Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— No! to teraz ja, moi mościwi panowie a bracia, rzekł w pół szydersko — mojem Credo jest to axioma i pewnik, którego Cyryll potwierdzi starożytne pochodzenie, że:

Andaces fortuna juvat.

Śmiałość i odwaga są tylko przeczuciem tego co nas czeka i rękojmią powodzenia; kto ich nie ma, może być pewien, że w jego przyszłości też nie się ciekawego nie znajdzie.
Nic darmo i bez celu od natury nie otrzymuje człowiek; komu dana władza zdobywcza i śmiałość, ten pewnie ma jakąś Amerykę przed sobą, i choćby nim najsroższe burze miotały, przypłynie do niej Kolumbem!
Przyznaję się żem zawsze czuł w sobie powołanie do wyższych celów, gorączkę dźwignienia się po nad drugich, i dotąd nie mogę się skarżyć, aby mnie matka natura, alma parens zawiodła. Dobiłem się czego chciałem, i dobiję się czego pragnę...
Życie natury swej jest walką, a bez pięści, silnej drogi nie ma co przedsiębrać... na prawo i lewo nieprzyjaciele; jeżeli ty nie popchniesz, pchną ciebie i zgniotą. Jedno więc z dwojga, albo zostać zgniecionym, albo samemu dusić potrzeba, ja wolę ostatnie.
Idę w ten sposób i dojdę jak najdalej będę mógł. Są ludzie co mają namiętność podróży, świadkiem pani Ida Pfeiffer, której już dzicy nawet jeść nie chcieli, a która jeszcze sucha i wychudła jak szczepa włóczy się po świecie, szukając czego nie zgubiła. Wolno mi więc także mieć namiętność przepodróżowania świata i wdarcia się na stanowisko najwyższe, jak Anglikowi na Mont-blanc. Byłem sierotą i obdartusem, chcę o sile własnej, bez pomocy niczyjej, dojść tak wysoko jak mi życie pozwoli, i wedrę się na szczyt mojej góry, choćby miała być wyższą i niedostępniejszą od Araratu, na którym szczątki arki czernieją.
Narzędziem mojem wiara w siebie i odwaga. Ludziom panować potrzeba, a wszystko się otrzyma, dobroć i łagodność to żebractwo, niemi wymodli się kawał suchego chleba — królestwa brać musimy bojem i przebojem.
Ja chcę niewiele... śmiejcie się widząc, że w jednym wyszarganym mundurze chodząc, tak śmiało się odzywam — pragnę tylko ogromnych bogactw, wielkiego znaczenia, stanowiska w świecie znakomitego, krzyżów, honorów, tytułów, skarbów...i po troszę wszystkiego co ludzie cenią i w czem smakują.
Pragnę z pamięcią mojej nędzy i pychą zdobywcy zasiąść na stopniach najwyższych, wybrać sobie z rasy najwyszukańszej towarzyszkę życia, iść, iść, drapać się póki sił i żywota stanie...
Nie chodzi mi może o szczęście, bo jak Baltazar nie wiele w nie wierzę, ale o to bym nakarmił dumę, bym sobie winien był wszystko, tylko sobie... by dla mnie nic niedostępnem nie pozostało. Chcę skosztować wszystkiego, spróbować co nieznane, umoczyć usta w ambrozji.. i nie umrzeć póki jeszcze zostanie szczebel do zdobycia i łup do pochwycenia.
Małem ograniczyć się nie mogę — wszystko lub nic — padnę? to cóż? u wejścia byłem nędzarzem i sierotą, wrócę tylko do tego czem byłem! Ale to być nie może... nie! nie! Audaces fortuna juvat! a ludzie są głupi.
— Tak sądzisz? spytał Cyryll z uśmiechem.!
— Jestem tego najpewniejszy. Nie powiem żeby mnie Pan Bóg lepiej od innych obdarzył, ale dając mi odwagę, dał mi wszystko... nad to nie potrzeba więcej, jest to wytrych co otwiera zamki najtwardsze. Ludziom wszystko wmówić można, talent którego się nie ma, naukę gdy się nic nie umie, serce choćby nigdy nie biło, dobroć nie dając jej dowodów, co chcecie, byle uporczywie o nich gadać. Jeśli ci nie przyznają całości, to choć krakowskim targiem połowę...
