Pyriphlegethon
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pyriphlegethon |
Podtytuł | Niepokalane poczęcie (Prolog do dramatu) |
Pochodzenie | Z pod ciemnej gwiazdy |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Państwowa |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Chociaż Osia już od kilku dni leżała pod ziemią, jej rodzice nie stracili jeszcze nadziei. Nie wierzyli w śmierć, tylko wiedzieli o niej. Ciągle się im wydawało, że taka poważna potęga byłaby się wstydziła zabijać naprawdę takie małe dziecko. Zachowywali się tak naiwnie, jak może niegdyś Adam i Ewa, gdy ze zgonem Abla śmierć zagościła na ziemi. Spełniając czynności wyznaczone rutyną życia, nadsłuchiwali. Wyobrażali sobie Osię, żebrzącą litości gdzieś na skraju światów, żywą najgorszem życiem. Że uwięzła jakoś pod krawędzią przepaści, że zsuwa się, lecz jeszcze nie spada. Bez porozumienia się z sobą wiedzieli, że jedynie ich myśl może ją tam zatrzymać czas jakiś. To było pewnem, że jeżeli żyje, to przedewszystkiem rozpaczą ich dusz. Dusze ich musiały się stać nieustannie pracującemi stacjami nadawczemi zagrobowej telepatji. Zasycały się trucizną nieskończonych rozpamiętywań. Wacław i Ludmiła teraz dopiero mogli wyczuć i wykosztować grozę i ból wielu momentów jej choroby. Rzeczy, które wówczas wytrzymywali, teraz wydawały im się przerażające. Jak mogli, jak śmieli wytrzymać. Demoniczne były te zmiany wewnątrz jej ciałka, których się wówczas musieli domyślać. Lecz jeszcze teraz, gdy ze zbliżaniem się jesieni nastała pierwsza chłodniejsza noc i słota, żal ściskał ich serca na myśl, czy dziecku tam w grobie nie będzie za zimno, i wstyd, że je tak szczupło wyekwipowali.
Wobec choroby i śmierci Osi życie zewnętrzne było nudne, anormalne i przykre. Było czemś, co po kawałku odbierze i zniszczy jej pamięć. Ten piasek, zasypujący jej najdroższe ślady, przynosił zwłaszcza stary ojciec Ludmiły, który obok nich mieszkał. Słyszeli nieraz jego kroki za ścianą, należące do innej może, do jego własnej tragedji. Gdy jadł u nich, starał się ich niby to pocieszyć:
— Ja się tego domyślałem, że tak będzie, kiedy ją ostatni raz widziałem. Musiała umrzeć, mogę wam na to przytoczyć przykłady z mojej praktyki lekarskiej. Nie macie sobie nic do wyrzucenia.
Każde z tych słów było wydzieraniem. Myśleli sobie ponuro oboje to, co nieraz: Czemu raczej ty nie umarłeś? On jakby wyczuł, bo rzekł:
— Każdemu sądzono. I ja już niedługo pociągnę. Jesteście parą warjatów. Ale czy słyszeliście o najnowszem bankructwie? Czytaliście, że zanosi się znowu na wojnę? Gzyms obsuwający się zabił dziś listowego, a ja kilka razy na dzień tamtędy przechodzę.
Odszedł nareszcie. Milczeli. I gdy się już uspokoiło i oczyściło rozedrgane jego gadatliwością powietrze, spojrzeli sobie w oczy po raz pierwszy od tych zdarzeń, obco i nieubłaganie.
— O czem myślisz?
Myślała, jak wiatr gasi samotność świec dopalających się na grobie, lecz nie powiedziała mu tego.
— Tak dłużej być nie może. Musimy się naradzić.
Drgnęła bezsilną nadzieją.
— Tak, naradzić.
— Ale trzeba zamknąć drzwi, żeby ten nie wrócił.
— Zawsze teraz zamykam drzwi we dnie. Ale na noc — nie mogę.
— Ohydny jest ten szablon śmierci. Ohydnem jest to, że także inni ludzie umierają. Także listowy! Słyszałaś? Że grób Osi jest zapisany w katalogu cmentarnym, a jej śmierć jest jednym z numerów statystyki śmiertelności dziecięcej.
— Mnie to obojętne.
Pomimo wspólności losu różnili się w sposobie, w jaki do niego przywarli. Miał jej już za złe tę zgodliwość, wtem spostrzegł coś:
— Dla kogo kupiłaś wczoraj te winogrona?
Stały nietknięte na miejscu najdroższem. Zawstydziła się — błysnęła ku niemu łzą wyrzutu. Wtedy powtórzył to samo zdanie szeptem, już bez pytajnika.
Milcząc, podsunęła mu talerzyk z tym owocem. Skubnęli go oboje dyskretnie jak komunję.
— Czas mija! — rzekł.
Zrozumiała go.
— Ta cisza z tamtej strony! — dodał.
— Ja śnię o niej codziennie — zaprzeczyła.
— Ja nigdy! Trzeba coś przedsięwziąć... My, rodzice...
— Aż za dużo było przedtem...
Jak za lekkomyślnym naciskiem sprężyny wywołała znane tylko obojgu wspomnienie koniecznych krzywd, zadawanych dziecku gwoli jego wyzdrowienia. Ich oczy z pokorą, świadomą już innego rzeczy porządku, zwróciły się razem w stronę łóżeczka dziecięcego — niedawnego ołtarza boleści.
— Wierzysz w Boga?
— Wierzę! — odrzekła.
