Kowadło Morda
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kowadło Morda |
Pochodzenie | Z pod ciemnej gwiazdy |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Państwowa |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
czarokręgu kolejowego, ten apokryf
poświęcam.
Jedyny pasażer pierwszej klasy, wyciągnięty wygodnie na trzech miejscach przedziału, spał w najlepsze, mimo straszliwego zimna. Światło elektryczne, rzucające nań promienie wprost przez otwór w nadtłuczonym kloszu, nie przeszkadzało mu wcale. Zdawał się martwym. Jego ciężkie buty, zaokrąglone na stopach w dziwaczny sposób, wystawały daleko ponad poduszeczkę, o którą niedbale oparł dolne kończyny.
Jednak na stacji w Wylocie wyruszono go z legowiska. Do przedziału weszli ogromni na pozór ludzie, w czapicach, wyglądający jak wielkie pękate wory, zawiązane wysoko. Lecz gdy zrzucili sute szuby, ukazali się w zgrabnych futerkach, a potem z futerek wykluli się smukli młodzieńcy w sportowych ubraniach. Za nimi posługacze wnieśli mnóstwo tobołów: bogate nesesery, skórzane walizy, torby, lornetki i strzelby w futerałach.
Dotychczasowy dzierżyciel przedziału wstał niechętnie i siadając pod oknem, spuścił nogi na podłogę z tak niespodziewanym i sensacyjnym hukiem, jakby były z ołowiu. Przybyli, krzątający się około zapłacenia posługaczy, wzdrygnęli się na chwilę i spojrzeli w tę stronę. Nie zauważywszy jednak potem nic szczególnego, przystąpili do dalszego urządzania się w przedziale.
Gdy pociąg ruszył, niebawem cały przedział został futrami niby wytapetowany. Zamiast czapie nasadzili młodzieńcy na głowy sportowe kaszkiety, wyjęli z walizek termofory i flaszki z wódką, Mercure de France i parę humorystycznych czasopism polskich. Zajadając i popijając, pykając z krótkich fajeczek, rozmawiali o polowaniu, z którego właśnie wracali.
Człowiek z hałaśliwemi butami zapalił sobie tymczasem cygaro. Stercząc z malutkich ust, uwydatniało ono komicznie owal jego twarzy, pozbawionej zupełnie zarostu, podczas gdy w ustach promieniami nieprzyzwoicie zbiegały się pokarbowane fałdy warg. Obojętny na rozmowę współpasażerów, oparł głowę na jednem z ich wykwintnych futer i niebawem zachrapał, skrzypiąc przy tem jak miech. Z otwartych ust wypadło mu zgasłe cygaro, owisła dolna warga odsłaniała nader liczne białe zęby.
— Patrzcie, patrzcie, coś mu wisi z gęby! — zauważył jeden z młodych ludzi.
— Kawałek czerwonej nitki! Suchotnik, czy Bóg wie co! Panie, panie, usuń no się pan od mojego futra!
„Bóg wie co“ odsunął się i skłonił głowę na drugą stronę. Prawą nogę wyciągnął przytem na siedzenie przed sobą i przygniótł je niemiłosiernie. Współpasażerowie obserwowali przez chwilę jego nieforemny but, lecz nie rozczulając się tem zbytnio, wnet wrócili do swojej rozmowy.
— Gdyby nie twoja starka, Jules, byłbym musiał użyć innego środka na rozgrzewkę — rzekł najstarszy, najwyższy i najtęższy z myśliwych, łypiąc oczyma w stronę nieznajomego.
— Rozumiem cię, Jean! — odrzekł tajemniczo Jules, chudy lecz żylasty efeb.
— Zapewne masz na myśli bicie w pysk — wypaplał niedelikatnie trzeci, zwany przez tamtych François, najmniejszy z nich, lecz zato należycie czupurny.
— Ja nie biję w pysk z zasady, tylko gdy potrzeba — skromnie eksplikował swoją naturę Jean.
— Nie z zasady, tylko z przyzwyczajenia — pochlebiał mu Jules.
— Nie z zasady, tylko z frontu? — dodał dowcipnie François, pełen uznania dla Jeana. Właśnie palcami, tkwiącemi w rękawiczce, rozrywał Mercure de France.
