Melodja Janki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Melodja Janki |
Pochodzenie | Z pod ciemnej gwiazdy |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Państwowa |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Smukła willa podmiejska, w której konała zgwałcona przez żołnierzy Janka, była dla tych co wiedzieli, przedmiotem zgorszenia. Stara panna zprzeciwka żegnała się, ile razy podnosiła storę od tej strony, skąd wionęło grzechem śmiertelnym, i w jej mniemaniu Janka, chociaż niewinna ofiara, należała do ostatnich; mężatki i matki, przechodząc z dziećmi, spoglądały trwożliwie ku wszystkim oknom willi, bo wydawała im się ona przezroczystem ciałem, nie mogącem w żaden sposób ukryć krwawej rany, bezwstydnie otwartej całemu światu. Mężczyźni, którzy tamtędy szli na wyścigi lub turnieje piłki nożnej, czuli w sobie jakby wyrzuty sumienia, i słyszeli niby krzyk skądsiś, przenikający niebo i ziemię a daremny.
Pokoik, z w którym konała Janka, otworzył się małą szczeliną drzwi uchylonych na balkon, podający się w niebo na wysokości szczytów drzew. Uchylenie było właśnie takie, aby mogła się przecisnąć dusza Janki, stanąć na poręczy i odlecieć. Tymczasem wchodziły tamtędy swawolnie, po naradzie u drzwi, wonie wiosny, płynące od parku, — walczyły z zapachami jodoformu i cofały się zwyciężone. I tylko jedna, jedyna, wytrwała na miejscu, wyróżniona i przyciągnięta siłą wyobraźni: nazywała się sentymentalnie Lilijka. Była to ona sama, dziecko, tak nazwane, bo w dniu jej narodzin zakwitł w wazonku niezwykły gatunek lilji.
Rozglądała się po tym pokoju, w którym wszystko było zaczarowane. Na szerokim łóżku, którego tylny przyczółek tworzył ołtarz, leżała Janka tak jak królowa Jadwiga w sarkofagu na Wawelu — rzeźba, rzecz, cicho, nie budzić jej...
Ponad jej głową Boecklina Wyspa Umarłych, a naprzeciw ulubiony zegar wahadłowy, który dla niej tylko chodził i wybijał godziny. Pamiętała go od czasów dziecięcych — był w niej zawsze zakochany. Sama pociągała jego ciężarki i puszczała w ruch duże wahadło z mosiężnem słońcem u dołu. Były tam jeszcze wielkie szafy zwierciadlane, a w kącie siodło i karabin i coś okrągłego, przykrytego ciemnem suknem. To wszystko istniało tu oddawna, bardzo dawna, znieruchomiałe, powleczone było razem z Janką-Jadwigą popiołem spalającego się jednostajnie czasu. Lilijka wzbiła się ponad łóżkiem jak wspomnienie — pochyliła się nad jej twarzą bladą, z różowemi nozdrzami, na której zadrgały powieki. Więc gdy w świecie tych rzeczy była jedna rzecz, w której mieścił się ból — weszła w nią, zjednoczyła się z nią napowrót, stała się bólem.
Razem z bólem wróciły widziadła codzienności. Siwa głowa ciotki zajrzała przez drzwi z sąsiedniego pokoju i trzęsąc się, wypowiadała jakieś słowa. Aż z tych słów uderzyło w chorą jedno: Olek! który otrzymawszy urlop na jeden dzień, chciał się widzieć z Janką.
Przed tą wizytą chciała uciec, umrzeć — ale on już wszedł, rosły, barczysty, szastając kupionym bukietem, brzęcząc szablą i ostrogami. Natychmiast jednak uciszył się, gdy zobaczył jej twarz i oczy, wlepione w zegar. Zdawała się nie spostrzegać przybysza. Gdy zostali sami, usiadł opodal łóżka i dopiero teraz uprzytomnił sobie, że nie wie, jak się ma wobec tej sytuacji zachować. Wystękał coś w rodzaju kondolencji i zapewnienia, że to nieszczęście jego uczuć i zamiarów względem Janki nie zmieni, — lecz zmiarkowawszy, że powiedział coś niestosownego, umilkł i namyślał się.
I teraz między obojgiem wynurzało się i rosło wspomnienie owego wieczoru, kiedy on zastał ją na wsi tylko z dwojgiem rodzeństwa, i kiedy bawili się wszyscy w chowankę. Wyśledziwszy ją w ciemnym kącie wśród sterty jakichś szat, zaczął ją całować nieokiełznanie i szukać czegoś dalej już w jej własnych szatach, aż położył rękę na jej nagie ciało. Zdziwiona i przerażona nie broniła się, dopiero po chwili zaczęła się wydzierać i zraniła mu rękę do krwi. Nadejście matki przerwało tę gorącą niespodziankę narzeczeńską. Nazajutrz on przyszedł pożegnać się, bo „szedł na wojnę“. Żartem wskazywał na swoją „pierwszą ranę“ i prosił, aby go opatrzyła jak siostra miłosierdzia. Ponieważ było to pożegnanie, uległa jego prośbom i drżąc ujęła go za rękę. Musiała walczyć z sobą, aby nie pocałować rany, — chociaż pociąg ten wydawał się jej wstrętnym, — wkońcu wyjąwszy sobie z włosów czerwoną wstążeczkę, niby owinęła mu skaleczoną rękę tym talizmanem, poczem on uroczyście i po rycersku położył sobie wstążkę na sercu.
