Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— „Gdyśmy się świętej pamięci, onego czasu rozstawali z workami pełnemi nadziei, mości panowie a bracia, rzekł Longin wysuszywszy maderę, Jordan milczkiem ale pewien siebie wyszedł w świat, z tem mocnem przekonaniem, że się czegoś dochrapać musi, czując w sobie siły i z góry zapowiadając jasno i wyraźnie, wszem w obec komu o tem wiedzieć było potrzeba, że w wyborze środków zbyt delikatnym nie będzie. Za narzędzie miał w ręku prawo, miecz obosieczny i ostry, i nim się zaraz rozmachał przeciw losom i ludziom wojując... ale co jednemu uchodzi i wodzi, to drugiemu na zgubę idzie, przyczyna w tym djabelskim losie, którego nikt nie zrozumie.
W naszych czasach, przed jakiemi laty dwudziestą, wiele było przykładów dorabiania się fortuny zręcznem matactwem i chodzeniem około brudnej pańskiej bielizny, a nas to podobno obu zgubiło żeśmy chwycili zębami twardą skorupę, z której już wprzódy inni cały tłuszcz objedli.
Z razu robiły się majątki łatwiuteńko, póki się ludzie nie obejrzeli, że plenipotenci, korzystali z ich gnuśności, niedbalstwa i nieświadomości, kilka grubych skandalów zepsuło to rzemiosło i kilku wielkich szelmów odjęło małym chleb od gęby... ale my jeszcześmy oba przyszli do studni podówczas, gdy każdy co się zajmował cudzemi interesami, swoje polepszał.
Jordan, jakeście go znali, wszystko lubił robić po cichu, ukradkowo, nie jak ja, com przywykł z hałasem i jawnie się przebijać i przynajmniej tem się chlubię, że otwarcie prowadziłem wojnę, nie tając po co i dokąd idę. Tamtemu się zdawało, że ta droga maleńka lepsza, że manowcami zajdzie dalej, jął się tedy, poczynając od małego adwokactwa, jak niby to i ja, ale inaczej. Wielkiej sprawy też niktby mu był nie powierzył, bo, prawdę powiedziawszy, z oczów mu patrzało nie ciekawie, a ci co najmniej znali się na ludziach wstręt mieli od niego. Ja zawsze to powiadam, że choćby szelmostwo robić, to śmiało i w oczy patrząc. Latrones fortuna juvat. Jeśliby mnie kto miał ochotę nazwać rozbójnikiem, to jegoby wypadło złodziejem, a ta była między nami różnica, że ja przynajmniej łba nadstawiałem, gdy on tylko grzbietu.
Stykaliśmy się z razu często i witali uśmiechem, jak owi augurowie przy kiszkach bydlęcych; żaden z nas drugiemu w drogę nie właził, bo też gościńce nie schodziły się. Ja zaraz sobie żyć zacząłem porządnie, ten sknerzył obrzydliwie, w kącie biedę klepiąc.
Pozór to nie był głupi, bo udawał cichego, pracowitego robaczka, do niepoznania, zdaje mi się nawet że chodził do kościoła, myśląc że i na modlitwę ułowi jakiego wieśniaka, ale pan Bóg mu tej pociechy nie dał. Z rana bywało piechotą, z teczką pod pachą, od drzwi do drzwi drepcze za sprawami, potem zje lichy obiadek w traktyerzyku za dwa złote, a wieczorem go nigdzie nie zobaczył chyba w jakiej billardowej dziurze, gdzie na wielki fest piwem się pokrzepiał, poglądając na graczów, ale sam kija nie dotykając. Trudno się nawet było domyśleć, że kroił na wielkie rzeczy, bo cierpliwie od małych poczynał. Straciłem go potem z oczów; w rok patrzę, ehe! już coś inaczej koło kawalera, i surducik opięty i futerko szopowe i często gęsto w błoto na dorożce się przejeżdża, po juryzdykcjach chodząc z wielkiem zajęciem... jakby miał około czego.
Poszczęściło się zrazu i jemu jakby los go chciał zaoskomić, bo to ten błazen ma do siebie, że z nas tak drwi wszystkich...
Dwie czy trzy sprawy wygrał także, o których już zrozpaczone, poczęto mówić o wielkiej jego głowie i zdatności, ktoś go posłał do stolicy, tam się porobiły stosunki, zaczęło się już żyć inaczej. Jużem myślał, że mu pójdzie na dobre, a może by tak było, gdyby powoli chciał iść, noga za nogą, ale zachciało się galopem niepodkutemu.
W tem go też nie pochwalam, że sknerstwo i chciwość posuwał do najwyższego stopnia, bo często coś trzeba stawić na kartę a ludzie jak widzą tak piszą, i jeśli się skulisz biorą cię za małego.
Jordan wkrótce pośliznął się w najohydniejszy sposób, co na całe jego życie miało wpływ zgubny i już mu się podnieść nie było podobna, choć nie zbywało na odwadze. Jeden z jego pierwszych klientów, któremu on wygrał proces w Senacie, złapał go do jakiegoś przybyłego ze wsi jegomości, o którym naprzód cudów naopowiadał, że to był stary, bezdzietny, ogromnie majętny pieniaka, mający manją procesowania się, że mu plenipotent wprawdzie nie łatwo dogodził, ale miał sperandę raz nim owładnąwszy dojść do wielkich rzeczy... owładnąć zaś nim miało być tak łatwo jak kichnąć po tabace. Klient jako dowód przyjaźni i wdzięczności nastręczał Hruszce to miejsce, które mu wystawiał jako warkocz fortuny... Ale fortuna oddawna wyłysiała, nosi francuzki szynion, i kto ją pochwyci za kudły, tylko mu trochę włosów w garści zostanie.
— Starzec bezdzietny, monoman, mówił ów jegomość, podobasz mu się pewnie, ogarniesz go, i on twój i majątek... Kawaler, familji nie ma... któż wie.
To polowanie na wieloryba zrazu się niezmiernie Hruszce podobało. Poleciał jak strzała z rekomendującym na ulicę Niemiecką, gdzie zastali w zajezdnym żydowskim domu na tyle, w izdebce smrodliwej, staruszka siwego, przygarbionego, w zajęczem futerku, z nogami bosemi w poobcinanych starych butach, w brudnej koszuli, z chustką zatabaczoną wiszącą u pasa za kolana, i w mycce zatłuszczonej na głowie. Był to ów pan Murgiłł-Kruta...
Stary zdawał się mieć lat ze siedmdziesiąt, przygarbiony, kaszlący, suchy, zawiędły, ale żywy był jeszcze. Jak tylko wszedł Jordan, domyślił się w nim z miny kandydata do plenipotencji i rozpoczął bardzo zręczny egzamen. Był to bowiem najsławniejszy pieniacz na Litwie, który już kilka pokoleń adwokatów jak olbrzym dzieci zjadł na swoich procesach, każdego brał na czas jakiś, trzymał, męczył, zajeździł, zszarzał, wyssał i w końcu pokłóciwszy się odrzucił, gdy mu już nie był przydatny. Znano go w prowincji jako pierwszą głowę prawniczą i obawiano się jak ognia; w juryzdykcjach adwokaci, urzędnicy uciekali gdy się zjawił jak od zapowietrzonego, gdyż była to dokuka straszliwa, zawsze nierad z tego co dlań zrobiono, nigdy dłużej nad lat parę z nikim w zgodzie nie pożył, a w końcu oplamił każdego. Płacił źle, wymagał wiele, gderał strasznie, a że sam był jurystą z powołania i znał się dobrze na wszystkiem, więc nawet swobody najmniejszej nie dał temu kogo wziął w kleszcze — kierował, obracał, posyłał, narzucał co robić, a gdy mu czasem co nie po myśli wypadło, zawsze obwiniał tego kogo użył, nie siebie.