— Ile razy biję w pysk, przez dwa dni potem żałuję, ale cóż, taką mam ciężką rękę a w niej świąd. A biłem już siedem czy osiem razy. Tego, co było przed dwoma dniami — o czem wiecie — nie liczę. Cała służba, każdy robotnik, wszystko jest teraz u nas zdenerwowane, i tylko go o co poprosisz, a on zaraz ni stąd ni zowąd głos podnosi: Czy pan myśli, że ja tu dla pana? Pan wie, ile teraz chleb kosztuje? I tak dalej. Lepiej trzeba go było za złośliwe uszkodzenie cudzej własności oddać w ręce policjanta.
— Nic nie szkodzi, niech chamy nie myślą sobie, że tylko oni mają pięści. Hołota by się zanadto rozwydrzyła! — uspokajał François ewentualne skrupuły Jeana.
— Ale powiem wam, jak to ja kiedy indziej bijałem po mordzie. Naturalnie nie liczę tego, co było przy wojsku — to sami wiecie, że każdy oficer musi bić po pysku, na to niema rady, niech sobie socjaliści o tem co chcą gadają. Ale opowiem wam, jak to się dla mnie zaczęło, jak to było po raz pierwszy...
— Kiedy się rozdziewiczyłeś pod tym względem! — pomógł Jules.
— Właściwie zaczęło się to jeszcze dawniej, kiedyśmy wojowali z andrusami po przedmieściach...
— Chodziło się z bokserem...
— Bokserem huknąć kogo w pysk, to padam do nóg!
— Otóż była wtedy wielka reduta. Ja byłem przebrany za pierrota. Po dwunastu kieliszkach założyłem się o flaszkę szampana, że w ciągu godziny zrobię jakąś awanturę aż miło. Jaką, sam jeszcze nie wiedziałem. Kręcę się po sali, a tu już trzy kwadranse minęło. Za mną Zdzich, Stach i inni świadkowie zakładu. Co tu robić? Całowałem i ściskałem maski, ale to świadkom nie wystarczało. Nareszcie się jednej dorwałem, która szła pod rękę z kozakiem. Zaczepiłem nie ją, ale kozaka, krzyknąłem nań zgóry po rosyjsku: Brat, broś etu płot’! Wybałuszył na mnie oczy i zaczyna mi coś perswadować — po polsku. Pasja mnie porwała. On — po polsku! A właśnie reflektor, ustawiony na galerji, rzucał na salę gamę różnych świateł: zielone, czerwone, żółte, i nagle na krąg, w którym staliśmy krzycząc, padło światło fioletowe. Wtedy jakby na sygnał łupnąłem go w pysk, i jemu zapewne stało się przed oczyma ultrafioletowo. Komedja to była nielada, bo w tej chwili także muzyka się wdała, zacząwszy grać: Boże wspieraj, Boże ochroń... Niespodziewanie awantura przybrała charakter polityczny, bo było to przed wojną. Na sali zaczęła się bitwa, ale goście chcący tańczyć wyrzucili ją do sąsiedniego pokoju. Guzy oberwała jedna i druga strona, aż wkońcu wyjaśniło się wszystko przy kieliszkach mojego wygranego szampana.
— Czy to był kozak autentyczny? — spytał niedomyślny François.
— Ojej, jaki ty jesteś... przecież ci mówiłem, że to była reduta.
