Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Więc dalej panowie! zawołał Baltazar, no, jużciż i Milczek Serapion coś nam dziś powiedzieć powinien, nie prawdaż?
— Ja!!! — krzyknął przestraszony.
— A! powie, powie! krzyknęli wszyscy, już się nie wykręcisz, musisz! musisz! milczałeś tyle żeś nam winien nareszcie coś przecie. Jesteś jak ów co zawsze je cudzym kosztem, a sam nakarmić nie chce.
— Albin co mnie dobrze zna, mógłby wam zaświadczyć, że nic nie roję, żądania moje skromne, a przyjmę z pokorą co Bóg dać raczy.
— E! nie sztuka tak się wykręcać, przerwał starszy ocierając usta... gadaj paniczu, kiedy mnie do tego zmuszono, cóżeś ty lepszego od drugich? Słuchałeś, będziemy słuchali i śmieli się kolei... Korona ci z głowy nie spadnie!
— Nie ciekaważ to rzecz, to co ja wam powiedzieć mogę, szepnął po cichu skromny chłopak. Sierota jak Longin, ludzkiemu miłosierdziu winienem nadzieję lepszego bytu, Ewangeliczce wiarę, którą żyję; nie snuję sobie nadziei świetnych, nie pragnę wiele, nie żądam nic... pewien jestem, że jaki stan i byt Bóg wyznaczy, z Ewangelią moją szczęśliwym będę, bo i doli i niedoli pokorą, rezygnacją, poddaniem się podołam... Nie myślę wyłamywać się z ogólnego prawa cierpienia, bo któż od niego wolen? zniosę co mi przeznaczono...
Proszę nie śmiejcie się ze mnie, wiecie wszyscy żem z jednej książki czerpał całą mądrość moją i naukę żywota, nie mogę i dziś jej zapomnieć, przychodzi mi nieustannie na myśl i usta.
Jej winienem spokój duszy, pogodę serca mojego, przygotowała mnie na wszystko, nauczyła kochać świat cały, nikim nie gardzić, a w przyszłość patrzeć spokojnie.
Nie pragnę być niczem prócz człowiekiem Ewangelii i uczniem Chrystusowym, iść z daleka w wielkie ślady i nie upaść.
Nie mam w sobie siły apostoła, ani słów proroka, nie potrafię nawracać, nie myślę też przerabiać świata i gromić tłumy, ale poczynam i kończę na sobie.
Zadanie to największe dla mnie: siebie sprostować, siebie podnieść, być samemu naprzód takim, jakim był Pan i Mistrz nasz... a światu — służyć w pokorze.
Słów takich dawno nikt z nich nie słyszał — przyznajmy tu prawdę, że duch religijny nie rozbudził się jeszcze, a szczątki XVIII. wieku silnie się czuć dawały w duchu uniwersytetu Wileńskiego.
Rzadko więc można się było spotkać z Ewangelią i otwartemi jej wyznawcami, nawet między tymi, co już nosili suknię duchowną, obojętność była największa dla źródeł poświęconych, z którychby mogli zaczerpnąć wiarę gorętszą, od nich zwracano się do innych i zdawały się im czystszą wodą płynące. Serapion był tem dziwniej pięknym wyjątkiem, że się nie dawał pożyć otaczającym go wpływem, nie wstydał poczciwej wiary i nie odrzucił tej Ewangeliczki, która była jedynem jego na tej ziemi dziedzictwem — spadkiem wydziedziczonego.
A choć na twarzach Longina i Baltazara zjawił się uśmiech pół szyderski i wejrzenie ich chłodne skierowało się na chłopaka, co z tak piękną odwagą wypowiadał duszę swoją, Serapion nie uląkł się szyderstwa, które mu grozić się zdało.
— Znam świat, mówił dalej, z tej tylko jednej księgi i ta mi wystarcza, w niej mądrość moja, przewodnik, wszystko; z nią jak we zbroi spokojny jestem na przyszłość, z niej uczę się nic nie pragnąć, wszystko przyjąć, i za wszelki dar błogosławić temu co mi go zesłał.