Na to nie miał nic do powiedzenia. Tu się mijali. Więc zaczął z innej strony:
— Trzeba ratować przynajmniej wspomnienia. Rozpraszają się. Nie starajmy się od nich odrywać, to i tak samo przyjdzie. Musisz spisać inwentarz, który się został po Osi.
Usłuchała, wzięła pióro w rękę. Pisała:
Łóżeczko z siatką z blachy biało lakierowanej, z malowidłem japońskiem. — Sukienka granatowa z kołnierzem koronkowym. — Sukienki dwie woalowe...
Zajrzała do szafy, aby stwierdzić, i pisała dalej:
Jedna granatowa w kółeczka, druga pąsowa, — której ani razu nie miała na sobie...
Ostatnich słów nie mogła dopisać do końca, — łzy wybiegły jej z oczu i zalały dalszą część papieru.
— Kiedy indziej spróbuję dalej! — rzekła nareszcie.
Poznał, że nie trzeba jej męczyć.
— Także lekarstwa, które po niej zostały...
— Naco? Już się nie przydadzą.
Cofnął się przed nią w głąb swego uporu. Lecz coś nowego miał jej jeszcze do zwiastowania.
— W tej szufladzie mam zamknięty bezcenny skarb. Kliszę, na której fotografowałem ją na parę dni przed zgonem. Trzeba ją nareszcie wywołać, aby się nie zepsuła. Teraz mam już na to odwagę. Myślałem, czyby nie dać jej do fotografa, ale nie dowierzam tym rzemieślnikom, i niech niczyje ręce nie dotkną tej pamiątki tylko nasze.
Dotknęła palcami czarnego papieru, w którym była schowana kasetka z kliszą. W tym drobnym przedmiocie spoczywała jeszcze tajemnica jakiejś odrobiny życia, które się mogło za chwilę rozwinąć i trwać wiecznie. I nagle w dziwacznej formie przypomniały jej się pierwsze odruchy macierzyńskiego uczucia. Zazdrościła Wacławowi, że umie się z tem obchodzić. Zdawało się jej, jakby to do niej należało. Ważyła kliszę w ręce...
— Uważaj, nie upuść!
Z westchnieniem położyła kliszę na stole i pomogła Wacławowi urządzić improwizowaną ciemnię. Czekał jednak jeszcze nadejścia nocy. Czuł się w tej chwili nieskończenie ważnym, ale truchlał na myśl: gdyby się nie udało...
Gdy się pora sposobna zbliżyła, ociągał się jeszcze. Złe przeczucie ogarniało go. Nie pamiętał; czy wskutek pośpiechu i zdenerwowania nie popełnił jakich błędów technicznych w chwili, gdy Osię fotografował. Nie mówił nic o tych obawach Ludmile, która swem zdziwieniem we wzroku popychała go do rozstrzygnięcia niepewności. Żałował, że ruszał dziś tę kliszę. Wreszcie się zdecydował.
— Ty wierzysz w Boga? Zostań tutaj i módl się o powodzenie komicznego czarodzieja.
Wszedł w ciemność.
— Taka ciemność, rzekł sobie, jest w łonie matki, gdy się ma narodzić dziecko. Tu mam w ręku ziarnko. Jestem w tej chwili ojcem i matką. To jest niby niepokalane poczęcie.
— Błogosławione czerwone światło, — pomyślał, odkręcając lampkę elektryczną. — Niech się święci ta szklanna wanienka, w której skąpię jeszcze raz ciało mojej małej męczennicy! A teraz przyjdzie wywoływacz ze swojem zaklęciem...
Trzymał w drżącej ręce flaszkę, znaną mu z dawnych procedur. Już miał wylać z niej płyn do wanienki, gdy machinalnie przeczytał napis na flaszeczce:
— Pyriphlegethon.
Nie mógł sobie w pierwszej chwili przypomnieć. Nie było takiego wywoływacza. Skądsiś jednak znał tę nazwę. Pyriphlegethon! Słowo z dwóch słów złożone — a taką przecież była nazwa płynu, którego stale używał, — tak mówiła mu pamięć słuchowa. Więc wróciło mu uczucie oswojenia się, które na chwilę zgubił. Ręka, która się była zawahała, przechyliła płyn i część wlała do miseczki.
Wtedy ściszył się w nim oddech. Ostrożnie nawet przed światłem czerwonem wyjmował z kasety kliszę-zagadkę. Spojrzał, aby sprawdzić powierzchnię. Błysnęła ku niemu na chwilę mleczną stroną, poczem zanurzyła się w miseczce.
Wanienka zamieniła się w kołyskę... Kołysząc, śpiewał w myślach: Pokaż się ty czoło wysokie, pokaż się ty nosku rasowy, zarysujcie się wy jedwabiste brwi delikatne i wy, spieczone gorączką, drobne usta... chodź!
Stało się coś jakby optyczne westchnienie kliszy. Na moment wyskoczyła ku niemu twarz Osi w negatywie jakby siwej staruszki, lecz natychmiast zaczęła ją ogarniać i wchłaniać chmura jakiejś obrzydłej szarzyzny. Daremnie ratował, regulując natężenie płynu, — wizja znikła na zawsze. W ręce pozostało mu tylko martwe szkło. Osia skonała mu po raz drugi.
I do szkła-trupa powiedział pamięcią ów szept, który usłyszał był z ust Ludmiły wtedy, gdy padła na martwe już ciało dziecka:
— Duszo moja — ty jesteś bez duszy!
Poddał głowę pod maczugę tego piekielnego okrzyku.