Dla Jordana ze wszech miar było to niestosowne miejsce, ale Hruszka nie obawiał się nikogo, nie zapytał nawet o człowieka, nie starał się objaśnić, a tak był pewien wygranej, że gdy go przestrzeżono śmiał się, i wpadł w łapkę sam najohydniej, gdy dołek pod nim kopać myślał...
Murgiłł Kruta w tej porze miał kilkadziesiąt swoich i cudzych ponabywanych różnemi tytułami procesów, wlewków, przekazów, całe życie pieniactwa na karku, majątek bardzo znaczny, nabyty szczęśliwemi kręcielstwami i sknerstwem obrzydliwem, a reputację najchytrzejszego z ludzi, ale Jordan ani się zastanawiał, ani badał, ani pojmował, by go kto mógł i potrafił podejść, tak rachował na własną przebiegłość.
Wielki znawca ludzi, Murgiłł poznał w nim niedoświadczenie w połączeniu z zarozumiałością i zaraz je umiał obrócić na korzyść swoją.
Z pod okularów, które tylko dla zakrycia oczów nosił na końcu nosa, popatrzył na niego gdy papiery przerzucał, ocenił i postanowił zużytkować siły młode, póki by się nie wyczerpały, udając z talentem przed Hruszką człowieka podstarzałego, zmęczonego, któryby rad tylko pozbyć się ciężaru, zdając go w wierne ręce.
Nic go to zresztą nie kosztowało przedstawić się jak chciał, gdyż przywykły był przybierać strój, minę, mowę, jakich mu było potrzeba, i tę komedję z ludźmi odegrywał wiecznie, powtarzając za maksymę:
— Bądźcie chytrzy jak węże.
Stary jego sługus, siwy jak on kamerdyner, co mu się od lat czterdziestu przypatrywał, tak już dobrze wiedział o naturze pańskiej, że gdy przychodziło do ubierania, śmiejąc się po cichu, zawsze go wprzód zapytywał:
— A co jegomościu? jak dziś? co tam będzie? czy pan? czy szlachcic? kogo panu dziś wypada udawać, czy chorego czy zdrowego? magnata, czy zrujnowanego?
A Murgiłł krzywiąc się i prychając, sucho odpowiadał z udaną łagodnością:
— Wojtusiu kochanie, milcz i trzymaj język za zębami chcesz li być cały — tycho łycho! kto milczy ten ma rozum... dziś mi dasz pańskie odzienie... tak wypada... i mouczy!
Wszystko szło wedle obmyślanego z góry planu i ludzi, z którymi się miało do czynienia. Gdy tak po pańsku wystąpić widział potrzebę, to i garderoba była stosowna i sygnety i precjoza i mina; gdy jak chudy pachołek miał się gdzie wcisnąć, to w wytartej kapocie, z kijem białym, czapczyną starą, a tak umiał się zastosować i twarzą i postawą do ubioru, że zwiódł kogo chciał. Bywało, że z siedemdziesięciu lat na pięćdziesiąt niespełna się przerabiał, i to mu się nawet udawało, bo się rozprostowywał, wymył, ogolił, odświeżył i głos dobył inny, a żaden taki wysiłek go nie kosztował gdy szło o zwycięztwo. Raz, opowiadano, w sprawie jednej, gdy szło o ukończenie polubowne, wdówce się młodej począł zalecać, aby rachując na jego krocie i konkurenta w nim widząc, zaspała gruszki w popiele. Dopiero po skończeniu sprawy zwinął chorągiewkę, schował miłość do kieszeni, skurczył się i odjechał kaszlącym i starym.
Z takim człowiekiem nie lada kto mógł się poborykać: szerokie sumienie, doświadczenie, znajomość ludzi, przewrotność miał na usługi.
Trafiła od razu kosa na kamień i szkaradnie, bo się w nim Jordan wcale kamienia nie spodziewał; śmiał się z przestróg i z całą siłą młodości skoczył przeciw temu starcowi zawiędłemu, chytremu, stwardniałemu i chłodnemu... a panującemu nad sobą. W dodatku i miłość własna niepospolicie cierpieć musiała, bo Hruszka grał tu tylko rolę podrzędną, słuchał jak dziecko robiąc co mu kazano, a ile razy próbował zbić się z drogi o własnej sile, zawsze guza i burę oberwał.
Z razu poczęło się to od troskliwego egzaminu sił i charakteru, gdy Jordan niby się rozpatrywał w papierach, które stary poddawał mu ciągle, w różnych sprawach się go radząc; Murgiłł rzucanemi słówkami badał go z różnych stron, łechtał, podstępami zażywał, aby moc nowego narzędzia wypróbować. Kilka razy obawiając się w nim nazbyt łaskotliwego sumienia, trącił go i z tej strony, a przekonawszy się że nie było wcale drażliwe, zadowolniony pojęciem, ochotą, żywością i wytrwałością, zatarł ręce i uczynił z nim jakąś umowę wedle starej formy, dobrze wprzód obrachowanej, którą zawsze wszystkim swym pełnomocnikom poddawał...
Cyrograf ten wartoby zachować dla historycznej pamiątki, ale go na nieszczęście nie mam.
Poznawszy Jordana na wylot, stary zatrzymał go, a widząc w nim gwałtowną chętkę nagłego zbogacenia się, nie wabił go ani pensją ani obietnicą wynagrodzenia wielkiego, ale dał mu niewyraźnie do zrozumienia, że ma lat siedmdziesiąt kilka, zamiłowanie w prawnictwie i szukał tylko człowieka wedle serca, a pewnie znalazłszy w nim pomoc i pociechę starości, gotów mu wszystko co ma przekazać.
Była to przynęta tak gruba, że trzeba było ślepoty Jordana, aby się na nią dać złapać, ale Hruszka przez chciwość głupiał i we wszystko wierzył co jego nadziejom pochlebiało, gotów był najniepodobniejsze przyjąć, byle w myśl przypadło... Został więc ofiarą tego obałamucenia i monomanji, nie widząc że stary po prostu drwi z niego... Wlazłszy w interesa Murgiłła Kruty za stosunkowo bardzo małe honorarja, dokładał do nich grosza, życia, pracy, rozumu, łamał się, ujadał i chcąc dowieść staremu swojego poświęcenia, dokazywał rzeczy niepodobnych.
Kruta tylko ręce zacierał tak mu szło z nim wybornie, a kiedy niekiedy rzucił słówko nieznacznie na pastwę Jordanowi, który pożywiony ruszał dalej jak pijany.
Stary zamiatał nim jak ścierką, nie oszczędzając bynajmniej i zamęczając na śmierć, a śmiejąc się po cichu z łatwowierności młodzieńca, którego za to wychwalał przed wszystkimi, choć ze starym Wojtusiem żartowali sobie z niego nielitościwie. Ten już wszystko Murgiłła miał za swoje i chodził jak około własnego, można się domyśleć z jak zajadłą gorliwością.
Murgiłł był jednym z tych ludzi, co jak konie gdy się rozhasają, lecą nie pytając po co i dokąd choćby łeb przyszło roztrzaskać o ścianę. Siedmdziesiątletni sknerzył, zbierał, szafował sumieniem dla majątku, choć ani go użyć, ani zostawić miał komu...
Ale — któż wie? może same te przejścia, wzruszenia i wrażenia ciągłego pasowania się, gorączka pieniactwa robiły mu jakąś przyjemność; potrzebował do życia tego żywiołu kłótni i sporu jak ryba wody, a gdy sam nie miał kogo pieniać, to drugich podżegał i pomagał im. Całe dnie siadywał w papierach, a często się trafiło że w świeżej zgodzie znajdował zarodki procesu, nigdy nie pisząc aktu, w którymby na przypadek dziury do wymknięcia się z niego nie zostawił.
Powoli począł przerabiać na swoje kopyto Jordana, wskazując mu nietylko co miał robić, ale jak miał mówić i wyglądać — ten choć zżymając się często po cichu, słuchał starca i poddawał mu się we wszystkiem.
