Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Westchnął Albin wysłuchawszy cierpliwie końca tej historji, westchnął Teofil, co ją opowiadał i wszyscy zamilkli.
— Otóż i koniec, dodał po chwili Teofil — moich dziejów i dziejów nas wszystkich... każdy z nas złożył wyznanie i nadzieje ostatnie; wątpię żebyśmy tu za drugie lat dwadzieścia przyjść mogli z czemś nowem jeszcze. Wielu z nas żyć nie będzie, dla wielu epoka czynu i ruchu minęła, przyszedł wieczór odpoczynku... Któż z nas z drzewa, co miało rodzić owoce złote, zdjął choć jedno jabłko? Kto się szczęściem marzonem pochwali? Ile uronionych nadziei! ile postradanych złudzeń! ile rozbitków po burzy na brzeg wyrzuconych kalekami! — Otóż życie!
— Urągowisko! urągowisko! podchwycił Longin — tym którym ono samo, którzy sobie najwięcej obiecywali, nic — a Cymbusiowi dostatek, a Cyryllowi miljony... a Longin bez butów!
— Jużeś to najmniej dziesięć razy powtórzył! kwaśno przerwał Baltazar! włóż choć cudze, a więcej już tego nie gadaj! I ty, i ja, i każdy z nas, jeśli pokutuje, to za głupstwo własne, pozwólcie powiedzieć.
— Dajcież pokój narzekaniom! wtrącił Albin, nie przystoi nam, jak zowiecie rozbitkom, kończyć wesoły wieczór żalami gorżkiemi, elegjami i wyrzutami losom. — Co u licha! życie ma swą dobrą stronę!
— Tak, dla tych co jak ty wspaniałe wieczerze płacić i jeść mogą! rzekł Longin... ale dla nas...
— Źle pojmujemy życie, kończył filozof-gastronom — my je sobie zrazu wystawiamy jakąś wielką całością jednolitą, potężnym obrazem z zupełną harmonją kolorytu, tymczasem wszystko w niem chwilą, ułamkiem i całe zszyte ze skrawków. Łapać potrzeba chwile (carpe diem); przedłużać dnie jasne, i połową godzin żywić się w czas posępny, jak Eskimosowie łowami letniemi podczas ciemności zimowych...
Błogo temu kto umie skorzystać z każdej chwili i schować ją niedojedzoną do torebki podróżnej.
— Wszyscy sposępnieli! rzekł po chwili oglądając się na towarzyszów. — Na Boga! cóżby to zrobić żeby twarze wasze rozjaśnić? każę muzyce zagrać nam jeszcze starodawne Gaudeamus.
— I niech dadzą... począł Longin, nie śmiejąc dokończyć.
— Co? wazę ponczu! nieprawdaż? zawołał gospodarz, zgoda?
— A ja go sam spreparuję! porwał się wiecznie spragniony Łazarz.
— Nie! to do mnie należy, ujął się Albin, ręczę że będziecie zadowoleni...
Klasnął w ręce i słudzy jakby myśl jego zgadując wnieśli natychmiast kosz cytryn i pomarańcz, kilka butelek wina i araku, stos cukru i potrzebne ku temu naczynia.
Wszyscy jęli pomagać, radzić, dodawać, ale wśród tego trzpiotowstwa sarkazmy i smutne uwagi jak ćmy czarne przelatywały... Skosztowano ponczu w milczeniu... wychylili po szklance, i on nawet nie ożywił, nie rozweselił ludzi złamanych walką i odartych z nadziei... Gdy zapalono napój, pogaszono świece, i w niebieskiem świetle płonącego rumu okazały się zmęczone twarze starych towarzyszów, ulękli się sami siebie... wyglądali na trupów z trumien wyjętych...
— Nie! rzekł Albin, ciemność nie miła! światło złowrogie jakieś, niech wniosą świece... jak konający Goethe, wołam Licht! mehr Licht!
Stało się światło ale nie stało wesele... smutek rozścielał się całunem po twarzach, każdemu coś na piersi ciężyło.
A że duszno było w pokoju, otwarto okna i księżyc w pełni zajrzał ciekawie przez drżące akacji gałęzie... woń letniego powietrza, przejętego wyziewami roślin, zalała pokój, trzeźwiąc pijanych i chłodząc czoła rozpalone...
— Ej, panowie, rzekł Teofil, który pełną piersią przyszedł jej zaczerpnąć spragniony — co będziemy siedzieć w tej dziurze? skończmy po młodemu i chodźmy z procesją starym się pokłonić pamiątkom, uczcić wspomnienia i relikwje...
— Myśl nie zła, tylko nie wiem czy nogi jej posłuchają, odezwał się Longin, który swoim jakoś nie ufał.
— Myśl przedoskonała! podchwycili inni, kto nie dotrzyma tego podtrzymamy! Pod ręce się weźmy a silniejsi będziemy — chodźmy, Panowie! chodźmy!
I wszyscy podnieśli się z ochotą chwytając swoje i nie swoje czapki, aby odbyć tę nocną pielgrzymkę, której celu nikt jaśniej nie określał, ale noc była ciepła i pogodna, księżyc świecił wspaniale, a im tak duszno było po zeznaniach i wspomnieniach!
Prócz dwóch więc, którzy wcześnie opuścili towarzystwo, wszyscy ruszyli się na przechadzkę, a jeden tylko Longin, skutkiem powtórzonych libacyj, cokolwiek chwiał się na nogach...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.