Gdy wyszedł z miejsca klęski, Ludmiła nie pytała go już o nic. Nie przywiązywała takiej wagi do jego kliszy. Uśmiechnęła się do niego, aby złagodzić jego zakłopotanie, pogłaskała mu rękę. Rozmawiali o rzeczach obojętnych. Ale czuł w jej spokojnym głosie jakby triumf nad nim. Byli od siebie daleko. Wtem padło jej pytanie:
— Nie mogę sobie przypomnieć... Jak się nazywa ta rzeka w Hadesie, która płynęła falami płomieni?
— Pyriphlegethon! — pomógł odrazu. Na tem słowie spotkał ją i w wyobraźni znaleźli się znowu razem nad brzegiem rzeki, którą beznadziejnie uciekała straszna łódka z rozpalonem ciałem dziecka...
Wacław zrozumiał, że ujrzał je właśnie przed chwilą znowu żywe, na jedno mgnienie. I przypomniał sobie także, że właściwy napis na flaszeczce brzmiał: Hidrochinon. Dla upewnienia się zajrzał jeszcze do porzuconych przyrządów i odczytał obojętne choć zaczajone słowo z dwóch słów złożone: Hidrochinon. Nie ogień lecz woda...
Wysnuwał teraz wnioski ze swojej klęski.
— Ja myślę — rzekł obłudnie — że Osia musiała się już przyzwyczaić do swojego stanu, jakimkolwiekby on był, bo przystosowawcza zdolność ludzka jest ogromna. Że się już przecisnęła przez ten jakiś mur, który ją dzielił od... i stanęła po tamtej stronie, gdzie sobie jakoś dała rady.
— Ty to mówisz? Ty chcesz mnie „pocieszać“?
— Nie... nie...
— Jakże ona sobie da tam rady — beze mnie?
— Bez nas!
— Ty mogłeś się zostać!
Te słowa zorjentowały go odrazu. Wiedział, że Ludmiła wypomina mu chwilę, kiedy wstrzymał ją od samobójstwa, i chwile późniejsze, kiedy jeszcze pilnował, aby sobie nic nie zrobiła. Wiedział, że jej wola pod tym względem teraz zupełnie osłabła i że nie było obawy. Pojawiła się przed nim myśl, której już nie odpychał, że teraz byłoby jednak lepiej, gdyby się jej było wtedy udało. Byłby spokojny co do dalszej opieki nad Osią.
— Zapóźno! — szepnął.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Wyglądało to na przeproszenie, lecz pocałunki jego przedłużyły się nad tę miarę.
Było to po raz pierwszy po śmierci Osi i wydawało się Ludmile nietaktownem zerwaniem milczącej umowy. Wyplątała się z jego objęć łagodnie lecz stanowczo.
— Musimy przełamać czar — rzekł, doradzał.
Patrzyła nań badawczo. Czuła brak przekonania w całem tem jego zachowaniu się. Że tylko chciał się upoić. Lodowata istota usiadła między nimi i dzieliła ich. Samotność była naokoło jak surowy świadek.
Objęła go za szyję, sama pocałowała go silnie jakoś i groźnie, i złemi oczyma sięgając weń, zdecydowała się:
— Przełamać czar? Czy masz uścisk, któryby wrócił życie mojemu dziecku? Tylko tak możesz mnie jeszcze mieć, nie inaczej. Daj mi ją po raz drugi, oddaj mi ją, albo nie zbliżaj się do mnie... Jeżeli tego nie mogę mieć od ciebie, jesteś mi już niczem...
Całowała go wśród tych słów tchnących nienawiścią, opancerzyła się obłąkaniem. Na tem się skończyło. Pozostała nietkniętą.
Wacław poznał, że nie może zostać w tym domu dłużej.
— Muszę wyjechać. Ale przysiąż mi, że nie zrobisz sobie tu nic — bez porozumienia ze mną. Bez mojego pozwolenia.
Przysięgła. Stała się znowu dobrą i miłą. Wynagrodziła mu zwierzeniem i skargą:
— Mam taki ból nieznośny pod gardłem... Zdaje mi się, że mam serce jak na tych świętych obrazkach serce Matki Boskiej przekłute mieczami... Pali mnie...
Klękła przed nim i płakała na jego kolanach.
Nazajutrz wyjechał. Dopiero gdy się upewniła, że już nie nawróci, podeszła cichaczem do opustoszałego łóżeczka dziecięcego i po raz pierwszy, podniósłszy kołderkę, jak rzeźbiarz lub fotograf w tym negatywie pościeli szukała odcisków ciała biednej Osi.
— Dobrze, że sobie pojechał! — rzekł ojciec Ludmiły. — Ten, jakże go tu nazwać, uparty człowiek. On ciebie zatruwa. On zawsze coś knuje. Postaram się, aby ci nie zabrakło odpowiedniego towarzystwa.
Wymienił parę krewniaczek, które zamierzał zapraszać, lecz Ludmiła zaprotestowała tak stanowczo, że zachmurzył się i ucichł. I tak miał już na sumieniu przewiny zbyt natrętnej opieki: przejął dwa listy, pisane do niej przez męża, i zniszczył, nie czytając.
