Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Do czego? spytał zamyślony elegant — co? jak? nic nie wiem.
— Jakto? już o niczem nie pamiętasz?
— A cóż się to stało?
— Wszakżeśmy przedsięwzięli spowiedź generalną naszych marzeń i ideałów, rzekł Teofil, i z kolei Serapion nawet musiał nam głąb swej duszy odkryć do dna... ty się także nie możesz wykręcić.
— Dajcież mi naprzód... fajki i herbaty, począł rzucając się na sofę Konrad.
— Tyś taki wybredny, że nie wiem jaki ci cybuch dać się ośmielę, we wszystkich gra jak na organach, poślij po swój z bursztynem do domu.
— Dobrze, i po szlafrok razem, dodał młody człowiek, a potem... no! wyspowiadam się i ja, bo mi nie brak pomysłów do przyszłości.
— A! o tem wiemy, zawołali śmiejąc się wszyscy.
— Tylko jeśli się tak śmiać będziecie?
— Chciałbyś żebyśmy płakali?
— Nie — ale trochę współczucia... to sił dodaje.
— Ja cię będę podtrzymywał, rzekł Longin, ale ponieważ się masz spowiadać — dodał, zacznij od grzechów dzisiejszego wieczora — gdzieżeś bywał i jak ci się powiodło?
— U jenerałowej, a powiodło mi się. — Zatrzymał się i ślinę przełknął.
— Nie kłam, rzekł Longin, bo gdy skłamiesz zaraz ci się oczy koszą i bełkoczesz, poznamy, opowiedz raczej jak to było?
— Zwyczajnie jak na wielkim świecie, wieczór wspaniały, panien mnóstwo i ślicznych, salony oświecone, świat znakomity i poważny... Ja maluczki akademik utonąłem w nim jak mucha w miodzie i dosyć miałem okradzioną minę. Do panien niepodobna się było zbliżyć, bo oficerowie i urzędnicy zabrali wszystkie, zostawili mi do wyboru stare od czterdziestu do pięćdziesięciu lat mężatki, jeszcze tańcujące i na głodny ząb uchodzące, lub trzynastoletnie dziewczątka, które już udają że starsze, a na prawdę umieją być zalotne, choć o ich chude łokcie ukłuć się można.
— A! jaki paradny! zawołał rozweselony Baltazar — ale po cóż tam chodzisz?
Trahit sua quemque voluptas, szepnął Cyryll ostrożnie.
— Słabość nie uleczona, rzekł Konrad, lubię świat i uczę się go, a żadna nauka nie przychodzi bez pracy i zawodów, świadkiem kochany Cyryll, który nie raz dobija się zajadle dzieła in folio, najpiękniejsze na niem pokładając nadzieje, chwyta je, niesie, otwiera i znajduje...
— Wielkie nic!
— I dla takiego nic ty poświęcasz, Konradzie, wieczór w gronie przyjaciół i kolegów!
— Cóż chcecie? pijacy idą do szynku, nie prawdaż?
Przyniesiono Konradowi wyszywany jego szlafrok jedwabny, krymkę haftowaną wzorzysto i paradny bursztynem sążniowym ozdobny cybuch, a w stroju tym nowym zasiadłszy wygodnie na sofie, począł mówić, wcale się już prosić nie dając.
— Co do mnie, rzekł — z poprzedniego znacie mnie już zeznania, lubię świat z jego ułomnościami, jest to zły nałóg jak inne, ale okupuję go szczerze przyznając się do błędu. Nie sądźcie jednak przeto, żebym się kochał w świecie jakim on jest. Potrzebuje przerobienia i lada dzień dadzą mu formę nową; potrzebę te czują wszyscy, zgadzają się na nią, oczekują jej, ale korzystają z interim.
Wszystko bo jest do góry nogami... dowiodły to świeże pokuszenia reformatorów, których głos choć przeszedł niewysłuchany, nie może bez owocu pozostać. Ludzkość jest chora, lekarza szukają, ale się dotąd żaden nie zjawił, kuracja może być trudna, boleśna, bo słabość zapuszczona ale nie zrozpaczona.
Według mnie, dodał stanowczo udając więcej pewności niżeli jej miał w sobie — nie ma lepszego pomysłu nad zrównanie ludzi wychowaniem i sprowadzenie ich do jednego pośredniego mianownika. Wypędzić lub poobcinać skrzydła genjuszom, wielkich ludzi poprzycinać do miary, wyrównać wszystkich w jeden szereg, a potem... reszta pójdzie najłatwiej.