Oto jest wedle mnie prawdziwe szczęście na ziemi, — umieć nie żądać, nie przywiązywać się do niczego ziemskiego, kochać ludzi nad siebie, siebie ze zwierzęcia podźwignąć do ideału.
Ideałem tym dla mnie ten naprzód co siebie na krzyżu za ludzkość poświęcił i jak wymownie ktoś wyrzekł (Rohrbacher) — ten żyd powieszony haniebnie, co śmiercią swą na szubienicy rzymskiej całego świata oblicze przerobił... W życiu jego jest wszystko, co na naukę życia potrzebne, w jego słowach jest stworzony przezeń raz drugi świat cały. Sto razy odczytuję te słowa, z których prostaczek i mędrzec się napawa... i bezdni tej wypić nie mogę. Słowa to na pozór proste, nie wyszukane, a jednak jak potężnie większe od tego co je poprzedziło, i co po nich kiedykolwiek wyrzekł człowiek.
Ideałem potem dla mnie pierwsi chrześcjanie, wielkie postacie wezwanych, z ludu, od sieci, od roli, od ceł, od oręża, żołnierzy, rybaków, wyrobników, co posłuszni być umieli duchowi, który ich ożywiał; wielkie a ludzkie postacie, bo uczą nas nawet podźwignienia się z upadku, którego doznali; — męczennicy, święci i Boży lud wybrany, który od Betlejemskiej szopki po dziś dzień składa jakby jeden nieprzerwany szereg — jeden świetny zastęp bojowników zwyciężców...
Życia — wam ani nikomu nie zazdroszczę, ani marzeń jego, ani wątłych nadziei, ani nasyceń chwilowych... spokojny jestem, czekam co mi ma być dano... na wszystkom gotów....
Czy przy tej uczcie co trwa mgnienie oka, zasiądę w purpurze, czy w żebraczem odzieniu, możesz to wiele obchodzić? Czy mnie na pierwszem lub ostatniem miejscu posadzą, cóż po tem? Widzę grób pod nogami, a za nim krainę pokoju.

Credo videre bona in terra viventium!

Na ziemi nędza, utrapienie, boleść — narzędzia ubłogosławienia, a na nie lekarstwem miłość braterska, wiara niezachwiana...
Wy coście sobie z jakich sześćdziesięciu lub siedmdziesięciu obiegów ziemi zrobili wieczność całą i bezpiecznie gnieździcie się w życiu, które się jutro rozprysnąć może jak bańka mydlana — dziwię się wam, ale nie zazdroszczę.
Wiem, że uśmiech wywołam na usta wasze i będziecie jak niegdy z apostołów wyśmiewać się ze mnie, myśląc żem i ja pijany a muszczu pełen (Dz. Apostolskie, R. II. 13.), ale cóż mi śmiechy wasze? sam w duszy pełen spokoju...
— Jak to? i masz się za tak silnego, że cię nic nie zwalczy? zapytał Longin, że ci się nie uśmiechnie nic, nie pociągnie, nie skusi, nie oszali?
— Mylisz się bracie, rzekł Serapion — jestem słaby, ale to uznanie słabości mocą jest moją, unikam czego przemódz nie potrafię, uciekam gdym zwycięztwa nie pewien, a upadłszy powstaję.
— A! więc padasz! rzekł Longin...
— Padam duchem i ciałem, odparł Serapion, i jeśli się godzi do siebie zastosować te słowa święte: umysłem służę zakonowi Bożemu, lecz ciałem zakonowi grzechu. (Paweł do Rzym. VII, 25), — ale któż bez zmazy? Alboż myślicie, że i na mnie nie przychodzą chwile zwątpienia i potów śmiertelnych? ale gdym wołał o pomoc, gdym się ukorzył, gdym płakał, nigdy mnie Bóg sierotą nie porzucił i nie odepchnął.
Z tą wiarą cóż mi mój żywot na ziemi, gdy obojętna dla mnie jak przejdzie, byleby mnie nie pokalał? Nic nie marzę, a przyjmę co mi będzie dano: dolę, niedolę, cierpienie, upokorzenie, trochę spokoju lub wiele boleści — mam ojca w niebiesiach, a ten lepiej pamięta o mnie niż wasi rodzice. Mojem dziełem czuwać nad sobą i czystym iść gdzie każą, pewien jestem że nikt sobie nie wyrobi pracą najzuchwalszą, co mu Opatrzność nie przeznaczyła...