W sprawie pierwszej Murgiłł wskazał tę zasadę Jordanowi, żeby nigdy nie szedł prostą drogą, a w przeciwniku zawsze domyślał się więcej niż ten pokazywał i robił. Murgiłł sam tak robiąc, zawsze śledził pokątnych powodów, chodów, myśli podstępnych i ścieżek ubocznych, i to co czynił jawnie, służyło tylko do zakrycia tego co robił pokątnie... A że nikomu nie wierzyć, było u niego drugą stałą zasadą, z Jordanem więc tyle tylko był otwarty ile konieczność wymagała, jeszcze i z nim biorąc się na figle czasem dla upokorzenia go, częściej dla przytrzymania przy sobie.
Był to rodzaj walki, z której Hruszka najpewniejszym się sądził że wyjdzie zwycięzko, codzień silniej przekonany, iż starca pozyszcze i cały po nim majątek odziedziczy. Prawda że gratka to była nie zła, ale djable trudnego zapaśnika miał przeciwko sobie. Stary urojenia te Jordana zrozumiał i poddawał mu ich jeszcze, czyniąc czasem wyznania, że szuka tylko człowieka, któregoby pokochał, do któregoby się przywiązał, aby go uszczęśliwić... Ten brał to za dobrą monetę, co ze strony starego było prostą rachubą. Tymczasem opanowany myślą ową Hruszka, stał się gorzej sługi i wyrobnika, a co znosić musiał w domu skąpca i w pożyciu z nim, to się opisać nie daje.
Były tygodnie, że w domu karmił się jednym odgrzewanym krupnikiem, a w drogę gdy jechał, musiał się ze swojego grosza utrzymywać, bo stary udawał zawsze jakoby o kosztach zapomniał... Ale że złote góry na potem obiecywał i coraz jaśniej dawał do zrozumienia, iż może zapisać wszystko, Hruszka znosił to z poddaniem się, pokorą, nie śmiejąc ani pisnąć. Prawda że Murgiłł nie miał żywego ducha, przyjaciela, krewnego, familji, nikogo, sam był jak palec.
Wyszedł on z jakiegoś kąta Litwy tak po cichu, że nikt dotąd z pewnością dojść nie mógł zkąd właściwie pochodził; jedni mówili, że się rodził w Krożach, drudzy, że w Lidzie, inni, że koło Borysowa; wykształcił się późno i w sposób bardzo podejrzany. Począł z małego aplikanta przy palestrze, długo w wytartym kubraczku nosił papiery pod pachą, potem niezmiernie wolno wybijał się na wierzch i dostawszy kapitaliku, postem, głodem i chłodem i nie wiem jakiemi usługami zdobytego, wstąpił na właściwą drogę, poczynając od nabycia procesu. Gdy mu się raz wlewek taki pozyskać udało, całkiem się na pieniactwo rzucił, i przez najdziwniejsze frymarki przyszedł do fortuny. Pożyczał nazwisk, podejmował się rzeczy niepodobnych, chodził, straszył, i skąpiąc przytem obrzydliwie, nabywał majątki coraz znaczniejsze. To go jednak nie uspokoiło, nawyknienie, charakter niespokojny nie dały mu spocząć, i gdy już wcale nie potrzebował na nowe się narażać niebezpieczeństwa, na starość w tych popiołach grzebał cudzemi rękami, a zasmakowawszy we wzruszeniach, dalej bawił się tą grą w ludzkie słabostki. Takich prawników namiętnych nie widać już dzisiaj, inne czasy i obyczaje, znikło to amatorstwo pieni, idziemy do sądu zmuszeni, starając się interesa poprzeć, wygrać a skrócić ile możności; — on zaś przedłużał umyślnie już z rachuby, już do rozsmakowania się w nim. Dla niego proces był dramatem, do poparcia go używał sprężyn wszelkich, grał komedję, farsę, wymyślał środki jakich my już pojęcia nie mamy... Fałszywe wieści, nasyłanie postrachów, pogłoski, kłamane listy, i nie wiem co jeszcze... były u niego pospolitą monetą. Miał po temu policję, wysłańców, tych co przynosili plotki i co je puszczali, umyślnych i mimowolnych popleczników i narzędzia. Niekiedy przerazić się starał następstwy jakiemiś, które z prawdziwym talentem wysnuwał z powietrza i ten ventus textilis sprzedawał za straszliwe widmo; to znowu, gdy mu z tem było dogodniej, łudził przeciwnika nadziejami przedwczesnemi, przyczajał się, usypiał niby, podbiegał po cichu, sam odgrywał rolę zrozpaczonego i gotowego do układów, gdy ich wcale nie żądał, gniewał się, gdy był kontent z czego, przybierał fizjognomje według okoliczności, uciekał się do zajęczych skoków aby zbić z drogi antagonistę... słowem, więcej zawsze rachował na słabość ludzką i oszukanie niż na sprawiedliwość.
Sędziów podchodził równie zręcznie jak tych, z któremi się rozpierał, obiecywał, pochlebiał, straszył; o nim to rozpowiadają anegdotę, że w chwili podpisywania dekretu położył przed sędzią gruby pak papierów mających fizjognomję assygnat, tem jakoś skonwinkował go na swoją stronę, a w kopercie zamiast pieniędzy spodziewanych znalazły się stare gazety...
Z innym lepiej sobie jeszcze postąpił, bo mu dał rozcięte bankocetle i potem go pozwał o te połówki jako o depozyt, wiedząc, że do przyjęcia datku przyznać się nie może.
Równego mu w tym rodzaju już nie zobaczycie: to też do kogo się przyczepił prawie pewny był że przegrać musi, dostać mu było niepodobna, a jeśli zrazu poczuł zbyt gorącego antagonistę, to sobie robotę na lat dziesięć lub piętnaście rozłożył i nudził póki nie znękał, w chwili najmniej spodziewanej, gdy usypiał przeciwnik, dojeżdżając go ostatecznie. Bywało tak, że znów wygrano, ale nazajutrz po dekrecie potrzeba się było układać dobrowolnie, bo wygrana pozorna była istotną ruiną.
Niedoświadczony, młody, choćby najzdatniejszy i tak jak ja gotów na wszystko człowiek, nie mógł sobie dać rady z wygą, ale Jordan o niczem nie wątpił, ani się spostrzegł, że stary drwił z niego oszukując... Przestrzegano go napróżno, starano się opamiętać, ale na to odpowiadał tylko pogardliwym uśmiechem.
Murgiłł też pracował dobrze aby go obałamucić, jednego dnia był czuły, serdeczny, łzawy, ściskał, rozczulał się, to znowu straszył, to łechtał i obiecywał, a kochał go niby jak syna, i nie nazywał inaczej jak drogiem swem dzieckiem. A że go chwalił i łechtał przy tem miłość własną, prowadził potem jak chciał.
Życie Jordana na wsi było srogiem męczeństwem, bo już nie plenipotentem tylko, ale czem stary kazał być musiał: jeździł, pisał, zastępował ekonoma, pisarza, wójtów, błazna, komedjanta, pomagał do kłamstwa... i w nędzy pędził żywot zaprzedany. Murgiłł czy nie ufał żeby to długo potrwać mogło, czy wprost nie mając litości — miotał nim, używał i nadużywał, bo jeszcze tak posłusznego narzędzia w życiu swojem nie znalazł.
Kazał mu się kłócić, kłócił, godzić, jednał, pochlebiać, durzył, kochać, miłował... i nigdy nawet nie syknął. Fraszka to co kto zniósł w życiu obok tego nowicjatu Jordana... Djabeł by nic straszniejszego nie wymyślił.