Po wyjeździe Wacława usposobienie Ludmiły rzeczywiście się zmieniło. Odpoczęła już trochę po trudach i zabiegach, spowodowanych chorobą i śmiercią Osi, i przygnębienie ustąpiło miejsca jakiemuś radosnemu smutkowi, który zagarniał w posiadanie, bez przeszkody, coraz większe przestrzenie. Cały dom, pełen wspomnień i pamiątek po Osi otwierał tylko dla niej te skarby; ulica, drzewa na spacerze, już żółkniejące, i góry stalowe w oddali ciągle były dla niej jeszcze zaczarowane magją oka dziecięcego, które na nich niedawno świat poznawało. Nie wahała się nucić po cichutku piosenek, które dotychczas śpiewała choremu dziecku, i nie zauważała jeszcze zupełnej ich zbyteczności. Żałoba zagnieździła się w niej nakształt tajemniczej krynicy, tryskającej w takiem ustroniu, że nikt obcy się tam nie przejrzy ani jej nie zamąci.
Było tylko jedno miejsce, u którego teraz jej smutek stawał martwy i obojętny: a tem miejscem był grób Osi. Tam właśnie najmniej odczuwała jej obecność, a nawet szła tam jakby z niechęcią i tylko z obowiązku. Broniła się przeciw wierze, żeby to, co jest pod ziemią, mogło jeszcze mieć coś wspólnego z Osią. Nie mogła i nie chciała myśleć o tem, co jest zamknięte w trumnie. Ani jakoś nie nawiedzały jej teraz pogańskie myśli o duszy błądzącej między niebem a ziemią, lecz odrazu bez trudu, jasnowidząco, wyobrażała sobie Osię jako aniołka, stojącą w obłokach tuż koło tronu boskiego. Ze złożonemi rączkami, w białej sukience, z wianeczkiem na głowie, śpiewa Panu Bogu tym głosem delikatnym jak dzwoneczek, — a Bóg udaje, że nie dosłyszał, i każe jej powtórzyć i przybliża ucha... Więc Osia żyła już niewątpliwie w ciepłych promieniach chwały niebieskiej, które jej się przeziębić nie dadzą... Wszak ona sama, matka, niedawno na ciekawość Osi: Co to znaczy umrzeć? — malowała jej taką przyszłość „u Bozi“, aby ją przygotować do śmierci. I dziecko tak sobie tem główkę nabiło, że w ostatnich dniach na pytania: Co tobie jest? z zamkniętemi oczyma, nieprzytomnie odpowiadało: Idę do Bozi, idę do Bozi! — jakby już wtedy szukało tej jakiejś drogi... Więc jakżeby mogło było stać się inaczej?!
Schowała się w tę dziecięcą wiarę jak pod maskę. To też z uśmiechem lekceważenia czytała list, który wreszcie otrzymała od Wacława. Brzmiał niezrozumiale, ponieważ nawiązywał do poprzednich, skonfiskowanych przez teścia. Wacław donosił:
„Po wielu badaniach i rozmyślaniach, gdy już prawie ugrzązłem w pospolitem, małodusznem krótkowidztwie idealistycznem, udało mi się znaleźć najrozsądniejszą jeszcze hipotezę co do teraźniejszego bytu Osi. Powiedziała mi to grudka ziemi, którą zabrałem z jej grobu. Wróciłem do wiary starożytnych Egipcjan. Oni uporczywiej wpatrywali się w otwarty krużganek śmierci, niż ludzie, którym wiara chrześcijańska zawaliła do niego drogę, rozwiązując sprawę zaiste według zasady najmniejszego wysiłku. Dlatego oni wymyślili mumje i piramidy, dlatego też może inni starożytni palili ciała, nie mogąc znieść ich rozkładu.
„O czem mówię? Czy wierzę w „ducha“? Nie, lecz wierzę w upiora. W człowieku — może nie w każdym — jest materjał na upiora. Materjał ten budzi się, gdy człowiek umiera. Ale budzi się tylko na pewien czas. Taki to dopiero „duch“ niekoniecznie miałby wracać „zza grobu“, z nieba, z rozmowy z Bogiem, niekoniecznie trzebaby go sobie wyobrażać jako istotę wszechwiedzącą i wszechwyrozumiałą, — on mógłby być niedoskonały, niedobry, ułomny, i mógłby jeszcze cierpieć a nawet osobną śmiercią umrzeć. Dziwiłoby mnie też bardzo, gdyby natura była tak skąpą czy ubogą, żeby nie mogła wytworzyć takich istot. Jeżeli zaś ich niema — to może kiedyś ludzie sami nauczą się je wywoływać i magik przyszłości nie będzie stał bezradny nad psującemi się zwłokami.
„Przedtem myślałem, że skoro był czas, kiedy Osi nie było, bardzo wiarygodnym jest czas, kiedy jej nie będzie. Lecz takiego czasu teraz sobie uzmysłowić nie mogę. Wierzę jeszcze, że ona żyje życiem niezależnem od nas, gdziekolwiek, choćby w mękach, bo nieistnienie jest bólem największym. Ale czeka ono wszystkich i w tem jest moja jedyna pociecha. Świat żyjący jest tylko małą, coraz mniejszą i mniejszą kulą, oblężoną przez nieskończony ocean płomieni, których jeden język widziałaś: Pyriphlegethon.
„Wróciłem więc do materjalizmu, który przyjmuję jako jedyną uczciwą filozofję. Z tych odmętów nie mogę Ci przesłać t. zw. słów pocieszenia, ale wiem, że sama sobie tego nie życzysz...“
Kończąc czytać, odczuła list natychmiast jako zamach na spokój swej duszy, zmięła go i zapaliła. Ale gdy na chwilę buchnął płomień, widok jego przemówił do niej jeszcze raz ponuremi myślami listu: oto jestem czyhający wszędzie Pyriphlegethon...