Ale przyznam się wam do jednego tylko marzenia... a! gdyby siły po temu, gdyby natchnienie z góry, gdyby promień na głowę Bóg zesłał!
Wśród tego świata zobojętniałego, skośniałego, zimnego i zwracającego się znowu do pogaństwa, w którym nauka Chrystusowa jest już tylko pięknem słowem, a szukają w niej dziś nie prawdy, ale poezji tylko — jabym chciał wdziawszy sakwy i kij ująwszy w rękę, pójść z Ewangeliczką moją od chaty do chaty, od dworu do dworu, z nowiną dobrą, z gorącem słowem; chciałbym je zaszczepić w sercu ludu, którego nikt nie krzepi, w sercu wielkich, które stwardniało, w sercu wszystkich, co o Bogu nie myślą.
Otóż los godzien zazdrości tego, coby był dziś namaszczon, w wieku rzeczywistości, tą poezją świętą prawdy świat wskrzesić i odżywić; ktoby był mocen słowem oderwać kupców od ich rachunku, uczonych od ich zaciekań, spekulantów od grosza, a szalone dzieci rozpusty od kielicha, który tak chciwie wypróżniają...
Wystawiam sobie jak szalonym bym się im wydał, a jakbym był wielkim!! Łacniej zaprawdę było kazać udom w pierwszym wieku po Chrystusie, niż chrześcjanom w XIX.; — tamto były świeże i niezepsute ludy, przysposobione do przyjęcia prawdy wielkiej i nowej pragnieniem i oczekiwaniem wieków; dziś gorzej, bośmy wśród tłumu, co przyjął i zapoznał prawdę, co owoc wziął, skosztował i odrzucił od ust spalonych.
I więcej, zaprawdę, potrzebuje może zepsuty świat dzisiejszy apostołów niż ówczesny... Wierzono we wszystko wielkie, cudowne, łakniono nieba na ziemi i Bogów na nią sprowadzano; — dziś suchy i zimny rachunek zastąpił popędy szlachetne, a wrota nieśmiertelności zamknięto, żeby przez nie na zromantyzmowaną ludzkość nie wiało.
Gdybym potrafił o kiju wyjść apostołować znowu! — U nas jeszcze może nie jedne drzwi by się otworzyły, nie jedno posłuchało by serce otwarte... ale dalej... dalej... cóżbym czynił w tej starej Europie, gdzie wszystko co nie powszednie to śmieszne? Nająłby może Barnum jaki proroka, żeby go za biletami znudzonym pokazywać handlarzom.
Politycy szukaliby w nim sekciarza jakiegoś teorji socjalnej — podejrzywanoby w nim wszystko, oprócz ucznia Chrystusowego, tak to już postać niewidziana na świecie.
Otóż ideały i marzenia moje... z kijem pielgrzyma u drzwi balowych w Paryżu staję i nawracam, idę pod Giełdę ich wrzawliwą, jak widmo Banka zjawiam się wszędzie, gdzie zapominają o Bogu — w pośród teatru na scenie, wśród biesiad jak blady upior, jak statua Komandora, w fabryce między zgniłym proletarjatem, co się dusi w powietrzu i obyczajach zepsutych...
Nie jest-li to marzenie cudne! A jeśli wśród mojej pielgrzymki od wrót do wrót o żebranym chlebie, pokorą i miłosierdziem nawróciłbym gdzie choć jedną duszę, zasiał myśl zbawienną, wzbudził uczucie, łzy osuszył — nie dość-że by było na oświecenie życia całego, nie okupiłyżby one grzechów mojego żywota?
Wy się uśmiechacie ze mnie — ale inaczej-li poczynały się wszystkie wielkie i święte reformy jak śmiechem i szyderstwy wygwizdywane? pogardą i odepchnieniem witane?
Zwróciłbym się do nieszczęśliwych, ci by najlepiej zrozumieli mnie pierwsi... jest ich dosyć!