Tymczasem cóż się robi? nadchodzi jakaś sprawa, w której była masa rachunków, kwitów i t. p. Niezmiernie ważnego dokumentu zabrakło, a na nim opierało się wszystko. Akt ten według Murgiłła powinien był egzystować, dla tego że był potrzebny, i dowodził że się znaleźć musi. Ile razy Jordan powracał z poszukiwań z próżnemi rękami, stary zapalał się gniewem, stukał pięścią o stół, dowodząc że gdzieś znaleść się powinien, że trzeba go z pod ziemi dobyć a poszukać koniecznie. Jordan posłuszny jeździł, chodził, latał, wąchał, ale nie było sposobu stworzyć tego co podobno nigdy nie istniało. Trwało to nie wiem jak długo, wciąż w ten sposób, że Jordan szukał a Murgiłł się niecierpliwił, chorował, gryzł, dając niejako do zrozumienia, że czy dokument jest, czy go nie ma na święcie, powinien się znaleźć kiedy potrzebny.
— Wszyscy tak niewdzięczni! — wołał stary położywszy się w łóżko — nikt poczciwie nie służy... jak to być może żeby nie było tego papieru... to zdrada! ktoś go przetrzymuje... nie umiecie szukać!
Jordan usiłował dowieść że papier ten nie istniał, a stary zagadywał czem innem i narzekał.
— Ale cóż począć wreszcie, zagadnął Hruszka, jeśli papieru tego nie ma na świecie?
— Rób sobie co chcesz byle był, odparł stary, u mnie tego nie ma, ja nie rozumiem co niemożność, musi być!
Dorozumiał się wreszcie Jordan o co chodziło, ale nie bardzo chciał zdrową głowę kłaść za chorą pod ewangelję; nareszcie zgnieciony, przyciśnięty, nagle znalazł potrzebny dokument, nie mogąc nawet jasno się wytłómaczyć zkąd go dostał.
Akt autentyczny był i dowodny, o ile nim mógł być, ale strona przeciwna rozpatrując się w nim bacznie, jak zaczęła chodzić około papieru, okazało się wypadkiem, że na arkuszu z datą wodną 1800 r. napisany był kwit w r. 1796. Stało się to odkrycie w sądzie przy świadkach w chwili gdy go się najmniej spodziewano, dokument okazał się fałszowany. Przeciwna strona chwyciwszy to, poszła już drogą kryminalną o podrobienie...
Hałasu narobiono ogromnego, bo is fecit cui prodest wskazywało sprawcę; stary co się pierwszy raz w życiu dał złapać na papierze, mimo swej chudości o mało nie padł rażony apopleksją. Całą winę zwalono na Jordana, a Murgiłł czysto umył ręce i oddając go na pastwę sprawiedliwości, sam się pomaleńku wycofał.
Szczęściem dla obwinionego, nie było znowu najmniejszych dowodów, żeby on mógł akt podrobić; źródło zkąd dostał dokument zostało wskazane... winowajca za grobem... Silne jednak podejrzenie ciężyło na Jordanie, na chwilę został przyaresztowany, a gdy go dla braku dowodów wypuszczono splamionego, odartego, bez grosza i wrócił zapukać do drzwi Murgiłła, odprawiono go z kwitkiem, tak że się z nim nawet widzieć nie mógł. Wojtuś, siwy sługa i powiernik zapowiedział mu, żeby się nawet więcej nie pokazywał, gdyż to panu jego wielką zrobi nieprzyjemność i do zrobienia nieprzyjemności Hruszce zmusić go może.
Jordan jednak tak się odepchnąć nie pozwolił i powiedział stanowczo, że nie ustąpi póki się z Murgiłłem nie zobaczy; parlamentowano długo, wreszcie stary o kiju kaszląc wyszedł z miną surową.
— Co to jest? zawołał na wstępie, wpan mnie i dom mój kompromitujesz; rzuciłeś cień podejrzenia na całe życie uczciwe starca stojącego nad grobem i chcesz tu znowu powrócić gdzieś wniósł hańbę, a to by mnie jako wspólnika podejrzeniem równem temu, które na wpanu cięży, obrzucić! Proszęż wpana, ustąp natychmiast i nie zmuszaj mnie do kroków ostatecznych...
Hruszka w gniewie, który mu przytomność odjął na chwilę, dopiero teraz poznał z kim ma do czynienia, ale to jak wiadro zimnej wody otrzeźwiło go nagle i dało przejrzeć jaśniej. Tem większa złość i chęć zemsty za to że się dał oszukać ogarnęła go.
— Słuchaj stary, rzekł, jam ciebie chciał oszukać, ty mnie... podszedłeś mnie i użyłeś za narzędzie, rzucając jak narzędzie niepotrzebne gdyś się zadrasnął. Czy to twoje ostatnie słowo?
— Pierwsze i ostatnie, jakem człowiek honoru (było to jego zwykłe przysłowie); nie znamy się panie i znać się nie będziemy.
— Słuchajże dobrze co ci powiem, odparł Hruszka — wiesz to już że mnie jakiś fałszywy wstyd nie wstrzyma na drodze, wszystko mi jedno co o mnie powiedzą, gdy z twojej łaski zostałem fałszerzem, choć nim nie byłem nigdy. Zmuszasz mnie do zemsty, chcesz się próbować, dobrze, ale jakeś ty mnie nie znał, ja ciebie znać nie zechcę... rozrachuj na czem się to skończyć może. Znam od a do z wszystkie sprawy twoje, bom tu będąc jeszcze połapał na wszelki wypadek wszystkie twoich szachrajstw ślady, wiem drogi któremi chodziłeś i chodzisz, przyczepię się do ciebie jak pijawka, nie mając co robić z sobą, i nie opuszczę cię dopóki nie zgubię.
Murgiłł się uśmiechnął i podrapał po niegolonej brodzie, mróżąc oko wpół zamknięte jak gdyby mówił:
— No! no! zobaczemy co z tego będzie.
— A no! sprobujemy się, rzekł w końcu, ty goły i głupi, bo byś tego mnie nie gadał a robił gdybyś miał olej w głowie, ja stary i trochę doświadczony, zobaczym, zobaczym! Może tak poborykawszy się ze mną, waść siły i rozumu nabędziesz, a ja będę miał chwilkę satysfakcji...
Śmiech stłumiony starego, który się brał za boki, wzbudził w Jordanie gniew silniejszy jeszcze.
— Wpan mi grozisz? mówił Murgiłł, to zabawna rzecz, dalipan! cóż mi zrobisz? możesz pisać, ale ba! czy to już jedno pisano na mnie? Ja także jutro mogę cię pozwać o nadużycie zaufania, posadzić do ciupy i osądzić nim się opamiętasz... któż tobie uwierzy? któż ci pomoże? przeciw mnie, którego boją się i znają wszyscy... Otóż to głowa! otóż to głowa! Bardzo dobrze, zatem wojna wypowiedziana mospanie! Trzymaj-że się dobrze, zobaczym kto kogo położy... cha! cha!
To rzekłszy drzwi mu przed nosem zamknął i kazał ze dworu wyprawić.
Gdy przyszło wziąć się do rzeczy, Jordan poczuł dopiero że się wziął do przedsięwzięcia niepodobnego, ale się cofać już nie chciał, przyczaił się i zamilkł. Za lichą płacę zaciągnął się do jakiejś kancelarji, poświęcił na nędzę i z cicha począł swą krucjatę przeciwko Murgiłłowi, jak ja przeciw mojemu plenipotentowi...
Ale mnie szczęścia a jemu piątej klepki brakło, bo proszę was, czy to przystało ubogiemu poświęcać się dla jednej zemsty? Zemsta to deser po objedzie, przysmak bogatych, ale rozpustnik kto mrąc z głodu takiego sobie pozwala zbytku. Wprost rozpusta, dodał Longin, rózgami bym dał za to; rozumiem polizówkę zemsty kiedy są siły i możność, a chleba nie mając, ale to był człowiek zwichniony!
Dawał sobie rady bardzo zręcznie, przyznać mu to potrzeba, i gdyby te siły na co innego obrócił, mógłby istotnie do wielkich dojść rzeczy... Nauczony, nie gadał, nie obiecywał, nie hałasował ale się przyczaił, i stary pomyślawszy że go nastraszył, całkiem o nim zapomniał.
