Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Większa część dawnych uczniów Uniwersytetu od lat dwudziestu nie była w mieście, które teraz o nocnej godzinie wydało im się puste jak cmentarz i smutne jak grobowiec. Żywej duszy nie spotykali na ulicach; niespracowane nawet szejne-katerynki już były zamilkły; wiatr, nowy gość z pól przyległych, korzystał z opuszczenia i wdzierał się żywo szumiąc po zaułkach; dzwony kościołów nie odzywały się, ludność pozamykana usypiała, w małych tylko szynczkach jeszcze gdzie niegdzie błyskało światełko i gwar lub śpiew ochrypły słyszeć się dawał z za drzwi przymkniętych...
Dla tych co pamiętali Wilno rojące się młodzieżą wesołą, widok murów czarnych starej Akademii Batorowskiej, ulic pustych, okien bez świateł, pozapieranych sklepów i pozamykanych kawiarni, których szyldami wiatr się zabawiał tłukąc je o ściany... dziwnie był przejmujący. Nocami nawet nigdy tak cicho, tak smutnie dawniej nie było. Lipcowa noc ciepła od tego wrażenia przejmowała chłodem.
Mimowolnie wyszedłszy ze Ś. Michalskiego zaułka i zakręciwszy się chwilę na placu przed Ś. Janem, którego ciszę szmer tylko wody jednostajny przerywał, zawrócili się i posunęli po nad Wilją ku Antokolowi. I tu droga szeroka była pusta... a światło księżycowe pozór ruiny zamarłej dawało uśpionemu grodowi.
Każdy coś przypomniał, westchnął, łzę miał na oku dawnego wesela, które się tak dobrze pamiętało, zaufania w przyszłości, odwagi, w niczyjem sercu nie było... Zaczynali rozmowę i nikt jej nie przedłużał, pół-słówka, westchnienia z ust spiekłych się dobywały.
— Ileż to razy śpiewając Fra-Diavolo i Niemę szło się tą drogą, rzeki Teofil, do Tivoli, na Antokol, lub tak, nigdzie... w świat tylko, zaczerpnąć piersią powietrza, oczyma światła... Jakżeby to był człowiek szalał taką nocą jak dzisiejsza... jasną, cichą, majestatyczną! Dziś świat ten samy, my inni, i wszystkie uroki znikły...
— Bo młodość jedna tylko, rzekł Albin — jedna młodość i miłość jedna, jeden Allach i prorok jego; później w tysiąc form przechodzi życie, jest w niem wszystkiego po troszę, ale nie ma tej iskry, którą pierwsza boleść zgasiła.
Zegary zdaleka powoli ochrypły, wybiły północ, a dźwięk ich rozchodził się po rosą zlanej okolicy, jakoś żałobnie i smutno.
— Chodźmy i usiądźmy nad Wilją rzek naszych królową, rzekł Teofil, po co iść dalej... tu tak dobrze nam będzie śpiewać nasze super flumina Babilonis. Darmo szukać wspomnieć pogubionych jak paciorki różańca, nić co je łączyła zerwana.
— O lirycy i poeci! zaśmiał się Longin szydersko — idący choć niezbyt pewnym krokiem za kupką pielgrzymów. Noc taka sama i wesołość taż sama dla tych co się wprzód nie bałamucili ideałami. Co tu odmienionego? daj mi tylko o czem, a będę śpiewał i tańcował...
— I ja! dodał Baltazar, rozsądnie mówi!
— Prawda, rzekł Albin, ale to o czem, każdy inaczej rozumie; każdemu braknie czegoś, Longinowi butów, a innym wiary i nadziei... i wszyscy boso.
— Przyznajcie kochani koledzy — zawołał nie słuchając rozprawy pierwszy, że mamy minę ludzi co się od Bonifratrów wyrwali! Iść się przechadzać po nocy, żeby oblewać łzami wspomnienia głupiej młodości, kiedy można było wypić drugą wazę ponczu siedząc spokojnie na kanapie.