Chwyciłbym potem tych co z życiem nie wiedzą co począć, co siedzą u gościńca, nie pragnąc i nie łaknąc niczego.
Powiedziałbym mądrym, że troskają się wiele, a zapominają co główna; biednym, że ich jest królestwo niebieskie byle oczy załzawione wznieśli ku niebu, znalazłbym w tej małej książeczce mojej słowo dla każdego, na każde cierpienie pociechę... Któż wie, może gorące słowo obudziłoby iskierkę jaką? może pociągnąłbym za sobą, możebym do kościołów wprowadził modlitwę, do serc nadzieję i miłość — do umysłów jasność niebieską?
— Gotujesz się jak widzę nie żartem na Apostoła, rzekł Baltazar — ale po cóż ci już nauka?
— Mylisz się, odparł Serapion, którego oczy łzami połyskiwały, nie czuje w sobie sił do tego posłannictwa tak wielkiego — a jedno maluczkie serce ciepłe dziś by nie roztopiło tego oceanu lodów, w którym żyjemy — dziś — bodajbym nie bluźnił — potrzeba by nowego przyjścia Chrystusa, aby nawrócić tych pogan, którymi my wszyscy jesteśmy.
Chrześcjanie? gdzież braterstwo, gdzie bracia? spytam z Albinem — chrześcjanie? gdzie cnoty chrześcjan? gdzie poświęcenie i pokora? Chrześcjanie? gdzie świata pogarda, gdzie męztwo? gdzie ci coby życie dali za prawdę, i co dla nich prawdą?
Ślepy chyba by nie dojrzał, że od kilku już wieków wielka rzeka ludzkości zwróciła się znowu do starego swego zamulonego łożyska, a nowem korytem sączy się tylko strumyk maleńki... wody potoku całe lecą pędem dawnemi błoty i zgnilizną.
A tak by jasno, cicho, szczęśliwie, spokojnie mogło być na świecie, gdybyśmy go na słowie Chrystusa: Miłujcie się jako bracia! odbudować mogli!
Serapion spuścił głowę i wszyscy owiani smutkiem jakimś zamilkli, tylko Teofil porwał się cały rozogniony i mówcę serdecznie uścisnął.
— A! rzekł gorąco — daj mi siły, daj wytrwanie, daj mi moc a pójdę z tobą i za tobą, będziemy nawracali!
— Nawróćmyż wprzódy samych siebie, odparł smutnie młody chłopak, to pierwsze i największe, to najgłówniejsze zadanie. Drogi mój Teofilu, pracujmy nad sobą, nie nam, nie nam obu sięgać po kij apostolski, ręce go nasze nie udźwigną... I... dosyć marzenia!!
— Gdyby nam kto co weselszego, a bardziej pocieszającego powiedział, ziewnął Baltazar, nie byłoby od rzeczy... a kolacja też nie jest od rzeczy! dodał w sposobie cichego komentarza.
— Kolacja! Cymbuś! ruszaj po kotlety! zawołał, z poezji przechodząc do prozy nasz amfitryon.
— A pieniądze? zapytał Cymbuś naiwnie, bez pieniędzy już nie dadzą!
— A! pieniądze! to prawda! rzekł gospodarz i pobiegł do stolika, otworzył szufladę, w której ujrzał tylko zupełną próżnią a w średniej samotnie walającą się berlinkę nie zapomnianą niestety, ale odrzuconą, bo jej żaden żydek nawet przyjąć nie chciał, tak wyglądała podejrzanie czerwono.
— E! dadzą na kredyt! rzekł Teofil zwracając się błagająco do Cymbusia, na którego wymowę rachował.
— Nie, nie dadzą! stanowczo odparł Cymbuś, kiwając głową.
— Co tu robić? Albin pożyczy?
— W imię miłości powszechnej i dobra publicznego, dodał Baltazar.
— Wiele chcecie, daję, rzekł Albin dobywając sakiewki.
W tem wszedł Konrad powracający z wieczora w zbrukanych już rękawiczkach i z dosyć kwaśną miną.
— A witajże Don Żuanie! krzyknęli wszyscy otaczając go... otóż deus ex machina, naturalnie kolej na ciebie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.