Tymczasem Jordan oddał się temu jednemu, nie jadł, nie pił, nie spał a zbierał dokumenta i ślady przecherstw i kręcielstwa swojego pryncypała, formując z nich rodzaj historji, którą codzień powiększał jakim dokumentem i dowodem. Murgiłł wcale się nieopatrzył co mu groziło, może nie dbał zrazu i nie przeszkadzał wcale, a że nieprzyjaciół miał dosyć pokątnych, Jordan po cichu się krzątając, pomoc w nich znajdował.
Gdy nareszcie to ciekawe sprawozdanie z całego życia pieniacza, z dokumentami, między któremi była i metryka urodzenia i co tylko pochodzenie i stan wyjaśnić mogło — wygotował, Hruszka ślicznie przepisaną jego kopję posłał Murgiłłowi.
Czytając to ciekawe factum poznał dopiero i ocenił stary z kim miał do czynienia i omyłkę popełnioną; pierwszy raz w życiu może uczuł się niespokojnym i podchwyconym, a sam człowiek zemstą powiększony i silniejszy mu się wydał niż kiedykolwiek. Murgiłł, jednem słowem, przeląkł się: ze wszech miar jednak nie wypadało mu ani kroku zrobić, ani ręki wyciągnąć. Tu dopiero zaczęła się przedziwnie zabawna komedja między dwoma graczami, na którą kółkiem stanąwszy, jak w kawiarni kiedy wezmą kije dwaj najsławniejsi bilardowicze, warto było popatrzeć.
Jordan siedział na pozór cicho a ścigał starego postrachami; ten ani się ruszał, choć dnia nie wytrwał bez wysłańców i szpiegów, a dla ostrożności warty postawił we wszystkich juryzdykcjach. Na niektórych z tych ichmościów poznał się Jordan, innych nie mógł dowąchać, tak osłonieni otaczali go zewsząd. Po upływie pewnego czasu, zaczęto się z różnych stron, pod innemi zupełnie pozorami czepiać do Hruszki, stracił naprzód miejsce w kancelarji i chleba kawałek; znalazł gdzieindziej zajęcie, i ztamtąd go jakiemś oszczerstwem wyparowano; został prawie bez sposobu do życia, ale nie zwyciężony trwał w zamiarze opublikowania nieprzyjaciela. Wtem dla niedostatku papierów jakichś kazano mu nagle powracać na miejsce urodzenia, a że wszelkie ślady pasportu znikły i dowodów pochodzenia szlacheckiego nie miał, bo mu je nie wiem jak ukradziono, od stacji do stacji prowadzono go pieszo pod strażą okutego... Pochyliwszy głowę poszedł, i w miesiąc, opatrzony we wszystko co mu było potrzebne, zwycięzko powrócił.
Murgiłł nigdy nie był bez procesu, Jordan kilka ich swoim kosztem począł popierać przeciwko niemu, sam wpraszając się jego antagonistom, pracując, prosząc, pozywając, krzycząc, chodząc, i dokazawszy nareszcie, że jednę z najważniejszych spraw stary przegrał na łeb i szyję.
Natychmiast kopję dekretu przy liście winszującym choć późnego wymiaru sprawiedliwości, posłał Jordan staremu sztafetą... Obie strony rozjadły się do najwyższego stopnia, ale jedno pośliźnięcie się, po długich powodzeniach, jak to często bywa, zbiło zupełnie z tropu Murgiłła.
Tak stały rzeczy w chwili gdym strony w których się to działo opuszczał, w półtora roku przyjeżdżam i z wielkiem podziwieniem mojem słyszę, że Jordan wrócił do Murgiłła i znowu się jego interesami w najlepsze zajmuje. Było to niepojętem dla mnie, nikt zresztą wytłómaczyć nie umiał jak się to stało, faktem jednak było, że się znowu zeszli i targowali na jedno. Kto z nich pierwszy rękę podał nie wiem, jak sobie wzajemnie darowali urazy, nie pojmuję, dość, że Murgiłł wziął go i interesa mu całe powierzył z zupełnem zaufaniem. Powiadano głucho o scenie, jaką Murgiłł odegrał z towarzyszeniem łez nawet, przyjmując owego syna marnotrawnego... naśmiewano się z obu. Stary zdawał się zesłabły, pragnął pokoju, podupadł widocznie. Jordan śmielszy, żwawszy, pewniejszy siebie brnął dalej nie wiem w jakim celu. Dziwna rzecz, że znając już Murgiłła, raz oszukany, nie uląkł się go i znowu wpadł w jego ręce... jaka tam była rachuba? trudno odgadnąć.
W pół roku potem, gdy Hruszka już tryumfował i czychał zapewne na testament, który mu jeśli nie całość to część majątku miał przekazać, — stary dostał kaszlu zaziębiwszy się w izbie przez skąpstwo nieopalanej, zapalenie płuc rozwinęło się i umarł prawie nagle...
Przed śmiercią mówiono, że podyktował ostatnie rozporządzenie. Za życia nie było ani jednego krewnego, któryby się doń przyznawał, zaraz po śmierci zjawiło się ich kilkunastu po matce i po ojcu, przybywających z różnych stron niespodzianie, Murgiłłów, Murgiłło-Krutów, Kruto-Murgiłłów, i Kruto-Krutowiczów. Wszyscy składali dowody blizkiego powinowactwa i z chciwie rozgarnionemi rękami opieczętowali, opisali, obwarowali co tylko miał nieboszczyk, przystępując do otwarcia testamentu, który znaleziono w istocie. Okazało się z niego, że pomijając wszelką familją znaną i nieznajomą, majątek swój jako dorobkowy przekazywał na Inwalidów, Jordanowi zapisując tylko papiery po sobie, notaty i owoce długoletniego doświadczenia na polu prawniczych zapasów.
Byłe to pośmiertne szyderstwo, którego Hruszka mógł się spodziewać, a przecież go nie przewidział, sądząc, że starego uchodził, i że w nim choć postrachem potrafił wzbudzić jakąś miłość ku sobie. Wyszedł więc ztamtąd o kiju, a co gorzej znużony, bezsilny, skompromitowany i zmuszony po straconych latach najdroższych, które marnie poszły, rozpoczynać życie na nowo. Spotkaliśmy się wówczas na rozdrożu życia i musiałem mu poddać ducha tak go stracił. Już, już miał wyjeżdżać do Brazylji lub Kanady, ale pomiarkowawszy, że i tam Murgiłła nieboszczyka znaleźć może, wolał już z domorosłemi mieć do czynienia. Familja jego nic w tej chwili dlań zrobić nie mogła, a co gorzej ojciec i matka na oczy go widzieć nie chcieli, tak ostatnia sprawa zniesławiła go szkaradnie... i nadaremnie. Jedyną dlań radę było porzucić strony, w których grał taką rolą, wynieść się daleko, gdzieby słuch o nim nie doszedł i na nowo życie rozpoczynać de noviter repertis... Bieda, że nie miał ni z czem, ni o czem, ni jak...
Wahał się i nie wiedział co począć, ja sam go znowu z oczów stracił i zapomniałem o nim nawet, gdy znowu spotkaliśmy się i ujrzałem go już w nowe obleczonego suknie, zajmującego się interesami i zarządem majątku człowieka, który wielkie posiadając majętności zupełnie je był zadłużył i do licytacji się przysposabiał, gdy w rozpacznym stanie, Jordan mu swe posługi zaofiarował. Nie mając nic do stracenia, bankrut przyjął pomoc Hruszki i cały mu się oddał. Tu talent i czynność rozwinął niepospolite, porobił układy korzystne z wierzycielami, gospodarstwo podniósł, natchnął jakąś ufnością wszystkich i cudem prawie potrafił dźwignąć człowieka, który kredytu na trzy grosze i przyszłości już nie miał. Po upływie roku, jawnie i oczewiście okazały się owoce pracy takie, że Jordan wskazał po opłaceniu wierzycieli część majątku czystą, która mogła marnotrawcy pozostać. Był to cud, ni mniej, ni więcej.