Szarpnęła się, aby zwalczyć atakujący ją wpływ. Zniszczyć, spalić wszystkie materjalne pamiątki po Osi! Rzuciła się do szafy i jęła nerwowo przebierać w jej sukienkach. Przypomniał się jej niedokończony „Inwentarz Osi“. Porwała dwie sukienki, wyszła na miasto i podarowała je dzieciom jakiegoś biednego stróża. Ale na tem już się wyczerpała jej żądza niszczenia; wróciła skruszona, pokorna i wzięła się do dalszego spisywania „Inwentarza“:
„Duża, przystojna lalka od św. Mikołaja, mała lalka z zepsutemi rękami — zepsutemi nie przez Osię, lecz przez dzieci, które się z nią bawiły, bo ona wszystko bardzo szanowała i martwiła się, gdy się co popsuło... Zajączek z sukna, staruszek, bo tyle lat ma co ona, i załatany już rączką Osi...“
Tu już nie mogła dalej; coś się przytulało do jej kolan, a zajączek wydawał się bardzo zmartwionym... Przezwyciężyła się i przeliczała inwentarz dalej:
„...dwa kółka do podbijania; wyplatany fotelik i stolik; klocki; talja małych kart, któremi wykładała sobie pasjansa (daruję, wszystko daruję!); pudełeczko, do którego naskładała sobie pestek z pomarańcz i cytryn, żeby zasadzić i mieć ogród pomarańczowy i cytrynowy...“
Z otwartego pudełka wionęło zielenią, — między krzewami przemykała się pąsowa sukienka. Lecz Ludmiła pisała dalej szybko, z coraz większą trwogą:
„...plecionka z łyczka kolorowego, długa, bardzo długa, którą Osia sama robiła, mówiąc, że zrobi taką długą, aż do nieba...“
Wstrzymała oddech, wpatrzona wdal... potem krzyknęła do kogoś: daruję! Lecz narazie wszystko zamknęła napowrót do szafy.
W nocy wypełzł z szafy długi, kolorowy wąż, którego się wszyscy bali, lecz on wśliznął się do niej i owinął się naokoło jej szyi niby małe, ciepłe ramię, a potem zajrzały w jej oczy tamte oczy, smutno-czarne, i wołały coś niezrozumiałego.
Obudziła się poza łóżkiem, z ręką na klamce. Szła gdzieś? Znak? — Lecz ta cisza naokoło.
— Trudno, moja dziecino! — odpowiedziała Ludmiła nawpół przez sen — musisz się od piersi odzwyczaić.
A mirty od wianeczka, w którym Osia przyjmowała pierwszą i ostatnią komunję, przyjęły się w szklance doskonale.
Od kiedy, reagując na list Wacława, Ludmiła postanowiła sobie nie chodzić już na cmentarz, wyobrażenie Osi, śpiewającej „u Bozi“ w niebie, dziwnie jakoś w niej zagasło i znane miejsce obok tronu Bożego ukazywało się puste. Wacław nie pisywał już wcale, chociaż teraz ona łaknęła jego listów, ojciec przestał się nią opiekować, grał w karty i po kilka dni nie zjawiał się. Pozostała więc sama na pastwie dziwnych mocy, krzyżujących się u okienka codzienności, sama wobec żywiołu, który jej mógł przynieść wszystko lub nic.
Spędzała czas na żarliwych modlitwach w kościele i odwiedzaniu chorych dzieci, wreszcie znowu zaczęła dawać lekcje fortepianu. To wprowadziło ją także w świat dzieci, w którym, jak myślała, przyjdzie do siebie. Chytre wybiegi uczucia! Gdy uczyła małą Wandzię stawiać paluszki na klawiszach, w tę ciżbę rąk mieszała się także inna, tak znajoma rączka, która sama z siebie wypełniała wybredne tajemnice techniki i kociemi przyciśnięciami biegała szybko po klawiaturze, patrząc zalotnie ku nauczycielce: pochwal! Ale Ludmiła chwytała w dłoń swoją tylko pracowitą dłoń Wandzi — tamta cofała się w niezgłębioną toń dźwięków i melodyj, ukrytych w instrumencie.
Brakło jej czegoś na wysokości niecałego metra, czegoby mogła dotknąć każdej chwili ręką — i ta wysokość zamieniała się dla niej w niewidzialną płaszczyznę, wszędzie rozsnutą. Brakło jej kogoś, ktoby jej ustawicznie „przeszkadzał“, to znaczy wymagał od niej najpospolitszych i najmądrzejszych posług roślinnego życia.
Wzięła do siebie na jeden dzień jakieś dziecko i dała mu się bawić zabawkami Osi, aby wnet odczuć to jako profanację i niecierpliwie szukać pozoru, pod którymby można usunąć plądrujące dziecko. Teraz puściła się na poszukiwanie dzieci po ulicach. Zatrzymywała jedno i drugie, zatrzymywała grupki dziatwy i mówiła im jakby ciekawą nowinę:
— Czy wiecie? Osia umarła!
Szukała oczu, z poza których niechajby spojrzało ku niej coś znanego, szukała jej klasycznego noska, jej małych ust, i jej własnych chmurnych, poważnych oczu, z których raz po raz odrywały się czarne błyszczące płatki... Ale wciąż się rozczarowywała, niezadowolona i przez to właśnie zadowolona. Nie było już na ziemi dziewczynki, któraby się mogła równać z Osią. Tego, co najlepsze, mogło zbraknąć na świecie, i tylko ona i Wacław wiedzieli o tem.