Jest to pewnik niewzruszony; śmiało patrzaj w oczy, nie dawaj się nigdy zbić z tropu choćbyś w duchu zbitym się poczuwał, pokonany, utrzymuj żeś zwyciężył, upadłszy, mów żeś się dobrowolnie położył, ludzie ci w końcu uwierzą. Serca nawet zdobywają się szturmem, nic że ci ktoś z razu skrzywioną pokaże minę, że cię powoli odtrąci, że drzwi ci zamkną przed nosem, powracasz raz, drugi, trzeci... i postawisz na swojem.
Marzenia moje mnie się tylko tyczą, o drugich nie myślę... świata nie przerobię, nie bardzo weń wierzę, ale co tylko może dać nasycenie chwilowe, szał czy prawda, złudzenie czy rzeczywistość, biorę wszystko, garnę i pakuję do mojej torby żebraczej.
Urodziłem się na potężnego egoistę — nikt o mnie nie myślał, nikt mnie nie chciał, wszystkom musiał wywalczyć, a co dalej przedemną, nie wiem. Upodobań nie mam szczególnych, głodny, gotów jestem zjeść co napadnę...
Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że powodzenie mnie czeka, że kampanja zostanie wygraną, i siądę wyżej nad was wszystkich.
Każdy z was ma jakąś słabość, pietę nie umaczaną w wodzie, ja cały zanurzony w nią zostałem... Tego Albinka można kupić miłością, Baltazara, sądzę, pieniędzmi, Teofila lada cackiem błyszczącem, — mnie niczem.
Biorę miłość nie dając serca, pieniądze także i cacko jeśli ładne, ale to mnie na drodze nie wstrzyma, nie sparaliżuje, nie osłabi; namiętności nie rozumiem, na monomanją nie choruję żadną, jestem zahartowany.
Jakże mi się nie ma udać? zdaje mi się, że wszelkie żywioły powodzenia mam już w sobie, a póki odwagę mieć będę i tę wiarę jaką jestem natchniony, że nademną świeci gwiazda jasna... pójdę daleko i wysoko...
Dokąd i jak zajdę? to kwestja czasu i okoliczności...
— Nie rachujesz widzę wcale na nieprzewidziane wypadki i przeszkody? — przerwał mu Baltazar.
— Takich jak ja ludzi broni sam los, który ich do wielkich rzeczy namaścił; dając im instynkt w chwili niebezpieczeństwa, natchnienie gdy o wybór chodzi... Jeżeli doróżka ma jutro przejechać kogo w ulicy, a nas tam z Albinem dwóch iść będzie, jestem pewien że on wpadnie pod koła a ja zostanę cały.
— Ale to także szaleństwo, taka wiara w fatalność jakąś, rzekł pierwszy, mówisz że nic cię nie uwodzi, żeś panem siebie, a bałamucisz się jakiemś mistycznem przeznaczeniem.
— Jużciż w cóś wierzyć, choćby w siebie naostatek muszę, nie tak jak wy panie Baltazarze, rzekł Longin podnosząc głowę. — Jeszcze ci powtarzam, ty równie masz słuszność z obawą swoją jak ja z odwagą: to jest poczucie bezbronności i słabizny, a to uczucie swej siły. Każdy z nas ma w sobie ziarno przyszłości, którą pielęgnuje... nic się jednak nie urodzi zeń innego nad to, co tam zasiano.
— Fatalista! szepnął Serapion z przestrachem.
— Może trochę — zawołał Longin powolnie — ale przy fatalizmie moim dużo jest dano samym siłom człowieka. Z żołędzia nie zejdzie jedno dąb, ale dąb od siebie zależy by był krzywym i koszlawym krzakiem, lub wystrzelonem do góry, wyniosłem i potężnem drzewem.
Nie przerobisz się, ale się dźwignąć możesz lub pozostać przy ziemi.
Cóż wam więcej powiem? Że pragnę wszystkiego po troszę, a raczej wszystkiego po wiele... sławy, bo to narzędzie i wielka dźwignia do dzieła; — imienia, grosza ogromnie, kobiet nawet, miłości, honorów, tytułów, wszelkich znikomości, które że są diable znikome, więc ich też wiele na jedno życie wymagać muszę. Znajduję to logiczniejszem niż gardzić znikomościami; kiedy mi na wieczerzę dadzą bifsztyk dobry i posilający, nie mogę go zjeść wiele, a ciasteczka znikomego gotów jestem kosz cały... Toż z temi marnościami, nie rychło one nakarmią, więc masę ich spożyć potrzeba...
Teofil poklasnął.
— To teorja nowa, zawołał.
— Gotowi posyłać po nocy po ciasteczka! westchnął ruszając ramionami pod piecem stojący Cymbuś... a żeby ich z temi grymasami!!!
