka usłyszała, że chachoł zatrzymał się i poczuła, że uśmiecha się.
— Bo widzisz, ja uważam, że jeżeli kocha się dziewczynę, to trzeba jej o tym powiedzieć, bo inaczej nic z tego przecie nie wyjdzie!
Paweł głośno zamknął książkę. Usłyszała jego pytanie:
— A czego ty się spodziewasz?
Obaj długo milczeli.
— No? — zapytał chachoł.
— Trzeba, Andrzeju, jasno zdawać sobie sprawę z tego, czego ty chcesz — powiedział Paweł powoli. — Przypuśćmy, że i ona cię kocha — ja sądzę, że nie — ale, przypuśćmy, że tak! I — pobierzecie się. Ciekawe małżeństwo — inteligentka i robotnik! Urodzą się dzieci, pracować będziesz musiał sam i — dużo. Zycie wasze stanie się życiem dla kawałka chleba, dla dzieci, dla mieszkania. Dla sprawy was więcej nie będzie. Obojga!
Ucichło. Po czym Paweł zaczął znowu, ale jakby bardziej miękko:
— Lepiej rzuć to wszystko, Andrzeju. Nie niepokój jej...
Cicho. Wyraźnie tykało wahadło zegara miarowo odmierzając sekundy.
Chachoł powiedział:
— Połowa serca — kocha, połowa nienawidzi, czyż to jest serce, co?
Zaszeleściły stronice książki — widocznie Paweł zaczął znowu czytać. Matka leżała zamknąwszy oczy obawiając się poruszyć. Było jej aż do łez żal chachoła, ale jeszcze bardziej .syna. Myślała o nim: — Kochanie ty moje...
Nagle chachoł zapytał:
— Więc — milczeć?
— To — uczciwiej — cicho powiedział Paweł.
— No, więc po tej drodze pójdziemy! — powiedział chachoł. I po kilku minutach ciągnął dalej, smutno i cicho:
— Trudno ci będzie, Pawełku, jeżeli ty sam tak oto...
— Już mi jest trudno...
O ściany domu tłukł się wiatr. Dokładnie liczyło upływający czas wahadło zegara.
— Z tym nie łatwo się pogodzić! — wolno powiedział chachoł.
Matka wetknęła twarz w poduszkę i bezdźwięcznie- zapłakała.
Rano Andrzej wydał się matce jakby niższego wzrostu i jeszcze milszy. A syn — jak zawsze — chudy, prosty, milczący. Dawniej matka nazywała chachoła Andrzejem Onisimowiczem, a tego dnia nie zauważywszy nawet, powiedziała mu:
— Trzeba by wam, Jędrusiu, buty naprawić — nogi zaziębicie!
— Po wypłacie kupię nowe! — odpowiedział, roześmiał się i nagle, położywszy jej na ramieniu swoją długą rękę, zapytał:
— A może wy jesteście moją rodzoną matką, tylko nie chcecie się przyznać do tego ludziom, dlatego żem taki brzydki, co?
Milcząc poklepała go po ręku. Miała ochotę powiedzieć mu wiele ciepłych słów, ale serce jej było ściśnięte litością i słowa nie chciały jej przejść przez gardło.