Od kilku dni spotykała na różnych ulicach jakiegoś pana, prowadzącego za rękę dziewczynkę wzrostu Osi. Z początku widywała ich daleko w tłumie, potem odległość między nimi z każdym dniem się zmniejszała. Dziewczynka często wznosiła główkę wgórę i pytała o coś swego towarzysza. Ale nie mógł to być Wacław, choć utykał. Czasem kupowali kwiaty. Raz o mało ich nie stratowały rozpędzone konie, unoszące wóz bez woźnicy, — krzyknęła wtedy zdaleka ku nim, lecz oboje ocaleli jakby cudem i znowu znikli jej z oczu.
Cały tydzień nie mogła ich już potem spotkać ani razu. Z niepokojem błądziła po ulicach i przychodziła do domu znużona i zdruzgotana ciosami omyłek. Ale we śnie napastowały ją wizje cmentarne. Śniła o sobie jako o skąpcu, który codziennie wykopuje swój skarb z pod ziemi, niby ogląda i zakopuje napowrót. Kiedy zaś bliżej chciała zbadać zawartość, uczuła w dłoniach coś nieskończenie zziębniętego i drżącego, — „natychmiast dam jej się napić gorącej herbaty!“ — pomyślała.
Lodowaty wicher dął ulicami miasta, kurzem napełniał usta, gdy Ludmiła znowu spostrzegła owego mężczyznę z dziewczynką, tym razem tak blisko, że niemal mogła ich dotknąć. Jakże nędznie było ubrane to niebożątko! Jeszcze ten sam letni płaszczyk, już za kusy, i dziury w pończoszkach. Biegli, jakby uciekali. Biegła za nimi. Aż w pustą ulicę, gdzie po jednej stronie ciągnął się odrapany mur, a za nim znajomy ogród, zwieszający jabłka ku przechodniom. Tu dopędziła ich i dotknęła pleców dziewczynki. Wtedy odwrócił się do niej ów mężczyzna —
i Ludmiła nie zobaczyła przed sobą już nic więcej tylko jakiś grób nachylony tuż przed nią prawie prostopadle wraz z murawą cmentarną, poziome krzyże i drzewa, i cała ta wielka, zielono-rdzawa ściana, przesłoniwszy jej wszelką jasność i cały świat, dźwigała się szybko wgórę, jak wrótnia obracająca się na zawiasach, aby ją przyskrzynić na wieki.
Krzyknęła jak przez sen i zemdlała.
Kiedy ją przyniesiono do domu i ocucono, ojciec pochylił się nad nią, badał puls i powiedział:
— Tobie potrzeba dziecka!
Przytwierdziła tajemniczo:
— Tak ojcze, postaram się o nie!
Przeniknęła już wszystko i od tej pory nie było nieporozumienia między nią a snami. Jedynym celem jej był teraz ów punkt na cmentarzu, gdzie trumna z ciałem zaklętej królewny rozbłyskiwała jak radjum w ciemnościach, ku środkowi ziemi, wskazując jej drogę.
Napisała do Wacława: Zaczynam działać.
Ludmiła weszła szybko na cmentarz i starała się nie słyszeć nienawistnego dla niej zgiełku grobów, napełniającego fałszywą ciszę. Nareszcie, idąc pomiędzy odarte już z liści gałęzie, przyzwyczaiła się. Nie pominęła jednego znajomego jej z dawna grobu, koło którego przekradała się na palcach. Tu na płycie kamiennej leżała wciąż ta sama czarna plama: jakaś pani w żałobie, której twarzy nigdy widać nie było, iż wyglądała jak sama rozpacz bezkształtna i nieruchoma...
— Powiedz, co widzisz, co myślisz, czegoś zaznała? — Nie chcę wiedzieć, jak się nazywasz, kim jesteś, czyś człowiekiem, czyś duchem, — trwaj tak wiecznie plamo żałobna, za mnie i za wszystkich!
Obecność jej w dziwny sposób dodała Ludmile odwagi i wiary w królestwo duszy, panujące w tych podziemiach. A oto już na zakręcie wynurzył się ostatni ostrów jej życia, poznawany przez nią zawsze tem samem ściśnięciem serca: skromny grób Osi, wysadzany żużlami w obramieniu rabatek, zaopatrzony tylko czarnym krzyżykiem. Nic się tu nie zmieniło, tylko begonje i petunje przekwitły i upominały się, aby wobec nadchodzących Zaduszek zluzować je astrami. Poważny dąb i kasztan wyciągały nad grobem chroniące dłonie i zrzucały nań swe owoce i zwiędłe liście. Wszystko wyglądało tu tak, jakby to nie było miejsce, popod którem płynął Pyriphlegeton.
— Gdzie jest to miejsce, Osiu, gdzie zwykle siadasz, wyglądając mamusi, czy przyjdzie, i skarżysz się: znowu nie przyszła! Tu — czy tam? Teraz myślę, że cię już nigdy nie opuszczę; skończyła się twoja niecierpliwość.
— Ale nie, ty nie wychodzisz, jesteś w więzieniu. O dziecko, dziecko, twoja tęsknota woła mnie do ciebie. Wkopałabym sobie rękę, aby spotkać uścisk twojej ręki; stałabym się drzewem, aby głęboko zapuścić korzenie aż do ciebie. Ale dziś trzecia noc mego czuwania — jesteśmy już u kresu.
— Pytasz, czym ci przyniosła pieska? Tak, przyniosłam ci śpiącego psa w piersi swojej, ale nie budzę go, przenigdy go nie budzę. Patrz, tam z trawy wystercza łebek łasicy, — ona tu zapewne często do ciebie przychodzi, częściej niż ja, — czy bawicie się z sobą?