Magnat oczom i uszom nie wierzył.
Jordan nie miał nigdy tego, co zowią sumieniem, odkładając nabycie tej zbytkownej fraszki ad feliciora tempora, wziął się więc do roboty tak bezwstydnie i ostro, że nikt mu nie dostał kroku, wszelki wybieg był mu dobry, a uczeń Kruty pokazał, że przy nim nabył przynajmniej doświadczenia. Gdybyż krew zimna! ale zaraz mu się od najmniejszego powodzenia głowa paliła, w boki się brał i nogi na księżyc chciał zarzucać.
Sądził się już tak nieodbicie potrzebnym bankrutowi, że sobie go za nic nie miał i lekko z nim poczynając, w żywe oczy z niego żartował. Pan to znosił zrazu choć kwaśno, ale gdy interesa stanęły na lepszej stopie i drogi uczuł przetorowane, a Jordan uzuchwalał się do tego stopnia, że sobie pozwalał drwić z niego publicznie, po bardzo gorzkich przymówkach powaśnili się i rozstali. Hruszka znowu poszedł z kwitkiem. Miał tu wielkie bardzo nadzieje, a skończyło się na lichej sumce, którą ledwie wyrwać potrafił. Już mu wreszcie obrzydła ta kuchnia, w której ciągle się smażył dla drugich, sam nie jedząc.
Z nabytkiem więc jaki mu się dostał, wziął dzierżawę bardzo na ten raz szczęśliwie i tanio.
Dzierżawy u nas zawsze były jakąś grą azardowną na chybił trafił, często z nich dorabiano się fortun, lub tracono nawet włożone. Jordan nie wielki gospodarz rachował na szczęście jakieś, na los, na głowę, że sobie da lepiej radę od drugich. Jakoż pierwszy raz powiodło mu się szczęśliwie, tak, że w trzech latach na dzierżawie, za którą płacił dwadzieścia pięć tysięcy złotych kapaniną, zebrał około stu tysięcy, i rzuciwszy miejsce, gdzie mu się tak powodziło, nie ostrożniej w święcie poszedł zaraz na drugą daleko większą posesję, na której już obracać się począł z zuchwałą śmiałością, właściwą tym, którym po długiej biedzie zaczyna się coś prząść nareszcie. Pewien był, że już jest na gościńcu do majątku.
W sąsiedztwie kluczyka który trzymał, były dobra księcia R..., a w nich zamieszkiwała wdowa po ekonomie generalnym, niegdyś nadzwyczajnej piękności kobieta, ale prosta, bez wychowania i prowadzenia więcej niż podejrzanego. Miała ona córkę którą książę mocno się jako ojciec chrzestny opiekując, zapisał jej sto tysięcy. Gadano o tem głośno, a panna wychowana była tak właśnie, jak się hodują konie na sprzedaż po wielkich stajniach... skóra świecąca, uszki powystrzygane, nóżki wylakierowane... gdy ze stajni wychodzi to się osadza na łapkach do góry; ogniem z nozdrzów zieje, gdy chcesz łagodny jak baranek... a śliczne to, a miłe, nie pytaj, jakie nogi i czy wytrzyma w zaprzęgu. To znaczy, że panna tańczyła solowe tańce, grała na fortepianie briliante... śpiewała mazurki, trzpiotała się, kokietowała, krew mamy dobrodziejki i wdziękiem i defektami przelała się na córkę, z tym dodatkiem, że córka chrzestna JO. księcia, choć się do niej tatko nie całkiem przyznawał, czuła się jednak księżniczką in partibus...
Dom pani ekonomowej, która teraz już dzierżawiła wioskę, był pełen kancelistów, oficerów, młodzieży różnego kalibru, co się jak komar na świecę łapie na lada wdzięk nie patrząc co pod nim... Wpadł tam i Jordan, a że był od tych wiercipiętów, nie posiadających nic nad paciórkami wyszywane cybuchy, solidniejszy, łatwo mu było mimo panny podobać się matce i księciu. Fanny płakała troszkę po jednym oficerze, z którym wieczorami chodziła po leszczynowych szpalerach, ale poszła za mąż za Jordana, robiącego kolosalne głupstwo, wziął bowiem z córką matkę, eks-piękność wyróżowaną, eks-faworytę, przywykłą do panowania i kaprysów, a do tego przekupkę i prostaczkę, za lada łzę córuni z kułakami porywającą się do zięcia i grożącą mu wydrapaniem oczów i odkąszeniem nosa... Fanny miała się za królewnę hiszpańską, wymagała niezmiernie wiele, chciała się tylko bawić, słowem w tydzień po ślubie zaczął się już taniec taki, że Jordan mało nie zwarjował, a w dodatku przyjaciół oficerów i gryzipiórków z domu pozbyć się nie było sposobu... choć trutkę na nich kłaść. Sama eks-ekonomowa protegowała ich nie widząc w tem nic zdrożnego, że córka idąc w jej ślady, nieco się chciała zabawić, właściwie swemu wiekowi i wychowaniu. Że Jordan wcale się nie kochał w żonie, ale miał w małżeństwie prosty rachunek, pokój nie potrwał długo i byłby może pokonał żonę, ale starej faworyty nie było sposobu, tak miała wyparzone usteczka, dziwnie naiwne zasady i odwagę niepokonaną, gdy bronić ich przyszło. Piekło istne kupił sobie Jordan biorąc to dziecię książęce, rozpieszczone, zepsute, zalotne, wymagające, poczytujące się za wyższą od męża istotę... Wojna z kobietami doprowadziła go do szaleństwa, energii zimnej na nią mu brakło, a wybuchy zawsze się kończyły tem, że jego w nich pokonywano. W miesiąc po ślubie rozstali się, a straty poniesione z powodu ożenienia, bezpowrotnie poszły, bo posagu ani widział, żonę mu odebrano, a książę obmyślił jej dzierżawę i dom, gdzie swobodnie wesołe towarzystwo na wieczorki zbierać mogła.
A że jedna bieda nigdy sama nie przychodzi, poczęły się zaraz sypać jak z rękawa nieurodzaje, pomorek na bydło, grad, ogień, śledztwa o pobicie ludzi i t. p. Jordan wyszedł z dzierżawy zrujnowany ze stu tysięcy ledwie ocaliwszy pięć, i wyjechał z dworku kałamaszką, kobyłą w hołoblach z kulawym na przyprzążce i procesem o nadużycia w dodatku — sterty i magazyny przyaresztowano. Trzy razy potem jeździł prosić żony o przebaczenie, ale matka jej z ganku go odprawiła zbesztawszy, bo ją srodze jakimś epitetem obraził, a kobiety tego rodzaju przebaczać nie umieją i eks-ekonomowa groziła mu, że go do śmierci prześladować będzie.
Opuszczony, przybity poszedł na maleńką dzierżawkę klepać i zdaje mi się, że na niej dotąd kwaśnieje wyszedłszy na mizantropa. Powtarza on co chwila utworzony przez siebie aksiomat nie zły zresztą, który nie obrażając nikogo powtórzyć mi pozwólcie — że durniom tylko na świecie dobrze.
Byłoby co za i przeciw temu powiedzieć, ale ze swego stanowiska Jordan ma trochę słuszności. Jabym się dziś na jego położenie nie pomieniał, mam, dodał Longin, trochę nadziei pokonać moich wrogów, żyję tą sperandą, gdy on już całkiem uszy opuścił, skapcaniał i nic już z niego nie będzie. Daj Boże, żeby z głodu nie umarł. Otóż to tak panowie a bracia mili, — spytajcie kogo chcecie, żem wam nie skłamał opowiadając te dzieje, a podziękujcie, żem je z niepotrzebnych obrał łupin i dodatków... bo dużo jeszcze opuszczonego gwoli spóźnionej porze...