Szczegóły tego wspomnienia rozgrywały się między nimi z brutalną niewidzialnością, na moście wzajemnych myśli. Dopiero teraz odczuła Janka okropny wstyd i z jej oczu pociekły wstrzymane łzy. Zerwał się w niej nakaz, aby za wszelką cenę zażądać od niego zwrotu wstążki. Lecz przezwyciężyła się, aby nie wyjawić tego życzenia, aby wogóle nie zadźwiękło w słowach to, co tu było między nimi najważniejsze. Raczejby mu ją sama nagle odebrała — gdzie ona mogła być teraz i jak mogła wyglądać między mundurem a piersią żołnierską?
Nieznacznie obróciła twarz ku niemu — a na jego mundurze błysnęły medale, rozjarzyły się jak słońca, odtrąciły ją — zuchwałą, na kolana przed nim, świętym i wielkim...
A on, zmylony jej łzami, nachylił się nieco ku niej, pogłaskał litościwie, i mniemając, że chora usypia, wycofał się na palcach.
Wtedy odważyła się już Janka wyrzucić swoje wychudłe ręce wgórę. Te ręce, któremi chciała wydrzeć to. Patrzyła z przerażeniem na dłonie bezsilne, mdlejące w popłoch od samego zamiaru obrony, nieszczęśliwe...
Wewnętrzne drżenie trwało dalej i gdy weszła ciotka, aby jej założyć opatrunek, stała się odrazu Jance kimś obcym. Ruchy rąk ciotki były jakby męskie, zniewalające, niezwykle mocne. Powtarzała Jance opowiadania Olka: marsze, postoje, bitwy, zgony druhów... Od innej jakby strony cisnęły się ku Jance wrażenia, już jakby przecież dla niej przeznaczone. Słychać z nich było tumult i gonitwę, widać było padające trupy — a ponad wszystkiem znowu jak złowrogie słońca świeciły medale Olka. Dotyki osoby, która opatrywała Jankę, budziły w niej niepokój — były niby przygotowaniem do czegoś, przed czem należało się mieć na baczności. Bezwładną kłodą poczuła się Janka i zasnęła.
Wówczas nadeszła kolej na niebo, działające tu od strony balkonu, i zaczęły się dziać rzeczy zakończenia i granicy.
Z sąsiedniego parku unosiła się muzyka orkiestralna i trącając falami powietrza, przybiegała aż do Janki, aby opływać jej ciało. Czas pewien kołysała ją do dalszego snu, potem jednak jak zniecierpliwione dziecko rozbudzała ją — niby do trzeciego bytu. Coś znanego lecz dawno zapomnianego przypominało się tkliwiej niż matka. Ostre, zgrzyczące kawałki rozbitego szkła stapiały się w tem cieple i tworzyły dzwonki, które, rozsypując się lekko po świeżej murawie, szeleściły tajemniczemi dźwiękami, zapowiedzią przyjścia melodji, która wszystko zwycięży!
Lecz ciche, osłabione, ginęły na drodze do ukochanej Janki. Głosy z ulicy, kroki, rozmowy, pchały się do pierwszeństwa uwagi. Słuch Janki uczył się przeciskać wśród tych przeszkód; przyciągała ku sobie zabłąkane dźwięki i odratowywała je — ale często zdarzały się nieznośne przerwy, w których nie słyszała nic, prócz tykań zegara i ruchów własnego ciała na śmiertelnej pościeli. Starała się więc być zupełnie nieruchomą i znowu wyławiała tonące dźwięki, raczej się ich domyślając niż słysząc, — pojawiały się one w jej świadomości, jakby przychodziły zamaskowane, uniknąwszy po drodze dziwnych niebezpieczeństw.
Ale i to ustało. Jeszcze raz — i umilkło. Wtedy poczuła się osamotnioną i dopiero poznała, że się zbudziła. Od strony ciała podchodził ku niej ból zaczajony, pewny siebie, którego napróżno starała się nie dosłyszeć. Krzyknęła nagle ratunku i przeraziła się, — zdawało się, że to krzyknął ktoś będący w pokoju. Spojrzała na zegar: wskazywał 20 minut przed czwartą. Ta pora była jej skądsiś dobrze znana. Zapewne z czasów dziecięcych. Wskazówki na cyfrach 4 i 8 były śmieszne, jak wąsy Tatara, pozbawionego oczu. Te wąsy czasem zadrgały i znowu zwisały nieruchomo; istota ukryta w zegarze nie dawała się poznać.