— Mnie raz na balu lepiej poszło — opowiadał Jules korzystając ze sposobności wspomnień balowych. W sąsiedniej sali restauracyjnej siada naprzeciw mnie bogacz taki, co to wiecie... jak ja mam dwa guziki u koszuli, to on ma trzy dziurki, a w każdej brylant, za który mógłby kupić mnie razem z moim ojcem i babką. I mówi do mnie po pijanemu: Możebyśmy zatańczyli cake-walka? A ja do niego: Możebyśmy zatańczyli majufes? Zczerwieniał mój bogacz, pochyla się ku mnie i ochrypłym głosem pyta: Co? co? czego pan sobie życzy? — Życzę sobie dać panu w mordę — odpowiadam i chlasnąłem go po nosie. On rzuca się na mnie, rycząc jak wół, — wtedy poprawiłem i chłopczyk był wnet gotów. Zwalił się pod stół i stamtąd krzyczy: Pan mi zapłaci za cwikier! Teraz kelnerzy rzucili się na mnie — zapewne dawał sute napiwki — ale ja natychmiast puściłem w ruch swoje kułaki młynkiem boksowym... no, i wycofałem się w porządku. Potem ciągnęli mnie po sądach, ale to już do rzeczy nie należy. Za cwikier zapłaciłem. Ale zresztą z zasady nie biję nigdy tak, żeby aż puszczać komu farbę z nosa.
Tu zauważyli, że pasażer, który dotychczas niby spał pod oknem, obudził się już i przysłuchuje się rozmowie. Kawał z cwikierem pokwitował krótkim śmiechem, podobnym do szczekania pincza. Następnie pokazał nagle jedną swą łapę podobną do płetwy, o barwie bronzu, i oparł na stoliczku pod oknem tak ciężko, że deska aż zatrzeszczała. Właściciele pięknych futer z pełnem uznania znawstwem przypatrywali się tej dłoni, do której wnet się przyłączyła druga taka sama. Obie były zajęte rozdrapywaniem śniegu, pokrywającego szybę, poczem zniecierpliwiony pasażer jednem silnem chuchnięciem oczyścił dużą przestrzeń szyby i badał okolicę, która podczas jazdy mijała wstecz pociągu.
— Panowie nie wiecie, czy był już Rozporek? — zapytał.
— Nie było jeszcze, będzie za kilka stacyj.
— A to mam jeszcze czas!
Obie jego ręce były teraz widzialne ogółowi. W milczeniu konstatowali ich istnienie trzej budrysi, niewiadomo, czy z obawą, czy z zazdrością, wyliczając sobie zapewne w duchu, ile pyskobić możnaby wykrzesać z takich rąk jak z rogu obfitości. Wreszcie Jean zabrał głos znowu, tym razem podnosząc go i akcentując słowa, zwrócone jakby w stronę nieznajomego.
— Ja się nieco inaczej zapatruję na bicie w twarz do krwi, ale i ja już wiele razy spardonowałem. Mimo pozorów nie jestem zabijaką z natury. Ale jak na mnie przyjdzie chwila, to choćby to był sam Cyganiewicz czy filar betonowy, dostanie w mordę.
— Nawet filar betonowy dostanie w mordę! — powtórzył szybko François, nadając tym słowom znaczenie jeszcze wyraźniej ostrzegające.
Jegomość pod oknem „śmiechoszczeknął“, a potem jakby się zmieszał lub zawstydził, bo schował łapy, — lecz niebawem wyjął je znowu nawierzch i zaczął niemi wykonywać podejrzane manipulacje na swojej głowie, skrobiąc się w nią co chwila w stronę wspaniałych futer.
Jean ostentacyjnie odgjął futro z pobliża skrobiącego się indywiduum, dał wyraz obrzydzeniu, spluwając zgrabnie przez zęby na podłogę, poczem kontynuował swoje wspomnienia głosem stanowczym i groźnym.
— U mnie tylko raz skończyło się pojedynkiem. Miałem spór z pewnym oficerem, którego nazwiska wam nie wymienię, i zanosiło się na to, że albo on mnie uderzy w twarz albo ja jego. Wybrałem to ostatnie i aby go uprzedzić, sam poszedłem do niego pod jakimś tam pozorem. Zdziwił się bardzo, siadł okrakiem na krzesło i zaczyna na mnie miotać temi wszystkiemi obelgami, które mu się nazbierały na wątrobie. Ja czując, czem to się ma skończyć, palnąłem go z całej siły — a był to chłop morowy, wyższy i silniejszy ode mnie. Porwał się, ale uwikłał się w szablę, poprawiłem mu i wyniosłem się natychmiast. W pojedynku on dostał po ręce, ja pod ucho i tak się sprawa honorowo zakończyła. — Panie łaskawy, nie zbliżaj się pan do mojego futra, to nie poduszka! Najprzód pan się skrobie, potem pan się wyciera w nasze futra, kto pan jesteś?