Przeszkodą do wszystkiego są to niespokojne umysły, co się pną nad inne i niepotrzebnie nami wstrząsają; poetów jak Plato wyganiam z mojej republiki, retorów także, by darmo nie bruździli, wszelką wyższość topię, ścinam, eliminuję, i dopiero poczyna się utopja moja, gdy człowiek do człowieka podobni będą jak dwie krople wody.
Naówczas nie ma już nic trudnego — jedną polewką karmię naród cały, jedną dlań suknię kroję na warsztacie, jednakowe cele buduję dla wszystkich i największą zaprowadzam równość, a zatem zbawienną władzę dyktatorską, któraby to w karbach trzymała.
Możeż być co szczęśliwszego nad tak urządzoną ludzkość?
— Przyznam ci się, żebym do niej należeć nie chciał, rzekł śmiejąc się Longin, zaraz bym przeciw tobie bunt podniósł...
— Nimbyś o nim pomyślał jużbyś był wyeliminowanym, odpowiedział Konrad — ja odradzam społeczność takiem wychowaniem, które doskonałą równość zaprowadzi, nie dałbym ci więc wyrość na oponenta i wichrzyciela, a gdybyś się nie chciał poprawić... ha! są i na to sposoby.:
Nielitościwie śmiać się poczęto z tej nowej rzeczypospolitej Konrada, który się wcale nie zmięszał.
— Żartowałem, rzekł, jest to sobie tak utopja cellularna... jak inne... ale u mnie się ich do tuzina znajdzie na usługi wasze.... Tak! jest to prawda, zrównać ludzi trudno, ale jest na to inny sposób — zawsze jednak na tem oparty, aby nikomu osobistej nie zostawiać swobody, wszystko ująć w kluby sprężyste, ścisnąć i kierować każdym ruchem... dla szczęścia i pomyślności ogólnej. Dziś ludzie idą samopas, każdy sobie, potrzeba dozoru i władzy dla szczęścia, zawsze dla szczęścia wszystkich... ludzie są dziećmi...
— Ale któż będzie nauczycielem i wodzem, kiedy wszyscy dzieci? zapytał Baltazar.
— Dojrzalsi i — system, raz tylko niech będzie system...
— A któż ma zbudować tę arkę zbawienia? te same dzieci?:
Konrad mocno był zakłopotany, pocierał czoło i dumał.
— Zbijacie mnie, rzekł, nie mogę myśli rozwinąć, oczewiście są jeszcze w tem wszystkiem pozorne sprzeczności, nie donosiłem tych zarodków idei — poczekajcie.
Zresztą ludzkość idzie wedle danego prawa ku czemuś co jej jest przeznaczonem i trafi na drogę prędzej później w danej ku temu godzinie. Całe dzieje są historją wysiłków jej dla trafienia na tor prawdziwy, zakryty, ale istniejący. W swej drodze, jak obłąkany podróżny w śnieżystą zamieć zimową, przechodzi ona i mija gościniec, wchodzi nań znowu i znowu się zbija...
— Ale czemuż nie ma tego rozumu, żeby jak podróżny, rzekł Longin, spuściła się na instynkt koni?
— Bo chodzi piechoto! przerwał Baltazar śmiejąc się — nieprawdaż?
— Para dobrych szkap zbawiła by ją, tę biedną ludzkość! dodał ktoś po cichu.
— To jest... instynkt... wytłómaczył Longin, ale cóż, kiedy Konrad jak widzę wierzy tylko w rozum ludzkości, a dopiero na ostatku z biedy instynkt wiodący ją przypuszcza, i to nie będąc dobrze pewien czy na niego rachować można w ciągu drogi.
— Ot wiesz... kwitujemy cię już z utopij twoich, dodał Baltazar, powiedz nam lepiej co dla siebie samego i z sobą czynić zamyślasz?..
— Jeżeli na twarzy świata starej i pomarszczonej nic się nie ma odmienić, zawołał Morus, a wszystko ma zostać po staremu — cóż ja mam pragnąć dla siebie? Nic tak dalece wielkiego i niepodobnego?... ot... ładnej, bogatej i dobrze urodzonej panny za żonę...
— Nie byłby Polak, naprzód podwika! rzekł Longin.
— Nie przeszkadzajże... mówił Konrad... do tego z wielkim posagiem... bo to fundament... ze stosunkami... z...
— A nadewszystko z posagiem! — zaśmiał się stary medyk.
— Dalej et caetera... Nie jestem gorszy od innych, los nie powinien mi odmówić tego co drugim hojnie udziela, trochę szału w młodości i trochę na starość rozumu!