Nie było więc w pokoju nikogo i nikt nie wchodził. Nie krzyknęła przedtem i krzyknąć nie mogła. Ten klawisz w niej nie odpowiadał na żaden nacisk. Gorący wstyd czy przeznaczenie wstrzymywało ją, tak że w tym serdecznym uporze zsuwała się na krawędź, ku jakiemuś niebezpieczeństwu. Czekała, czy kto wejdzie, lecz była nawet dumna, że miała umierać bez świadków. W ostatniej chwili uchwyciła się jednej myśli: o czerwonej wstążeczce. Ona odnalazła się, była tu gdzieś koło niej. Ona sama odnalazła się, ale trzeba ją było odszukać. To było najważniejsze. Kto wskaże jej to miejsce na świecie?
Kto, jak nie tony muzyki, które znowu napływają silną falą, żywe do żywej i żyć mającej! Zupełnie jasno i pewnie prowadzą ją do miejsca zguby. Wstęga melodji odwija się czysta i błyszcząca. Można ją trzymać spokojnie w ręku. Teraz nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. Trzymać i śpiewać... Miały w sobie moc niesłychaną, choć mijają szybko. Z zapartym oddechem rozkoszy i obawy śledziła chora to mijanie nieodwołalne. Lecz jak wodospad zbliżał się motyw uroczysty, rozstrzygający, który będzie zapłatą za wszystko...
Podniosła się na łóżku i słuchała z otwartemi ustami, z bijącem sercem. W palcach trzymała i rozsnuwała coś niewidzialnego, coraz szybciej i niecierpliwiej...
Aż nieostrożnie odsłoniło się miejsce zguby...
I nagły huk przeciął jej obcowanie z muzyką. Na drogę wtoczył się wóz ciężarowy.
Wóz ten wyjechał z piekła. Zaprzężony w ogromne kare konie o kosmatych nogach, na każdym kamieniu podskakiwał i spadał, wstrząsając swoją zawartością, a były w nim bryły i skały. Zaszczękały i zazgrzytały łańcuchy, runęło w niwec przyjazne powietrze, łączące duszę Janki z duszą muzyki i posuwał się coraz dalej huczący mur. Poza tym murem jednak — już, już była ta melodja i chciała się do Janki przedostać. Z pewnością czekała, lecz dłużej już czekać nie mogła...
Janka, gdy nikt jej nie śledzi, wyrwała się ze swojej niepojętej bierności i wybiegła na pomoc. I ujrzała melodję pod kopytami wielkich koni, pod kołami wielkiego wozu. Pękła jakaś skroń, trysnęła krew. Janka rzuca się rozpaczliwie ku miejscu zbrodni, Podstawia palce pod koła następnych czy tych samych wozów, aby wydobyć to czerwone. Słyszy, gdzie ono jest, bierze w ręce, chucha i powiększa słaby dźwięk, tak że melodja brzmi silniej niż łomot rozpadającego się świata.
Jadą na nią i przez nią wozy wojenne, naładowane armatami i żelaznemi machinami wysokości kilku piętr. Cała wojna zwaliła się w tę ulicę. A Janka krząta się wśród kół i kopyt, jeszcze składa roztrzaskaną melodję i przyciska ją do piersi, w siebie ją bierze, sama się nią staje. Jakże może chodzić tak bezkarnie, choć równocześnie leży stratowana i rozdarta na strzępy? Wszak wozy zmieniły się już w gromadę faunów z kosmatemi kopytami, o żelaznych podkowach, a ich kadłuby to ogromne czworogranne skrzynie z lśniącemi medalami, sieczkarnie, żgające rozżarzonym tasakiem. Czerwona wstęga plącze się im między nogami; tańcząc rozerwą ją na niteczki. Gzi się komenda Olka. Janka ucieka, nie ma już ciała, tylko błyszczącą granicę między sobą a powietrzem i w rosnącej do góry ręce trzyma triumfalnie wstęgę na wiatr rozpuszczoną, nie jęczy już, lecz śpiewa, dźwięczy cała jak cudowny instrument, z głębin wyratowanej melodji. Za nią wyje ziemia pod młotami kopyt rozwścieklonych bydląt.
Wtedy z zegara wychylił się ukryty tam człowiek i odpiąwszy wahadło, które było wiosłem, wstąpił na przyczółek łóżka. Zakołysało się natychmiast łodzią obiecaną, — na falach, które były główną prawdą tego pokoju, a obraz nad głową Janki rozsunął swoją perspektywę w bezmierną dal. Wplótłszy ocaloną wstążkę w warkocz, odpływa Janka, słysząc jeszcze, jak wydzwoniła czwarta godzina.
W kwadrans potem znaleziono ją na tem łóżku martwą, we krwi.