— Poncz daje tylko ból głowy! rzucił Teofil.
— A ból głowy jest derywacją i odprowadza jak wezykatorja ból od serca, to i dobrze! rzekł Longin.
— A że febry dostać możemy, to też pewna! zawołał Baltazar — rosa, woda... chłód nocny... jabym wam chętnie życzył dobrej nocy.
— Nie! nie! dotrzymajmy! krzyknął Teofil — potrzeba dosiedzieć tak do wschodu słońca i przy młodym jego blasku spojrzym raz jeszcze na blade twarze, żegnając się do zobaczenia na Jozafatowej dolinie.
— Żeby zaś nie próżnować, przerwał Albin — i kataru ani febry nie dostać, kazałem tu przynieść tego co generał Komarzewski nazywał limonijadką.. Mamy tu kosz Szampańskiego leciuchny klikocik, ludzie go niosą za nami... Siądźmy na trawie i raz jeszcze zdrowie młodości! lub dobranoc królowej!
Na dany znak wyskoczyły korki, ale z butelek polał się smutek tylko... wszystkie piersi tak go były pełne, że przeszedł do szumiących kielichów. Młodość, na której dnie jest wesele, dobywa je winem z siebie, później co kto ma w gębie na wierzch wychodzi... najczęściej narzekanie i smutek.
— Niepodobna widzę niczem tych szczęśliwców rozdobruchać, rzekł Longin — podobno ja z was wszystkich jeszcze jestem najweselszy! pocieszna rzecz! a gdybyśmy co zaśpiewali?
Wszyscy się uczuli ochrypli.
— O życie! zawołał Longin — oto sprawy twoje! z tylu półgłówków, porobiłeś czarno odzianych grabarzów, jeden Cymbuś i ja co jeszcze weseli jesteśmy!
Gdy to mówił wszystkich oczy zwróciły się w jedną stronę, cień jakiś mignął przed niemi... Postać dziwna ukazała się nad brzegiem rzeki wlokąca powoli, za nią sunął się olbrzymi pas ciemności; księżyc dozwalał w niej rozpoznać chudego i wysokiego mężczyznę, który szedł z głową spuszczoną i rękami w kieszeniach, widocznie bez celu, bo kręcił się, zatrzymywał, stawał i błądził po wybrzeżu. Kilka razy zatrzymał się nad rzeką, i długo w jej połyskujące fale poglądał. Wszyscy uciszywszy się zwrócili nań oczy, coś niezwyczajnego było w krętym chodzie i ruchach tego człowieka, w zaprzątnieniu głębokiem, które mu nie dawało dotąd dostrzedz nie daleko od niego siedzących, ani usłyszeć dość głośnej rozmowy.
— To coś bardzo podejrzanego! — rzekł Baltazar — uzbrajając się na wszelki wypadek w swoją laskę.
— Może warjat! — zawołał Longin.
— Albo jak my... trochę pijany! — dodał Konrad.
— Lub złodziej! najprędzej! — powtórzył Dr. Baltazar.
— Cicho! cicho! panowie, rzekł Albin, on widocznie czegoś szuka.
— Cicho!
Wszyscy przyczaili się w milczeniu, postawiwszy na ziemi kieliszki, oczy wlepiając w nieznajomego; który odchodził od nich i zdala migał jak cień fantastyczny... Długo tak przesuwał się po brzegu Wilji jakby szukając dogodnego miejsca do spuszczenia się ku rzece, nareszcie dosyć ostrożnie zszedł rękami się podpierając nad samą wodę i tu znowu przypatrywać się zdawał jej biegowi z uwagą.
— On się może chce utopić — wstając żywo zawołał Longin.