— Ostatnie wątpliwe! dodał Longin po cichu.
— Trochę majątku... jaki tam jeden biedny malutki miljonik, nic więcej — stosunki miłe, sąsiedztwo przyjemne... co dwa lata powozik z Wiednia, domek jak z igły, możność dania czasem baliku lub wieczorku... at! marności światowe!
Radbym mieć i kucharza francuza, potrzebuję biblioteczki, muszę mieć gazety, nie lubię się nosić niedbale, to są rzeczy bogatym właściwe; pragnę więc logicznie, jeżeli reformy moje nie przyjdą do skutku, mamony jak inni, bez której nic... a że jej z gustem użyć potrafię... za to ręczę.
— I ja za gust ręczę, za rozum nie tyle, dodał nielitościwy Macedo, ale to już rzeczy nie ciekawe co dalej, poziome masz pragnienia i do zbytku pospolite żądze, możesz łacno dopiąć celu złamawszy jedną główną trudność... oto, ożeniwszy się bogato, znakomicie, a w dodatku z osobą młodą i piękną... Gdybyś z tych warunków nieco spuścił mógłbym ci wyprorokować nie źle, mimo twoich oczów...
— A cóż moje oczy? krzyknął Konrad.
Cymbuś się rozśmiał w kącie nadto głośno — bo już był powrócił z kotletami, które w piecu odegrzewano.
— Oczy? jużciż kłócą się trochę, odparł Longin nieustraszony — ale masz młodość, dobrą minę, wymowę i francuzczyznę, tańcujesz, nazywasz się nie brzydko, za to wszystko mógłbyś coś utargować, tylko znowu nie tak wiele... Ale musisz się zaprzedać!
— Za pozwoleniem, przerwał pierwszy — jużciż i nie sprzedając się mogę sięgnąć tam gdzie drudzy...
— Sięgać nikt nie broni, ale dosiądz trudno, odpowiedział Baltazar — ręce jegomość masz krótkie a pragnienie nieumiarkowane...
Wieczór dzisiejszy niech ci da miarę świata i tego co cię na nim spotkać może...
— O! ten przeklęty mundur, to do wszystkiego zapora, zawołał Konrad, jemu przypisuję całe moje niepowodzenie w salonach. Bo cóż on mówi? naprzód świadczy dobitnie o niedojrzałości, powtóre znamionuje podległość rodzicielskiej władzy, po trzecie odkłada ziszczenie wszelkich nadziei najgorętszych na lat kilka, bo akademicy nawet żenić się nie mogą...
— Ale bałamucić się mogą! dodał Teofil.
— Słowem, ten mundur jest to jak pasek dziecinny, dowód, że się jeszcze chodzić samemu nie umie...
— Jednak gdybyś był nieco skromniejszy w żądaniach, przerwał Baltazar, wskazałbym ci osoby, które na zaletach munduru i młodości się znają i cenić je umieją — są to wdowy nieco letnie, damy podżyłe, pragnące się odegrzać wedle metody króla Dawida, i tym podobne istoty. Gdybyś tylko z młodości i piękności kwitował, mógłbyś się zaraz nawet wcale nie źle umieścić.
— A tak! bardzo dziękuję! rzekł Konrad. p
— No i dalej nie masz-że nam co powiedzieć? spytał Longin — a zatem, Cymbusiu szanowny, w antrakcie dawaj wieczerzę, a gorąco na stół wedle przepisu...
Wystąpiły więc owe kotlety z cytrynką, na które zgłodniałych nie potrzeba było prosić, bo ukazanie się ich było znakiem zagłady, mignęły jak błyskawica i poszły jako cień, wedle przepowiedni Longina, rozchodząc się na miseczki i obchodząc bez usługi widelców, bo Bóg, wedle znanego przysłowia, pierwej stworzył palce niż widelce.
Baltazar, który jak się zdaje, najciekawszym ze wszystkiego był kotletów z cytryną, zaraz po nich wyniósł się po cichu chwyciwszy za czapkę, a pozostali gotowali się jeszcze wysłuchać Teofila i Jordana. Pierwszy z nich był łatwy do odgadnienia i nie wiele mógł powiedzieć, drugi mógł wysnuć z siebie całą przędzę różnobarwną, którą kawałkami już znano z codziennych jego wykrzyków... i byliby ich towarzysze pokwitowali może ze spowiedzi, ale nie wypadało wzgardzić tak niemi, wieczór był długi, czasu dosyć na wyznania; dopominano się więc zaległości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.