Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— A! Cymbuś! Cymbuś! cóż się też z nim stało? krzyknął Albin, czemuś go nie przywiózł z sobą? Jeszcze dziś stoi mi w oczach przytulony do pieca na pokucie, dmuchający w samowarek lub walczący z lawiną śmiecia... Cóż tedy? mów, lepiej-że jemu na świecie się powiodło? Trudno, aby ze swą naiwnością i powierzchownemi przymiotami do wielkich dochrapał się rzeczy.
— Ba! ba! posłuchajcież tej historji jako wstępu i przedmowy do mojej własnej... Cymbuś, ten co to imię nosił, dziś się zowie nie inaczej jak pan Aleksander Mincurzewski, jest dziedzicznym panem stu morgów gruntu, gospodarzy na nim, i tylko co nie widać jak kupi wioskę!
— A więc stupidos fortuna juvat! — rozśmiał się Baltazar...
— Musiał mieć ukryte przymioty, na których myśmy się nie poznali, dodał Albin.
— Już to samo, że lat kilka potrafił stać pod piecem choć stękając, ale wierny obowiązkowi, przerwał Longin, dowodziło w nim wytrwałości stoicznej, nieugiętości potężnej... musiał tę żelazną wolę z jaką dmuchał w rurę od samowarka na zgliszcza wygasłe, użyć i skierować do robienia majątku...
— Trochę to tak, dodał Teofil, ale i szczęście mu służyło...
— Zawsze to szczęście, zawsze ślepa fortuna jak za rzymskich czasów! rozśmiał się Albin. Ale wróćmy do Cymbusia!
— Powrócił on ze mną do penatów rad przedewszystkiem, że się uroczyście wyśpi, i więcej podobno zrazu nic nie pragnął tylko się wyleżeć i spocząć po akademickich szczęśliwościach... daleko od samowarku i pieca... procul negotiis. Drugiego i trzeciego dnia anim go widział w oczy, dostał się na strych i tam na wakującym materacu gościnnym wyciągnąwszy się jak długi, spał, spał i spał... we śnie znać przyszły mu pomysły zbawienne. Czwartego dnia przybył do mnie do niepoznania zmieniony, zaczerwienił się nawet, ogolił, umył i ubrał w suknie wiejskie z pewną pretensją, stanął u drzwi prosząc o posłuchanie; zażądał, abym go od służby nieco zwolnił na jaki rok, dla potrzebnego mu wypoczynku. Że na ten urlop zasłużył bardzo, wspanialomyślniem mu go raczył dozwolić. Natychmiast pokłoniwszy się znikł mi z oczów pan Aleksander vulgo Cymbuś a po roku dopiero zjawił się znowu, ale wypiękniony, rzeźwiejszy, rumiany, czub do góry, kołnierzyki białe wyżej uszów, a na łańcuszku przy żołądku pieczątki zegarek zwiastujące i mina okazała...
— Cóż Cymbusiu, jużeś przecie wypoczął? Uśmiechnął się.
— At! rzekł, ale ja się już do służby nie zdam.
— A cóż?
— Wziąłem się do handlu i uzbierałem trochę grosza... chcę popróbować szczęścia...
— Próbuj! co myślisz.
— Będę się dorabiał... już mam kole trzechset rublów i myślę się ożenić.
Począłem się śmiać nieobyczajnie...
— Z kimże? kogo uszczęśliwiasz?
— Niech pan nie żartuje, panna z miasteczka, i co się zowie...
— Z miasteczka! ba! ba! Cymbusiu! pomyśl! z miasteczka!
— A co to szkodzi? i nie głupia i piękna i kawałek ziemi dobrej ma w posagu.
— A za ciebie idzie?
— Czemuż nie? albo to ja gorszy jak drugi? człowiek stateczny...
— Ależ piękny nie jesteś, bogaty także nie, i jeśli ona więcej ma od ciebie, a iść myśli, pewnie tem jakiś fałsz w towarze...
— E! to głupstwo, proszę pana, machając filozoficznie rzekł Cymbuś... różnie tam gadają, ale co mnie do tego, bardzo porządna panna, piękna, nie stara, a gruntu szmat i dobry!
Cóż powiecie? Cymbuś z filozofją praktyczną największą ożenił się z tą panną, która w istocie wniosła mu wspomnienie życia w wesołych spędzonego towarzystwach, ale razem posag i ochotę ustatkowania się. Oboje jęli się zajadle gospodarstwa, zbudowali sobie dom, a Cymbuś rozwinął tu takie talenta dorobkowiczowskie, żem się mu zaprawdę zdziwił — zimną krew, ochotę do pracy, wytrwałość żelazną.
Dziś już nie żartem patrzy na obywatela, kupił stary koczobryk i wyrestaurował go, żona się zaczyna stroić ale domu pilnuje, bo ją wprost kijem okłada jeśli czasem nie po myśli co zrobi.... i są... najszczęśliwsi. Dwoje ślicznych dzieci, kapitały, remanenta, oto zdobycze Cymbusia, który gdy przyjedzie do mnie, nieproszony już sam siada, czując że kieszeń, na której się opiera, prawo mu daje do tego. Kapitalista większy odemnie, spekulator trafny i szczęśliwy, z żydami gra o lepsze, wynajął dzierżawą młyny ogromne, że nie ledwie byśmy mu mogli zazdrościć! cóż wy na to?
Albin westchnął i uśmiechnął się razem, Baltazar splunął, a Longin wziąwszy się w boki począł ruszać ramionami.
— Otóż to sztuki twoje fortuno... rzekł, ja bez butów a Cymbuś Nabobem.
— I w lakierowanych, dodał Teofil... niechże mi tu kto zgadnie co się komu od przyszłości należy?
— Tak jak w Brienne nikt w Napoleonie nie odgadł zwyciężcy Europy, tak w Cymbusiu stojącym skromnie pod piecem, któżby się domyślał władzcy młynów i folwarku i męża jakiejś Józefiny!
— Prawda! a cóż powiecie jeszcze na to, że ten Cymbuś utrapiony, co tyle od nas wycierpiał, dzisiaj gdy Wilno przypomni, owe lata ciężkiej próby i zahukania, uśmiecha się i wzdycha, a nieraz zagadawszy się o nich, zapomni o młynie, gospodarstwie i żonie.
— Rzecz do wiary niepodobna.
— A jednak prawdziwa.
Sunt lachrymae rerum, dodał Teofil śmiejąc się smutnie... i ja samowarek pogięty chowam gdyby relikwją, bo święte, bo złote były te czasy naszej młodości, gdy życie nam wszystkim więcej obiecywało niżeli dać mogło. Ja może z was wszystkich najdziwniej dotąd sobie z niem poradzić nie mogłem...
— A! otóż: Incipit historia Theophili.
— Cicho! i proszę nie przerywajcie, jeśli łaska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.