Wszyscy smutnie zamilkli przesłuchawszy opowiadanie o żywocie Hruszki, a przykre wrażenie wypiętnowało się na twarzach, podniósł się z westchnieniem i spojrzawszy na zegar, Serapion szepnął w ucho gospodarzowi:
— Daj mi się wymknąć cichaczem... — czekają mnie jeszcze pacierze wieczorne... i celka moja u XX. Bernardynów, do której mnie potem nie puszczą... a jutro rano muszę mszę śtą odprawić. Więc do zobaczenia. Na sercu mi ciężko jakoś, za tych dwóch z grona naszego zatraconych popłakać i pomodlić się potrzebuję.
I ścisnąwszy dłoń Albina, ksiądz z cicha posunął się ku drzwiom, i znikł nie postrzeżony. Reszta towarzyszów została smętna pod wrażeniem opowiadania, mimo udanej wesołości Longina, przyjść do siebie nie mogąc.
— Na zakąskę po tej niesmacznej potrawie, rzekł Albin, należałoby się nam coś słodszego... Teofilu! Baltazarze, panowie jesteście na kolei... Kto łaskaw? zapalemy cygara, siądziemy wygodnie i słuchać będziemy cierpliwie.
Ale oba wezwani milczeli, a doktor Baltazar dobrze podjadłszy, oglądał się tylko i miał minę człowieka, który drzwi szuka, żeby się wynieść po cichu. Drzwi wszystkie były zamknięte, a stróże przy nich stojące nikogo wypuszczać nie miały bez zezwolenia ogólnego, bo się spostrzeżono zaraz, że Serapion dezerterował, i wielkiego narobiono o to gospodarzowi hałasu.
— Zacny Baltazarze, zawołał podochocony Longin, jam już dwa kroć dług za siebie i Jordana wypłacił, zechcesz-że zbankrutować?
— Na pana kolej, doktorze! prosiemy! — podchwycili wszyscy.
— A dajcież mi pokój — rzekł siwy doktór z oburzeniem prawie — czym to ja dzieciak jak wy dotąd, żebym się spowiadał przed wami? I z czego? pytam. Moje życie nie dla historji, ciche, jednostajne, nie ma tam w co wglądać... dajcie mi pokój.
— A ha! to tak! — krzyknął Longin — słuchać to się słuchało, a gdy przyszło łba własnego nadstawić, to nie ma!
— I nie ma i nie będzie, — rzekł Baltazar — jak tam sobie chcecie, to mi wszystko jedno, co powiecie.
— Miałżebyś takie tajemnice, których wyznanie tak wieleby kosztowało, że się na nic zebrać nie możesz?
— Ja! tajemnice! cóż znowu! całe życie moje jasne... właśnie że nie mam o czem mówić.
— Ale choć słowo przecie! nalegano — jak ci się wiedzie, co porabiasz, toć się nam należy.
— Co robisz? wiecie że jestem lekarzem; jak mi się wiedzie? a możeż się dziś powodzić lekarzowi, gdy więcej jest doktorów niż chorych? Komuź idzie? nie wiem, z głodu nie mrę, ale kapitałów nie składam. Wszyscy dziś wdają się w leki, spytajcie kto nie doktor. Miał słuszność Stańczyk, błazen Zygmunta I., gdy się ofiarował dowieść zawiązaną gębą, że lekarzów na świecie najwięcej, co krok to doktor. W dodatku mamy te hydry, których liczba rośnie w proporcji głupstwa ludzkiego: hydropathją, elektropathją, Leroy-pathją, homeopathją, morysonopathją, Pawełko- i Antoszko-pathją i tysiące panaceów, w które ludzie więcej wierzą niż w naukę; mamy natchnionych owczarzy, jasnowidzące, a gdy nic nie pomogą stare baby i zamawiania, mamy cyrulików, mamy wszelkiego rodzaju gotowe leki, co przychodzą nam z Paryża w pięknych opieczętowanych pudełkach... pozostaje więc tylko patrzeć, cieszyć się i winszować.
I jak się tu ma powodzić, pytam?
— Jedno więc już jasno i oczewiście dowiódł — rzekł Longin — że jemu się nie wiedzie.
— Prosta rzecz — odparł stary, gładząc czuprynę i bakenbardy na przemiany — nie umiem być szarlatanem, nie opasuję się mgłą tajemnicy, ani podwyższam udanemi jakiemiś czarodziejstwami, chorego traktuję bez komedji, mówię prawdę i nie lubią mnie.
— Otóż i nasionko historji... — przerwał Teofil — trochę tylko ten temat rozwinąć, a będziemy mieli ciekawą biografję. Wszakże w uniwersytecie pilniejszego nad ciebie ucznia nie było, a do życia praktycznego usposobienie miałeś znakomite, szedłeś jak zegarek Breguet’a, rachowałeś zimno i na ścisłej formule opierałeś swą przyszłość.
— Jeden jest tylko rachunek pewny, rzekł Baltazar, a i za ten nie ręczę czyby się na księżycu okazał równie prawdziwym jak u nas... że dwa a dwa czynią cztery; inne rachuby ludzkie, gdy do nich wpływają elementa żywe, zawsze bałamutne. Naprzykład jeden a jeden, dwa? nie, bo ja i moja żona czyniemy w ogóle sześć!
— A! a! aż czworo na twą siwą głowę? — rzekł Longin.
Baltazar zachmurzył się i spuścił oczy.
— Ale choć to nam powiedz jakeś się ożenił, fama fert, że pod koniec medycznego kursu zbyt często zachodzić nawykłeś pod gościnny dach niemca piekarza, nie tyle dla bułek, ile dla pulchnej Frani... miałżebyś??
— I nic lepszego w życiu anim zrobił, ani mogłem uczynić. Tak jest, wziąłem ją za towarzyszkę żywota, i nie żałuję żem jej mój los powierzył, nasze Litewki mają w sobie nadto fantazji, którą ja brzydziłem się i brzydzę, tu sama krew germańska i przywiknienie do zegarkowego życia były dla mnie rękojmią spokoju, ładu, porządku i szczęścia.
— W dodatku jeszcze cię musiała pewnie po niemiecku nauczyć expedite, dodał Longin, ot i czysty zarobek...
— A wniosłaż mi trzy tysiące rubli, powoli rozgadując się dorzucił Baltazar. Od tych poczęliśmy gospodarstwo, kupiliśmy dom i siedliśmy w miasteczku, które dobrze się rozpatrzywszy we wszelkich warunkach wybrałem. Naprzód okolica nie nazbyt zdrowa, w koło stare błota zakisłe, febry endemiczne uparte, to obiecywało chleb; dalej kołtun i różne przypadłości skrofuliczne, rachityczne i kilku panów chorujących na pedogrę, która się zawsze leczy a nigdy wykurować nie może.
Doktora bliżej nad mil pięć ani jednego, cyrulik głupi jak bót... ja sam jeden. Z mocy tych praemisów kupiłem dom i osiadłem bezpiecznie, ale rachuby ludzkie zawsze omylają. Oto gdym się już osiedlił na dobre pokazuje się, że jeden dom pański choruje na homeopathją, i całe klucze dóbr swoich leczy mączkami mikroskopicznemi, — tam już nie ma co robić, a jeszcze propagandą zarażają okolicę; dalej drugi fiksat kuruje Morysonem, trzeci propaguje Miniajewa, czwarty jeździ do Antoszka... do Staśka... do Maćka... Kołtun rzadki, na febry kurują baby zamawiając, i cyrulik korą wierzbową... a chorych ani słychu. Czekam, czekam, chyba kto nogę złamie to mnie wezwą; ale któż nogi łamie? Z głodu można umierać, żydzi nawet homeopathyzują się, choć dawałem im do zrozumienia, że tam wchodzi słonina... Musiałem koniec końców dom sprzedać ze stratą i ruszyć na inne miejsce. Wybrałem sobie miasto powiatowe, jako żywsze centrum, bacząc że w niem było cztery winiarnie, w których truciznę sprzedawano publicznie, pijatyki częste, awantur dużo, które krew psują; byłem pewny praktyki, ale tu miałem dwóch współzawodników, z których jeden jeździł karetą i bardzo elegancko się nosił, drugi dreptał o kiju. Oba tak mi wszystko zmiatali z przed nosa, że nie było co robić, i na konsylja nawet nie wzywali, chyba do ubogich żydówek, lub gdy we trzech trzeba było stanowić o jednej nodze zgangrenowanej z nędzy... Na dobicie zgryzoty; w miejscu gdzie dom sprzedałem i zkądem się wyniósł, osiadł inny i ogromnie mu się powodziło, bo pokazało się żem nie miał cierpliwości i taktu. Tamten zaraz wziął się do homeopathji, zakasował panie amatorki, woził im mączki, umiał zawiązać powoli przymierze z aleopathją... i dorobił się majątku.