W chwili kiedy tych wyrazów domawiał, cień mignął i plusk się dał słyszeć na fali... Teofil zerwał się pierwszy i jak stał natychmiast zbiegł i rzucił się w rzekę za samobójcą... Całe grono zbiegło się nad urwisko z ciekawością i niepokojem gotując dać pomoc Teofilowi, Konrad zrzucał odzienie... Topielec nie spodziewał się pewnie tak szybkiego ratunku, i ledwie zanurzył się w głębi, został schwycony i pociągnięty do brzegu, gdzie mnóstwo rąk czekało na Teofila i podniosło się ku niemu.
Wyciągniono ich na brzeg obu; topielec miotał się i wyrywał, kołem obstąpili go wszyscy, a Longin, który pierwszy pochylił się nad nim, zakrzyknął z podziwieniem:
— Tego nam tylko brakło, to Jordan! traf osobliwszy!
Na głos ten i imię swe wymienione po nad głową, topielec dźwignął się, obłąkanym wzrokiem wodząc do koła.
— Co to jest? zawołał — kto wy jesteście?
— Jordanie... godziłoż się to!
— Ale któż mówi do mnie?
— No! ja Longin, stary kolega, a oto ichmość Konrad, Teofil, Albin... znajomi, przyjaciele, towarzysze, z których jeden za kołnierz wyciągnął cię po ośliźnieniu.
— A! to oni! cóż się stało? gdzie jestem?
— Po kiego licha zachciało ci się kąpać o pół nocku..?
Jordan milczał.
— To przypadek a nie rozpacz... usunęła ci się noga...
Hruszka uśmiechnął się gorżko.
— Życie, rzekł powoli spluwając w wodę — przeje się nareszcie, nie było już z niem co robić! Chciałem jeszcze zobaczyć was i poskarżyć się na nie przed wami, ale przybyłem na Łotoczek zapóźno, a od nikogo o was dowiedzieć się nie mogłem. Błądziłem więc po mieście ze sześć godzin zbijając bruki i zagryzając wspomnieniami.. Nudne i głupie życie! reszty wcale nie jestem ciekawy; nie mam ochoty dopijać do dna... Poszedłem tak nad Wilją, bez myśli błądząc, i chętka przyszła szalona zobaczyć co się dzieje na dnie. Skoczyć, skończyć... Długom się wahał, chodził, walczyłem, w końcu uległem pokusie; ale po cóż mnie było wyciągać?
— Żebyś żył i pogodził się z życiem po chrześcijańsku, rzekł Teofil.
— Kieliszek winaby mu nie zaszkodził, przerwał Baltazar, to lepiej rozgrzewa od morałów...
Albin pobiegł i podał nalaną szklenicę szampana temu, który przed chwilą walczył ze śmiercią; ale Jordan spojrzawszy odtrącił napój ze wstrętem.
— Nie! — rzekł — nie, od kropli bym oszalał — i tak jestem pijany rozpaczą...
— Ale godziż się jej poddawać?
— Życia mojego nie znacie...
— Owszem Longin nam twoją opowiedział historję, aleśmy cię sądzili przybitym, uciśnionym, ubogim, nie rozpaczającym; trwającym w pracy, aby dójść do końca jak Bóg przykazał...
— Tak! i w końcu wytrwałości się przebrało.
— Czemużeś nie zwrócił się ku Bogu! — rzekł Teofil.
— Bom nie miał nikogo coby mnie nauczył się modlić, odparł Hruszka — bo w nic nie wierzę... Cóż jest po za życiem? nicość! Iskierka co płonie we mnie zagaśnie, ciało się rozsypie, pamięć zginie... i odpoczynek wiekuisty!
Gdy tak bluźnił, a wszyscy otaczający go milczeli zasępieni, pierwszy blask zorzy porannej ukazał się na niebie, powoli rozjaśniać się zaczęło na wschodzie, księżyc pobladł, obłoki się zarumieniły, lekkie chmury złociste przebiegły jak posły oznajmujące słońce, i pierwszy promyk dnia oblał ziemię życiem i ciepłem.
— Do miasta! wracajmy do miasta! — rzekł Albin.