Ten z pod okna zadziaukał znowu.
— Podobna rzecz i mnie się zdarzyła — homeryzował teraz zkolei Jules. — Pokłóciliśmy się o mojego psa, który obszczekiwał utrzymankę mego przeciwnika. Choć był ogromny jak atleta, kałatnąłem go w głowę tak, że zgłupiał i — czy uwierzycie? zamiast mi oddać, stchórzył i uciekł, a potem zaskarżył mnie do sądu. Przychodzi do rozprawy, a sędzia woła do mnie: niech oskarżyciel tam siada!.. a do niego... niech mi oskarżony powie... Ależ panie sędzio, to pomyłka! — Co, pan jest oskarżycielem? — dziwi się sędzia i... phuuu! — wybucha śmiechem, a razem z nim adwokaci, świadkowie i cały prześwietny trybunał. I jeszcze kilka razy sędzia tak się pomylił i phuuuu! trząsł się sąd od śmiechu.
— Ciekawym, jak ten olbrzym usprawiedliwiał swą bierność? — pytał François. — Że też się nie wstydził...
— Cóż zrobić, gdy kto tchórz... On się skarżył, że został przeze mnie napadnięty „znienacka i podstępnie“ — jak się wyraził jego adwokat. Skazano mnie wtedy na trzy dni aresztu z zamianą na 50 koron.
— To bardzo tanio!
— Ja to samo powiedziałem, wysłuchawszy wyroku. Sędzia upomniał mnie, ale ciągle trzymał chusteczkę pod nosem, śmiejąc się.
W śmiechu z pod okna dosłuchali się przyjaciele tym razem jakby warczenia.
— Teraz ten facet jest trupem cywilnym! — dodał melancholijnie Jules.
— Ja z zasady — pouczał Jean — jeżeli biję w twarz, to już mocno, ażeby nie mieć potem dalszych konsekwencyj. Nie rozumiem takiego bicia, jakie urządził ten poseł, który chciał skarcić jakiegoś redaktora. Wziął sobie świadków, wpadł do redakcji, zaledwie dotknął redaktora w brodę czy w wąsy i zaraz uciekł z świadkami, aby co tchu zawiadomić inne redakcje o swoim bohaterskim czynie. Potem jeszcze chodził po ulicach jak triumfator. Takie głupie bicie nie jest w moim guście. Jak bić, to już z odpowiednim rozmachem, całą dłonią, albo jeszcze lepiej kantem, i nie pod ucho, ani pod nos, ani w kark, tylko akurat w mordę.
— To jest szkoła klasycznego pyskobicia — przytwierdzał z podziwem François.
— I zapewniam was moi drodzy, że w większości wypadków pyskobicie kończy się korzystnie dla tego, który zaczyna. Przedewszystkiem wzbudza respekt u przeciwnika. Co do tego, to opowiem wam jeszcze taki epizod — a było to również już dawno. W teatrze siedział przede mną jakiś jegomość z długiemi włosami, niby artysta, i ciągle coś szeptał do ucha swojemu towarzyszowi. Przeszkadzali mi, psykałem na nich, mówię: panowie, cicho! Podczas przerwy zbliża się do mnie ten artysta i pyta: Do kogo pan mówił „cicho“? — Do pana. — Jakiem prawem? Czy wiesz pan, kto ja jestem? — To mnie nic nie obchodzi, pan masz cicho siedzieć. — Od słowa do słowa, przekomarzaliśmy się, kto ma stulić pysk, aż zastosowałem pyskobicie. On się uczepił mego gardła, rozdarł mi krawatkę, zaczęliśmy się szarpać, rozjęto nas, wymieniliśmy bilety. Na drugi dzień czekam napróżno sekundantów. Wieczorem miałem posiedzenie jakiegoś komitetu w moim pokoju, i pomyślcie sobie, ku mojemu najwyższemu zdumieniu, wchodzi także ten artysta. Ja witam go jako gospodarz, i zaproponowałem go potem na wiceprezesa. Zawarliśmy miłą znajomość i właśnie niedawno spotkałem go znowu w teatrze: siedział już ze swoją żoną o kilka miejsc przede mną i podczas przerwy podszedł do mnie, uśmiechnięty z zapytaniem: Czy pana to może jeszcze denerwuje, że przed nim siedzę? — O, bynajmniej, niech pan będzie łaskaw nie krępować się!.. Ale niechno pan się trochę krępuje i nie dotyka mego futra.