— Wydaje się, jakgdyby cię można tu gdzieś niedaleko znaleźć, porzuconą przez kogoś, co cię ukradł, otuloną w liście, mniejszą, nieprzytomną, słabą jeszcze, lecz dość wziąć do łóżka, wychuchać, dać odpocząć a pączek znów się rozwinie.
— Boże, cudu, cudu żądam! Ja tego nikomu nie powiem i nie będę zarozumiałą. Przecież mnie zabierzesz potem także ze sobą, jedynego świadka. Uczyń to, co uczyniłeś już raz... „Dzieweczka nie umarła, ale śpi“...
Miało się ku zachodowi, gdy nad cmentarzem pojawił się aeroplan o bladoniebieskich skrzydłach ważki. Na te skrzydła położyła Ludmiła swą prośbę i patrzyła długo w niebo, jak aeroplan skowrończemi kołami odlatywał w nieskończoność, niosąc myśl matczyną do sfer najwyższego spełnienia.
Z kasztanów ułożyła na grobie imię jak zaklęcie. Zapaliła świece i jednoczyła się z życiem tych ubogich płomieni, aż w cieniach nocy wykuły sobie kaplicę jarzącego się światła, w której miało się dokonać zapowiedziane jej przez sny misterjum.
— Pamiętasz Osiu, jak to raz zapytałaś mnie: Mamo, jak to się rodzi? I kiedy się wahałam, usiadłaś poważnie na krześle, obciągnęłaś sobie sukienkę i powiedziałaś: Ale opowiedz mi od początku!
— Teraz będziesz sama obecna przy początku i wszystko zobaczysz. O, bo ty jesteś już starsza, o wiele starsza. Raz pytałaś mnie: Mamo, czy w grobie się rośnie? Ja nie wiem, ale niedawno śniłaś mi się, że znalazłam cię szpakowatą i rozmawiałem z tobą jak z siostrą.
— Mam ci opowiedzieć bajkę? Czy o strachach? O, dziecino, ty sama jużbyś teraz mogła straszyć. Ale opowiem ci tę o matce, która szukała swego zmarłego dziecka, — pamiętasz? — nad którą obie płakałyśmy.
— Pewnej matce niepoczciwa Śmierć zabrała dziecko. Zdrzemnęła się tylko na chwilkę, zmęczona czuwaniem, a dziecka już nie było. Został się tylko połatany zajączek i głupie lalki, które o niczem nie wiedziały.
— Więc matka wybiegła z chaty i zobaczyła Noc. Noc, której głowa dotykała nieba. A noc nie chciała jej wskazać drogi, którą Śmierć uciekła, i matka musiała jej wyśpiewać wszystkie pieśni, które śpiewała chorej córeczce, pieśni przecudne, bo to były te, które śpiewałyśmy razem, i wtedy dopiero Noc się zlitowała i wskazała jej drogę.
— A czas upływał okrutnie.
— I matka przybiegła do krzaka róży, okrytego śniegiem, i tuliła go do siebie tak mocno, tak gorąco, tak wiosennie, jak ja ciebie przytulę, — że krzak ożył, zazielenił się i rozkwitł i wtedy wskazał jej drogę.
— Znalazłyśmy ten biedny krzak raz na spacerze — pamiętasz? — a jego skromne kwiaty cieszyły nas więcej od wszystkich innych.
— Śmierć uciekała tymczasem coraz dalej, aż biedna matka, zatrzymywana przez coraz to inne przeszkody, przybiegła nad Morze i zrozpaczona chciała się w niem utopić. Ale Morze zlitowało się i rzekło: „Wypłacz tylko do mnie swoje oczy, bo nie mam tak pięknych pereł u siebie, a przepuszczę cię i wskażę ci drogę“. I matka wypłakała swoje oczy i poszła dalej ślepa.
— A gdy ty raz byłaś nieposłuszna i nie chciałaś pić lekarstwa, zapytałam cię: Czy chcesz, żebym i ja sobie oczy wypłakała do morza? A ty odpowiedziałaś: Nie, mamusiu, nie chcę, ty masz takie śliczne oczy, nie płacz! — i piłaś odważniej niż pił truciznę ten grecki mędrzec, o którym ci opowiadałam.
— Ale potem zjawił się Wilk, który powiedział, że Śmierci wydarł dziecko ktoś większy i silniejszy: a tym był Pan Grób. A Pan Grób był cały zielony zprzodu, miał krzaki i drzewa jako wąsy i brodę, i trzymał dziecko w zamknięciu zazdrosnem, ale jego trumna świeciła zdaleka i dawała znaki.
— I matka przyszła na grób i spytała: czego chcesz? Pan Grób odrzekł: Spodobałaś mi się, daj mi swój pierścionek ślubny i daj mi siebie. Wypuszczę zdobycz na trzy dni, abyś się nią jeszcze nacieszyła, a potem wrócicie do mnie oboje — na zawsze.
Pochyliły się kasztan i dąb, słuchając opowieści. Biała od światła kaplicy wysoka tuja znaprzeciwka udawała sterczącą w niebo Noc. Mała sosna, która się tu sama zasiała, była oszołomiona i szumiąca tem, co słyszała. Zdaleka brzoza u skrętu ulicy cmentarnej pilnowała, jak siostra, aby się nikt nie zakradł. Tuż poza nią z przepaści horyzontu tryskała wgórę fontanna drogi mlecznej i meteory raz po raz wirowały naokoło ziemi, rysując świetlistemi bruzdami zagadkowe figury geometryczne. A księżyc był białą piłką myśli dziecięco-matczynej, która wyrzucona w niebo, nigdy już spaść napowrót nie chciała.