Druga moja próba, na której już wyuczony doświadczeniem wytrzymywałem jak mogłem, gorsza była od pierwszej, po latach trzech zjedliśmy co mieli i musieliśmy uciekać z tego przeklętego kąta. Postrzegłem, że potrzeba było trochę się nadstawiać, i że nadto dotąd trzymałem się skromnie; z resztek więc kupiłem powóz, i wyjechaliśmy karetą, i koczem poprzedzani otrąbioną sławą na nowe osiedliny. Tu jakoś lepiej z początku poszło, jeździłem karetą, płacili podwójnie, ciekawość ciągnęła do mnie. Kilka pierwszych kuracyj doskonale mi się udały, dźwignąłem zdesperowanego prezesa, już już zdawało mi się, że na nogi stanę.
Tymczasem, trzeba takiego wypadku, zachorowuje pani N... tamci ichmość lekarze traktują to jako febrę, ja widzę, że ją zabijają chiną, bo to coś wątrobowego, mającego tylko pozór febry... biorę na siebie odpowiedzialność, usuwam lekarzy, ręczę za życie i leczyć poczynam zupełnie przeciwnie. Trzy dni idzie ślicznie, czwartego dnia moja pocjentka przeciwko wszelkim prawidłom niespodzianie umiera... To mi cios zadało okrutny — krewnych miała pełno w okolicy, przyjaciół jeszcze więcej, wszyscy bij zabij na mnie, a doktorowie bracia milczkiem jak zaczęli intrygować, zostałem bez jednego pacjenta. No... ale żydów im odciągnąłem i choć mozolną, drobną, ale jaką taką zachowałem praktykę łachmanów.
Tu zamilkł.
— Jak to! i na tem koniec? — spytał Longin — przecież musiałeś się dźwignąć?
— Dźwignąć! nie bardzo... wolałbym być konowałem, rzekł Baltazar, bo tych jest mało, a koni drogich dosyć, i o konia posiadacz co zań zapłacił często więcej dba niż o rodzonego brata. Co to można zrobić teraz, gdy się nas namnożyło jak mrowia? Jeden na stu pójdzie, dziewięćdziesięciu dziewięciu pożywają chleb w pocie czoła i smrodzie cudzych chorób. Ale myślę wynaleźć specyfik i pigułki patentowane, choćby przeciw katarowi, założyć razem aptekę pod cudzem imieniem i ratować się tym sposobem. Tyle dla ludzi ma pociągu tajemnica, że wszelkie lekarstwo, którego składu nie wiedzą, zawsze najlepsze, a choćbyś im chleb tarty z cukrem dawał, cudów dokażesz z pomocą imaginacji. O tej władzy, jako o specyfiku, nie mówiono nam w medycynie, a przynajmniej za mało, szkoda, bośmy za późno się domyślili, że nie lekarstwo, ale wiara w nie kuruje.
— Stare bardzo aksjomata!
— Mnie ich dopiero smutne nauczyło doświadczenie, kończył Baltazar, to są rzeczy nie dające się wciągnąć w żaden rachunek, ja zaś do rachuby przywykłem. Najgorzej żem tyle razy miejsce mieniał, gdy najmniej korzystne a stare zawsze lepsze od nowego. W pierwszej chwili nowe sitko na kółku ktoś wezwie, ale tylko ze staremi znajomemi oswoiwszy się, przwykłszy do nich, ludzie są stale związani... i wiara nabywa się powoli. Nowy człowiek zawsze wzbudza obawę, i nic gorszego jak miejsce przemieniać.
— Przecież we dwojgu z Franią, przysięgnę, rzekł Longin, żeście się czegoś dorobili...
— A tak! czworga dzieci! odezwał się Baltazar z goryczą, któż to dziś pieniądze robi? traci je wielu, ale dopracować się czegoś sumiennemu i uczciwemu człowiekowi?
— Wychodzi to coś na pogadankę Jordana — rozśmiał się Longin — z dodatkiem jeszcze cięższego przeciw losowi zarzutu, że wspiera niepoczciwych... Latrones fortuna juvat! Hej! hej! dawnom się tego domyślał... ale co u kaduka... czyż my z Jordanem tacy bardzo już uczciwi?
— Szkoda, że Serapion uciekł, dodał Albin, bo by nam był z tego tekstu kazanie powiedział... Stara to w oczy doli rzucona potwarz! powodzenie, niepowodzenie! Wszystko człowiek sam zasiewa, choć często niedostrzeżonem ziarnkiem, a że siebie obwinić nie chce, na milczący los to zrzuca i już spokojny!
— Jużciż ja tam znowu tak bardzo narzekać nie mogę, przerwał Baltazar poprawiając się, ale prawdą szczerą, kto z nas wszystkich najwięcej się kwalifikował do zrobienia majątku? kto rachował najchłodniej? kto najwytrawniejszy wychodził w drogę? kto najlepiej znał ludzi? Jużciż ja com dużo wprzód praktykował, nie wy młokosy... tymczasem...
— Ale po cóż się było żenić z tą tabliczką Pythagoresa? — zapytał Longin... w tem sęk... to ziarno niepowodzenia... nie chciałbym poróżnić małżeństwa, ale gdybyś Wpanie doktorze kochany nie miał familji, żony, dzieci?? — Mógłbyś wyśmienicie to zrobić, co Jordan zamierzał, a nie wykonał — pojechałbyś sobie do Brazylji lub Monomotapa, wykurowałbyś z żółtej febry pierwszego ministra, dyktatora lub generalisimusa, dostałbyś order srebrnego cielęcia, czterykroć sto tysięcy akrów ziemi złoto-dajnej, brunatną lub pomarańczową narzeczonę, byłbyś dziś naczelnikiem akademii medycznej... gdziekolwiek... choćby w Botany-Bay.
— Tak! jeżelibym sam wprzód z żółtej febry nie umarł...
— Nie! to być niepowinno! Ale mów-no dalej!
— Cóż dalej? nic... Frania utyła, ja posiwiałem, dzieci wołają jeść, ludzie w koło zdrowi jak pnie, cholery nawet nie widać... — westchnął doktor — to pewna, że syna eskulapem nie zrobię...
— Z Baltazara trudno coś dobyć... a więc ty Teofilu, zostałeś nam ostatni na zakąskę, spodziewamy się — rzekł Albin, że nas swojemi dziejami rozweselisz i pocieszysz...
— Ja! smutnie odezwał się interpelowany, który od niejakiego czasu zamyślony zdawał się zbierać materjały do powieści — ja...! Jeżeli chcecie bym z dobrym humorem i fantazją, najśmieszniejszą i najsmutniejszą razem opowiedział wam historją — a! nie będę się opierał... tajemnic tak dalece nie mam... Ale pozwólcie mi bym nie od mojej rozpoczął biografji, ale od historji dawnego znajomego naszego Cymbusia! to będzie zabawniejsze od dziejów nieszczęśliwego Teofila waszego...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.