— Ja także doświadczyłem tego samego — wytajemniczał się Jules. — Miałem raz romansik z niewiastą, której mąż, obskurna figura, był ogromnie zazdrosny i ciągle nam przeszkadzał. Aż raz przy sposobności grzmotnąłem go w twarz i to mu tak zaimponowało, że odtąd nie zawadzał mi zupełnie, wynosił się dyskretnie, ile razy mi było potrzeba... Co ten pan u licha ma w głowie? Biedronki?
Tu człowiek z pod okna zwrócił się nagle w stronę François i warknął:
— A pan?
z miną tak suggestywną, że François odrazu zrozumiał, iż teraz kolej na niego rzucać na ekran swoje pyskobójcze przygody.
— Nie mam jeszcze takich trofeów jak wy, ale już zacząłem niezgorzej. Niejaką praktykę mam jeszcze z czasów gimnazjalnych, kiedy dawałem się we znaki żydom w święto Hamana. Tak dobrze mnie znali, że gdzie tylko była ich większa kupa, a ja wynurzyłem się na horyzoncie, przylatywał do nich czujny stróż i wołał: Leszczyński gajt! i zaraz rozpraszała się cała czereda. Ale potem mam na sumieniu jeden policzek przykry: wymierzyłem go po maturze profesorowi od filologji klasycznej za to, że mnie wciąż sekował. Biedny człeczyna, podobno tak sobie to wziął do serca, że podał się na pensję, a nawet się rozchorował.
Na tem skończyła się narazie wspaniała serja pomordobitych trupów cywilnych i nastała pauza, którą nieznajomy podkreślił, szurgając nogami po podłodze i robiąc rękami gesty takie, jakby miał zamiar wstać i coś przedsięwziąć.
Młodzi ludzie porozumieli się wzrokiem i wyszli na korytarzyk.
— No, cóż zrobimy?
— Przecież nas rozmyślnie drażni!
— Ale pocośmy właściwie to wszystko opowiadali?
— Jak przed księdzem na spowiedzi!
— Co jego to wszystko obchodzi?
— To ten cham swoją bliskością wypatroszał nas ze wspomnień!
— Ciekawym zobaczyć, poco ta czerwona nitka, która mu wisi z gęby!
— Buch go w twarz!
— Buch go w pysk!
— Buch go w mordę!
— Buch go w mordę! powtórzyli wszyscy trzej unisono i śpiewnie jak w dramatach Rostworowskiego.
— Chyba we trzech damy mu rady!
— Na wszelki wypadek w otwartej torebce mam niemiecki kastet plebiscytowy.
— Tylko z zimną krwią panowie! — upominał jeszcze Jean — nie dajmy się niepotrzebnie sprowokować.
Weszli napowrót do przedziału. Człowiek z pod okna spojrzał na swój zegarek, potem wyegzaminowawszy jeszcze raz szklanem spojrzeniem towarzyszy podróży, zagadnął ich w ten sposób:
— Dotychczas słyszałem tylko o tem, jak panowie dawali w mordę, a teraz chciałbym się dowiedzieć, czy który z panów już brał w mordę?
Wszyscy trzej powstali odrazu, kipiąc oburzeniem i zaciskając pięści. Uspokoił ich łagodnym ruchem wielkiej łapy, wykonanym w powietrzu.
— Proszę mnie nie rozumieć mylnie, moi panowie. Ta kwestja interesuje mnie teoretycznie i statystycznie, bo napisałem memorjał do Wysokiego Sejmu, żeby ustanowić jeden uroczysty dzień w roku, w którymby wszyscy mogli załatwiać odroczone tudzież bieżące pyskobicia.