Tak dokonywał się wspólny spisek na prawa tego świata...
Ludmiła, zdjąwszy pierścionek, wkopała go w grób głęboko i zaśpiewała pieśń ludową:
Ostaniesz się dziewczyną,
Nie będzie tobie ślub,
I zaśniesz pod kaliną,
Małżonkiem twoim grób!
Położyła się na rabatce i przywarła ustami do grobu... A nad nią już świece gasły i nastawała północ. — — —
Około tej pory stało się, że żałość istoty zamkniętej w grobie przesiąknęła wreszcie na powierzchnię czerwonemi kroplami jak z utajonego źródła, następnie czerwonym oparem otoczyła ciało śpiącej i roznieciła się w rubinowy, ponury płomień. Jęk wyrwał się z piersi Ludmiły, lecz nie przebudziła się i spała dalej jakby w śnie miłosnym. Płomień objął ją całą, wchodził w nią, przesycał wszystkie pory jej ciała, wypełnił ją jak naczynie po brzegi, i zahaczywszy się w niej silnie, jeszcze tylko trochę wydobywał się nazewnątrz, kształtem drżącej, powiewnej mgły różowej, którą wiatr poranny starał się roztargać na drobne smugi dymu po zeschłych trawnikach.
Zachwyt i bolesna rozkosz drgały na twarzy śpiącej, choć ustami chwytała głęboko oddech jak duszona przez zmorę. Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy się zbudziła. Czuła się tak ciężką, że zrazu dźwignąć się nie mogła. Jej ruchy sprawiały, że czerwony opar rozrzedzał się nieco, szerszym woalem się rozwiewał, — lecz trzymał się jej mocno i nie puszczał.
Ludmiła stanęła na wierzchołku grobu czerwono, uroczyście, i wyciągnąwszy wgórę dymiące ręce, dziękowała gwiazdom szalonemi, bezrozumnemi zgłoskami. Dławiła ją duma powtórnego macierzyństwa, które pokazywała komuś niewidzialnemu.
Szła teraz w ciemności ostrożnie, aby nie zawadzić, nie stłuc świętego naczynia. Ale w myślach ten pochód wydawał się jej tańcem bakchanckim.
— Jestem pijana! Idę ze schadzki miłosnej i jestem już matką! Jestem cyganką, która ukradła dziecko!
Wyglądała jak mglista, rozżarzająca się kula, ilekroć przyśpieszała kroku, aby zanieść co rychlej do domu drogi ciężar. Paru ludzi z niedowierzaniem zauważyło zdaleka to dziwne zjawisko, które przygasało, gdy się zbliżyli. A właśnie wtedy zerwała się burza tak szalona, że kto mógł, chronił się do domu. Ludmiła, modląc się, pędziła przed siebie i zaciskała naokoło ciała z całych sił swój nowy szal, utkany z materji droższej od wszystkich kaszmirów świata.
Dopadła bramy, otworzyła sobie, wbiegła do siebie i rzuciła się na łóżeczko Osi. Była zmęczona śmiertelnie. Aż do tej chwili panowała jeszcze nad sobą, podtrzymywała ostatkiem woli logikę swych czynności. Teraz nie mogła już dłużej. Ogarnął ją stan, który nie był ani snem ani zemdleniem. Nadsłuchiwała tylko wściekłego wycia burzy, która rozbijała się po ulicach, szukając czegoś czy kogoś. Były w tym głosie jakby skomlenia, skrobania i groźby. Ale Ludmiła czuła się już tutaj za murem bezpieczną ze swoim skarbem skradzionym.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tu przerwa w jej bycie, a potem ból, jakby znany... Wiła się z tego bólu i ze strachu przed ponowną utratą czegoś bezcennego. Jakieś ciepło wysuwało się z niej uparcie i pieszczotliwie a natomiast zostawała w członkach lodowatość.
— Ono! Ono! — szeptała sobie w martwiejących myślach.
Bez czucia zwaliła się na ziemię.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Szary świt już był, gdy się dźwignęła, i nawpół senna klękła przy łóżeczku. Miała zawarte oczy, śpiąco czy rozmyślnie. Ostrożnie wysunęła rękę i dotknęła świętego ciałka. Tego, które było nadziemskie a przecież aż nazbyt ziemskie. Wodziła po niem ręką jak ślepa. Przekonywała się, czy wszystko w porządku. Wiedziała, że ta istota siedzi pod kołdrą, w pozycji takiej, w jakiej zawsze podczas choroby siedziała, jedną nóżkę podgiąwszy pod siebie. Dotknęła jej oczu — i one były zamknięte.
— Jesteś, jesteś już u mnie i nic już stać ci się nie może. Niech się trzęsie ze złości wichura. Ja cię już nikomu nie oddam. Nie odstąpię cię ani na chwilę. Będziesz żyła, będziesz żyła. Przecież już sobie tak długo odpoczęłaś. Są jeszcze wszystkie lekarstwa. Będziesz piła mleczko gorące. Są także wszystkie zabawki i prawie wszystkie sukienki. O, otwierasz oczy. O, ruszasz się! O jakie ty masz chude rączki. A nogi...
Na tych nogach poczuła ślady gliny, pocałowała je i w tej chwili z zamkniętych oczu puścił się jej nareszcie strumień łez, któremi obmywała i ocieplała te nędzne szczątki człowieka...
Anielski głos niósł szeptem wieść z królestwa szatana:
— Mamo, mamo, odgoń te straszne zielone muchy!