— Jak z pogrzebem... dodał cicho Baltazar.
— I ty Jordanie z nami.
Topielec nic nie odpowiedział, podniósł się z ziemi, wstrząsł i powoli pociągnął za gromadką, która w cichości opuściła brzeg Wilji, nie wiedząc po co i dokąd idzie.
Twarz jego po dniu była straszliwą, oczy zagasłe, wargi blade, czoło pomarszczone, policzki zsiniałe, ani śladu na niej młodości; zgarbiony dźwigał na grzbiecie brzemię lat przeżytych w boju i niepokoju.
Ze zdobyczą swą, szli tak powoli uliczkami ku miastu, które się rozbudzać zaczynało, kierując do mieszkania Albina, lecz gdy przeszli Ś. Michalski zaułek, posłyszeli dzwonek sygnujący na mszę u Bernardynów i Teofil szepnął prowadzącemu Albinowi:
— Do kościoła!
Nikt prócz Baltazara, który się wilgoci kościelnej obawiał, nie sprzeciwił się tej myśli zakończenia dnia spędzonego tak dziwnie, na modlitwie u ołtarza. Longin milczał, Jordan zdawał się niepojmować co się z nim działo, obmokła ta i straszna postać wlokła się przerażając wyrazem swej twarzy, która nie z wody, ale z drugiego świata wyciągnioną się zdawała.
Zamiast do domu zajezdnego skierowali się milcząc na cmentarz Bernardyński, mimo kościołka Ś. Anny, do drzwi, które już stały otworem. Przy drzwiach na stołeczku jedna tylko siedziała żebraczka stara ze wzrokiem osłupiałym i zapadłemi usty, miała w ręku różaniec, ale się nie modliła.
— To Wawrzyńcowa! rzekł przypatrując się jej Teofil.
Na to imię staruszka podniosła głowę zdziwiona, powiedła oczyma blademi i ruszyła ramionami...
Wszyscy wiodąc Jordana, który się nie opierał, wsunęli się do kościoła. W świątyni była cisza poranna, pusto, smutno, ale spokojnie; blask nowego dnia przedzierając się przez szyby wązkich okien oświecał gdzieniegdzie grobowce poobijane Radziwiłła i Wiesiołowskiego, czepiał się po ołtarzach, migotał w złoceniach i lusterkach. Właśnie w chwili, gdy wchodzili wewnątrz, dzwonek od zakrystji uderzył trzykrotnie i ksiądz wyszedł przed W. ołtarz ze Mszą Świętą.
Gdy twarzą ku nim schodząc na stopnie się odwrócił, poznali w nim Serapiona, — oblicze jego jasne, spokojne, wypogodzone uśmiechem, rozlewało pokój dokoła. Oko padło mimowolnie na orszak towarzyszów młodości, w którego środku stał topielec zbolały, — na chwilę wstrzymał się przed rozpoczęciem ofiary, ale wprędce opamiętawszy, stanął odprawiać ją z gorącością i łzami.
Każdy się łatwo domyśli, że ją odprawiał za tych, których życie przybiło, zmęczyło, obłąkało... potrzebujących modlitwy i pomocy z niebios, głos jego był tak przejęty i rzewny, że chwilami do najzamkniętszych serc się dociskał... A gdy przy kanonie przyszło wspomnienie żywych:
Memento, Domine, famulorum famularumque tuarum...
Wymienił imiona wszystkich stojących u ołtarza...
Gdy potem podniósł hostją i kielich wiekuistej ofiary, Jordan co dotąd stał niemy i kamienny, z łkaniem i płaczem rzucił się nagle na kolana, i Longin pochylił głowę w milczeniu... dreszcz święty przeszedł wszystkich przytomnych, bo modlitwa przebiła niebiosa i nawróciła dusze zbłąkane...
A słowa — pokój z wami! istotnie rozlały pokój na tych, którzy się go już nigdy zażywać nie spodziewali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.