— Ale jakąż obierasz sobie drogę do tych zdobyczy? zapytał Teofil, bo to ciekawa rzecz, jak myślisz zajść daleko i którędy? h
— Wiecie że chodzę na oddział prawny, nie żebym filozoficznie badał idei prawa i zasady jego, nie żeby mnie ciekawiły: Dwanaście Tablic, Hugo Grotius, Puffendorf i Vatel, lub objaw idei prawa w ciągu wieków się przetwarzający, ale po prostu że znajomość prawa daje wielką w życiu siłę. Na niem oparte są wszelkie stosunki ludzkie, a ludzie tacy głupi, że zawsze cudzemi rękami się posługują, gdzie swoich dwojga byłoby nie dosyć.
Prawnik jest więcej niż lekarzem, bo chorzy umierają a zdrowi go nie potrzebują, gdy prawnika każdy, i nikt sam sobie bez niego dać rady nie potrafi. Przytem raz na tej drodze otwiera mi się wolny przystęp do wszystkiego, do dyplomacji, do urzędów, do znaczenia w świecie. Najnieprawdopodobniejsze fortuny i karjery porobili dziś prawnicy; zacznę bodaj od małego, ale że się dam poznać to pewna, na logice i trafności mi nie zbywa, ludzi znam z dobrej dla mnie ich strony, to jest ze słabej... a to mi najpotrzebniejsza... potrafię w nią uderzyć. Z razu dam się poznać jaką śmiało odegraną komedją, zrobię co czy nie zrobię, potrafię mówić głośno i śmiało żem dokazał cudu, a im szaleńsze będzie kłamstwo, tem lepiej mu uwierzą ludzie, mówiąc sobie: Jużciż by nie mówił, gdyby nie zrobił!
Raz zdobywszy tylko cal ziemi, bylem stopę, palec postawił, idę dalej niepowstrzymany jak uragan i burze. Cóż wy myślicie? śmiejecie się po cichu, a ja swoje:

Audaces fortuna juvat!

— Ale zuchwalstwo też czasem się samo zabija — mruknął chcąc się pomścić Baltazar.
— Ba! tylko że ja wiem gdzie i jak mam walczyć i jakim orężem, bądź o mnie spokojny; życzę ci jeszcze dziś choć starszemu zasięgnąć u mnie rady jak masz począć praktyczną medycynę w swojem idealnem miasteczku, bo jeśli mnie nie posłuchasz i trochę szarlatanerji nie użyjesz, kto wie czy pacjentów mieć będziesz innych prócz żydów i dwuzłotówkowych...
Baltazar rozśmiał się, a wszyscy za nim radzi przerwać milczenie. Longin chodził żywo po pokoju, fajkę palił, dymił okrutnie, pił ze wszystkich szklanek i potrącał coraz mu się głębiej w zakątek pod piecem ustępującego Cymbusia... istotnie minę miał zdobywcy kroczącego przeciw wielkiemu jakiemuś przeznaczeniu.
Rozrzucono kasztany na stole i wszyscy, nie wyjmując Baltazara, który sobie najlepsze miejsce wynalazł, i Longina ostrożnie ładującego zaraz kieszenie, aby go drudzy nie objedli — rzucili się na te łakocie z wesołością dziecinną.
— Teofil jest najpoczciwszym z ludzi, rzekł Longin, wotuję mu wieniec obywatelski. Gdzież tak swobodnie i wygodnie nam jak u niego?... gdzie lepsza herbata i kasztany?... zobaczycie że za admonicją którą dostał, gotów jeszcze posłać po kotlety z klasyczną cytrynką...
Cymbuś syknął i w głowę się poskrobał.
— To nic kotlety jeszcze, rzekł, ale na tyle osób gdzie talerze i grabki?
— Potrzeba jest matką wynalazków, Cymbusiu kochanie powinieneś już o tem wiedzieć, gdy słomą dziury w bótach zatykasz, rzekł Longin — ja naturalnie będę jadł na talerzu i najlepszym widelcem, Baltazar także, a lud poczciwy i skromni proletarjusze... palcami, rękami, łyżeczkami, na papierze, na miseczkach od filiżanek... Główną rzeczą jest jeść, akcessorja małej wagi.
— A sos? spytał Cymbuś naiwnie jak zawsze.
— Sos... wiedz o tem, jest zawsze na świecie tylko dla uprzywilejowanych.
Spojrzał mu w oczy Cymbuś, nie zrozumiał nieborak, ale tak był przekonany, że potężny Longin musiał coś bardzo rozumnego powiedzieć, że się na wiarę rozśmiał i rękawem wstydliwie przykrył twarz rozweseloną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.