— Pan nie jest zwolennikiem policzkowania? — podjął dyskurs Jean. — Czy pan nie miał jeszcze nigdy w życiu sytuacji, w której pan widział, że jedynem wyjściem jest uderzenie w twarz? Ale przedewszystkiem, gdy dżentelmeni z sobą rozmawiają, choćby nawet w podróży, powinni się sobie przedstawić. Moje nazwisko — Popiel.
— Moje Leszczyński! — rzekł François.
— Już słyszałem — potwierdził obcy, zwracając się kolejno w stronę Juljusza.
— Moje Wiśniowiecki!
Poczuli dotknięcie łapy nieznajomego, które jednak było tylko zimne i ciężkie, lecz nie gniotące.
— Moje nazwisko — rzekł — jest nieco trudne do zapamiętania, dlatego wręczam panom swój bilet wizytowy — lecz broń Boże, nie wyzywam nikogo na pojedynek.
Pochylili się ciekawie nad ozdobną dużą kartą, podobną raczej do ofert firm handlowych, i wyczytali nazwisko:
Val Codo d’Amor.
— Wcale pan do amora nie podobny — zauważył Jules.
— Trafnie pan powiedział, i to mnie właśnie martwi — mówił Val Codo z olśniewającą dobrodusznością. — Bo nie chciałbym z nikim wejść w zatarg, któryby się mógł skończyć tak paskudnie. Ja jestem właśnie akumulatorem miłości... ale to nie należy do rzeczy. Wracając do rzeczy: Czy nie zauważyli panowie, że teraz cała Polska od Gdańska do Śniatynia pierze się po pyskach i że należałoby coś nareszcie z tem zrobić?
— Czy pan myśli, że to tylko u nas? Na całym świecie panuje ten zwyczaj.
— Ach, ja nie pragnę usuwać tradycyj narodowych, przeciwnie, przeciwnie... Przecież nasz wieszcz Sienkiewicz opowiada, że polski Pan Jezus praskał śmierć po pysku. Ale zdaje mi się, że zawsze tam, gdzie jedna strona bije w mordę, musi być druga strona, która bierze w mordę. To przecież jasne. I to branie w mordę jest bardzo ważne...
— Aha, pan jest filantropem — szydził uspokojony już Jules. — Myśmy też zaraz przeczuwali w panu coś niby księdza; gdy pan tak siedział wtulony w swój fotel, wyglądał pan jak spowiednik w konfesjonale.
— Bo też ja istotnie pochodzę z rodziny księży, jestem prawnukiem ks. Baudouina, tego, co to, jak panowie wiedzą, nadstawił drugi policzek. Musi być podział pracy.
— Ale niechże pan nam teraz wyjaśni, co to za nitka, którą pan ciągle żuje w ustach?
— Ach, to jest ta czerwona nić tradycji, o której wciąż piszą dzienniki.
— A skąd się pan nabawił tej wszawicy?
— O panowie, moja głowa, to nie bylejaka głowa! Gdzie się ta głowa nie poniewiera, gdybyście panowie wiedzieli! Po szynkach, po kawiarniach, po koszarach, po wiecach, po szkołach, po balach, po domach prywatnych...
— Bywalec z pana! Ale niech no nam teraz pan opowie jaką anegdotkę!
Val Codo żywo wstał ze swego konfesjonału i przesiadłszy się naprzeciwko na środkowe miejsce tuż obok Julesa, jął opowiadać:
— Jak panom wiadomo, jadę do Rozporka. To jest mieścina nie duża, ale już głośna. Tam bowiem żyje pewien człowiek... pewien człowiek...
Tu położył poufale jedną dłoń na kolanie Juljusza a drugą na kolanie Jana i mówił dalej z fanatyczną ekstazą:
— Albowiem jeszcze większą rozkoszą, proszę panów, niż bić po mordzie jest — brać w mordę!!
Nachylili się ku niemu ponuro i zagadkowo.
— Tego właśnie człowieka w Rozporku wszyscy biją po mordzie: starosta, dyrektor seminarjum, generałowie i oficerowie, pocztmistrz, ksiądz pleban, zwykli obywatele, nawet Żydzi i dzieci. Bo, proszę panów, on ma twarz, która — jak się to mówi — sama się prosi, aby ją bić w mordę. On ma twarz — ot taką!!
Twarz jego, która już od paru chwil dziwnie się mieniła, ustaliła się wreszcie w kształt potwornej dyni, jednak o cerze nadzwyczajnej, posiadającej urok dojrzałego jabłka, lub świeżej brzoskwini. Rurką hermafrodytycznych ust dmuchał na trzech budrysów kłębami zimnego powietrza, wydymając przez to jeszcze bardziej swoje nabrzmiałe policzki. Oczy zanikły mu prawie na tym globusie, ale świecił ich wyraz kuszący i złośliwy.
W milczeniu mijały sekundy. Młodzieńcom tłukły się serca.
— Czy panowie nie czują — spytał jeszcze Val Codo, cedząc słowa, — że tu jest cokolwiek za zimno? Czy nie wartoby uczynić coś dla rozgrzewki?
Warknął, zatarł ręce przed nosami trzech towarzyszy i popluwając w dłonie, gotował się jakby do jakiejś roboty.
Pierwszy ocknął się François.
— Wal w gębę, kto w Boga wierzy! — zawołał.
— Buch w pysk! — przytwierdził siarczyście Jules.
— Buch w mordę! — zadecydował poważny Jean.
— Buch w mordę! — powtórzyli unisono jak w dramatach Rostworowskiego.
Uroczyście zdjęli rękawiczki.
Pierwszy odwinął się Jean i z ogromnym rozmachem lunął w piękną cerę pana Val Codo d’Amor. Z drugiej strony łupnął go z całej siły w oblicze Jules.
— Teraz ty mały! — rzekł prawnuk ks. Baudouina, wskazując na François.
Ten nie dał się prosić, wlazł na fotel i pięścią wyrżnął potwora w sam ryj.
Jean walił w cyferblat, Jules huknął go po fizjognomji, François wyrównał z drugiej strony, rypiąc go w papę.
Następnie Jean pomacał go w jadaczkę, Jules strzelił mu w jaszczyk, a François zamalował go w paszczękę.
— Zaczekajcie panowie chwilkę — rzekł niezrównany objekt pyskobicia — zrobimy porządek z zębami.
I pociągnąwszy za czerwony sznureczek, wystający z ust, rozdziawił je jak mógł najszerzej. Z ust posypały się na ziemię wybite zęby, nakształt ryżu wysypującego się z dziur torebki powojennej.
Po tej operacji przystąpiono do dalszych rękoczynów. Zaczął na odmianę François: głasnął widziadło mocno po buzi; pośpieszył mu z posiłkami Jules i trzasnął to licho w ordynarny jego visage; zakończył Jean i gruchnął je w plugawe lice. Następnie już bez kolejki łomotali człowieka raźno w portal, psuli mu jego facjatę, zajeżdżali mu pięściami w bramę, kropili go w telefon, wlepiali mu apuchtiny, łaskotali go po gębuli, tłukli go w makutrę, i bęc, i bęc, łup, łup, szast, szast, bili go w mordę od ucha do ucha. Razy szły coraz raźniej, jak hepanie cepów na klepisku i coraz częściej nieznajomy pociągał za czerwony sznureczek, aby wypluć zbyteczne już zęby.
Ale w miarę swego rozjuszenia trzej sojusznicy czuli, jak morda Val Cody coraz bardziej twardnieje i przyszła im jedna i ta sama złowroga myśl:
— Beton!!
Wstrzymali się na chwilę i spojrzeli na siebie wzajemnie, jakby po to, żeby się znowu porozumieć. Ale Val Codo nie dopuścił do tego. W chwili wolnej od brania w mordę, gęba jego rozszerzyła się nagle w śmiech szeroki jak u księżyca w pełni, i coś zaryczało w nim, dudniąc triumfalnie, w piersiach, w brzuchu, aż do nóg. Tego nie mogli wytrzymać i jakby magnetycznie przyciągnięci, bili go dalej po mordzie, automatycznie, opadając z sił i podwajając swe siły. Bili go pięściami i kantami dłoni już bez wyboru, po gębie, po głowie, w uszy, w kark, walili go we wszelkie walory jego przypuszczalnego ciała — a wszędzie znajdowali mordę!!
Aż im dłonie popuchły, a zza paznokci pokazała się krew...
Val Codo zaś rozparł się wygodnie na fotelu, ująwszy się łapami za wydatne uda, które odpowiednio rozszerzył.
Odpadli od niego jak opite pijawki i odpoczywali, dychając ciężko.
On zapalił cygaro i czekał litościwie. Poczem jednak wyjął zegarek, zafrasował się i zagasiwszy cygaro, rzekł:
— Dojeżdżamy już do Rozporka; jeżeli panowie mają jeszcze trochę skorzystać, nie można zwlekać. Panowie już cokolwiek odpoczęli... Nuże, buch go w mordę!
— Buch go w mordę! — odpowiedziała zrozpaczonym szeptem nieszczęsna trójka i dźwignęła się jakby na rozkaz. Pomału jednak weszli znów we właściwy rytm, ale ręce nie trafiały już porządnie w cel, słaniali się na nogach, wzrok ich zamglił się, aż stała się rzecz straszna:
zrazu przez pomyłkę, potem z coraz większem rozwścieczeniem zaczęli się wzajemnie między sobą prać i prażyć po mordach, odczuwając to jakby ulgę po nienaturalnej operacji, dokonywanej na bałwanie. Wleźli mu na kolana jak niesforne dzieci, szczypali i drapali się po twarzach, targali się za włosy, darli na sobie krawatki a z pięknych futer leciał wyskubany puch...
— Rozporek!
Pociąg stanął nagle, szum i zamęt w głowach ustał a zmęczona trójka zapragnęła naraz snu. Val Codo zrzucił ich na kanapki, obmacał każdemu ubranie i wyciągnąwszy ich portfele, oznajmił:
— Jako honorarjum biorę sobie od każdego z panów tylko ekwiwalent dwóch dolarów po kursie urzędowym. Bardzo tanio a rzetelnie zapracowane. Reszty nie tykam.
I ciągnącemi krokami jak kaleka wysunął się powoli z przedziału. Pociąg stał jeszcze. Zwyciężeni zwycięzcy, odegnawszy sen, całym wysiłkiem woli rzucili się za nim na korytarzyk. Już go nie było. Otwarli okno, patrząc z wytężeniem w czarne zwały nocy, naładowane pod dachem peronu.
Jacyś posługacze wieźli coś na dużych taczkach. Był to czworogranny przedmiot kształtu szafy. Ktoś szedł przodem, niosąc pod pachą jakąś dużą kulę zawiniętą w szmaty.
— Czy odśrubowałeś mu łeb? — zapytano ztyłu.
— No, a jakże! Przykryjcie go teraz pokrowcem, aby się nie poziębił, wiecie, że niedawno miał zapalenie nerek.
— Nasmarowany wewnątrz oliwą!
— A więc jazda!
— Jazda! — zawołał także konduktor pociągu i dalsze zajścia na peronie w Rozporku pogrążyły się dla trzech młodych ludzi w paszczy niewiadomego.
Wrócili do przedziału i wśród sterty porozrzucanych futer szukali gorączkowo jakiegoś biletu wizytowego.
Wreszcie go znaleźli i podnosząc wysoko ku lampie, słabym wzrokiem wyczytali napis odmienny niż ten, który im został w omylnej widocznie pamięci. Napis głosił:
prawnuk księdza Baudouina
automat do bicia w mordę
wynajmuje się obywatelom
Teraz poszukiwali jeszcze czegoś na ziemi, skąd lśniło ku nim kryształową bielą. Dotknęli podłogi, rozcierali to coś między palcami... był to świeży śnieg.
— Skąd się tu wziął? — mruknął Jules. — Czyżby przez otwarte okno?
François udawał, że już śpi.
— Zdaje się Julku, że dostaliśmy od kogoś w... E, do djabła, co mnie to obchodzi! — szepnął Jean do siebie, zasypiając. Dobranoc, chłopcy! — dodał głośno.
— Dobranoc Jasiu! Buch...
— Buch...
— Et, stulcie pyski i śpijcie.